Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Bolesław Limanowski

Wspomnienia z pobytu w Galicji (zaczątki obecnego ruchu socjalistycznego)

[1904]

Kiedy w lipcu 1870 r. rozpoczęła się wojna francusko-niemiecka, byłem w Warszawie. W mieście powstała wielka radość, przypominano sobie świetną kampanię 1807 r. i spodziewano się niebawem ujrzeć sztandary francuskie w Poznaniu. Rychło jednak zasępiły się czoła. Telegraf donosił o porażkach francuskich, o wkroczeniu Niemców do Francji, o nieustannym posuwaniu się ich naprzód. Z początku nie chciano temu wierzyć; przypuszczano, że w tym się ukrywa jakaś kombinacja strategiczna, i wciąż oczekiwano doszczętnego zniszczenia armii niemieckiej. Tymczasem pierwszych dni września przyszła wiadomość o strasznej klęsce pod Sedanem. W całym mieście zapanował smutek głęboki. Ze spuszczoną głową w milczeniu witano się i żegnano na ulicy, jakby poniesiono wielką własną narodową klęskę. Wiadomość o ogłoszeniu Rzeczypospolitej we Francji na nowo ożywiła nadzieje. W licznym kole wróconych z Rosji wygnańców wszyscy niemal byli tego przekonania, że republikańska Francja wkrótce wyrzuci najazd niemiecki z granic swojego kraju. Jeden tylko lekarz Adolf Kuncewicz, towarzysz mój z Pawłowska w guberni woroneskiej, przez złość na Francuzów, że zawiedli jego nadzieje, utrzymywał z większą zawziętością niż szczerością, że Niemcy dalej bić ich będą i ostatecznie wejdą do Paryża.

Wkrótce po ogłoszeniu wojny zamierzyłem wyjechać za granicę, spodziewając się, że zwycięstwa francuskie sprowadzą ważne także skutki dla naszego narodu. Przypuszczaliśmy możliwość utworzenia legionu polskiego. Po ogłoszeniu Rzeczypospolitej we Francji rozpocząłem starania o paszport zagraniczny i wkrótce go otrzymałem. Władze rosyjskie ówczesne chętnie wydawały paszporty zagraniczne byłym wygnańcom, jakby starając się o możliwie znaczne zmniejszenie ich liczby w samym kraju.

Wyjechałem do Krakowa. Widząc jednak, że nader tam trudno dostać jaką pracę zarobkową, która by dawała środki do życia, a przy tym zniechęcony stańczykowsko-klerykalną atmosferą miasta, udałem się do Lwowa, zwłaszcza że do kilku osób tam przebywających miałem listy polecające z Warszawy. Listy te nie odniosły skutku, lecz na moje szczęście spotkałem się przypadkowo na ulicy z Janem Mittigiem, którego poznałem w Archangielsku, gdzie się znajdował w rotach aresztanckich. Mittig, wzięty do niewoli, został wysłany na kilka lat do rot aresztanckich, następnie zaś na Syberię na osiedlenie, lecz na przedstawienie rządu austriackiego wraz z innymi galicjanami wrócił do kraju ojczystego. Kiedym go spotkał we Lwowie, był on administratorem „Dziennika Lwowskiego”, najbardziej postępowego podówczas organu demokratycznego w Galicji. Dziennik ten, wydawany i inspirowany przez Franciszka Smolkę, wychodził pod redakcją Tadeusza Romanowicza. Mittig, pozostający w przyjaznych stosunkach z zarządcą drukarni tego dziennika, Augustem Skerlem, wyrobił mnie w niej posadę korektora, a nadto w odcinku dziennika drukowano moje „Wspomnienia wygnańca”.

We Lwowie tak samo jak i w Warszawie, z żywym zainteresowaniem się i z całym współczuciem dla Francuzów śledzono przebieg walki ich zbrojnej z Niemcami, z tą jednak różnicą, że we Lwowie głośno manifestowano swoje uczucia. Szczególnym nimbem bowiem otaczano Gambettę i spodziewano się, że pójdzie on śladem wielkich konwencjonistów z 1793 roku i nada wojnie charakter rewolucyjny. Opowiadano, że sprzyjał on Polakom, że sekretarzem jego był syn emigranta polskiego, Wieczfiński – jeżeli mnie pamięć nie myli. Przez redakcję naszego dziennika przesuwały się rozmaite osoby, noszące się z myślą związania sprawy naszej z bieżącymi wypadkami. Najczęstszym gościem bywał Bronisław Wołowski, który ułożył był nawet projekt utworzenia legionu polskiego, popierany w tym przyjaźnie przez Andrieux’go, podówczas prokuratora w Lyonie. Rząd jednak francuski lękał się poruszenia sprawy polskiej, zwłaszcza, że rachowano na interwencję dyplomatyczną gabinetu petersburskiego, który usiłował skłonić ku temu wymową swoją Thiers, objeżdżający z błagalną misją wszystkie stolice europejskie. Najbardziej rewolucyjny nawet z członków rządu – Gambetta – dał wymijającą odpowiedź, kiedy proponowano mu dopomóc do zorganizowania zbrojnego powstania w Poznańskiem, podówczas ogołoconym niemal z wojska, a natomiast mieszczącym w sobie znaczną liczbę żołnierzy francuskich, wziętych do niewoli. Prezydent zaś rządu, generał Trochu, chciał był nawet rozstrzelać Jarosława Dąbrowskiego jako prowokatora pruskiego, rozgniewany nań za ostrą krytykę niedołęstwa, z jakiem zmarnował ogromne siły, znajdujące się w Paryżu.

Wyobrażam straszne oburzenie Kuncewicza, gdy się dowiedział, że przepowiednia jego ziściła się. Paryż poddał się Prusakom w końcu stycznia 1871 r. Z bólem serca przyjęto we Lwowie tę wiadomość. Francja, na którą przyzwyczailiśmy się spoglądać jako na naszego naturalnego sprzymierzeńca, została złamana i pobita przez naszego odwiecznego wroga, krzyżactwo pruskie. I dlatego wiadomość o rewolucji marcowej w Paryżu i o ustanowieniu Komuny wywołała niemal powszechną radość i wzbudziła nadzieję, że rachunki z Prusakami nie zostały jeszcze ostatecznie skończone. Dzienniki lwowskie pisały o Komunie bez niechęci, a demokratyczny krakowski „Kraj” drukował w odcinku piękne korespondencje z Paryża, z wielką życzliwością przedstawiające ruch komunalny. Zdaje się, że listy te były pióra Józefa Tokarzewicza.

„Dziennik Lwowski” nie wychodził już w tym czasie, zakończył on swój żywot w końcu stycznia czy też na początku lutego 1871 r. – nie przypominam sobie dobrze. W ostatnich dwóch miesiącach robił on już bokami. Pensji nam nie wypłacano, dawano tylko drobne na ich konto zaliczki. Oczekiwaliśmy jak zbawienia wyboru Smolki na burmistrza Lwowa. Smolka został wprawdzie wybrany, ale nieznaczną większością; nie przyjął więc wyboru, ponieważ spodziewał się, że mieszczaństwo lwowskie całe przyjmie go z otwartymi ramionami. Dziennik zamknął swą budę, pozostając mi winien dużą jak na moją kieszeń sumę, bo coś około 60 guldenów. Znalazłem się bez zarobku i bez pieniędzy. W tym to czasie przyszły do skutku moje dwa odczyty w „Gwieździe” o kwestii robotniczej, które zamierzyłem spieniężyć. Kilka słów o tym.

„Gwiazda” lwowska była w swym czasie najważniejszą i najżywotniejszą organizacją robotniczą w Galicji. Tu się skupiała najinteligentniejsza i najruchliwsza część robotników, i tam też powstawały projekty nowych instytucji robotniczych. Było to towarzystwo mające na celu naukę i zabawę. Znajdowało się pod opieką, kuratelą demokracji, której chodziło głównie o zyskanie pomocy klasy robotniczej w sprawach politycznych. Nasz były redaktor, Tadeusz Bornanowicz, cieszył się wówczas największą popularnością wśród robotników.

Kurator „Gwiazdy”, Mieczysław Darowski, dowiedziawszy się, że chcę mieć odczyt, zaprosił mnie przez sekretarza do siebie w celu porozumienia się w tym przedmiocie. Poszedłem do niego z rana, ponieważ najłatwiej było go zastać o tej porze. Najdawniejszy ten spiskowiec był dobrym, poczciwym, wolnomyślnym szlachcicem polskim. Typy takie stawały się już coraz rzadsze. Lubił on robotników, życzył im dobrze, ale zawsze robotnik w jego oczach to nie był szlachcic. Zastałem go w szlafroku, z fajką na długim cybuchu osadzoną, wydającego rozporządzenia sekretarzowi „Gwiazdy”, którego traktował dobrotliwie, lecz po szlachecku, nieco z góry. Na jego żądanie wytłumaczyłem mu główną treść mego odczytu, czyli raczej odczytów, ponieważ musiałem następnie podzielić mój odczyt na dwie połowy. Darowski słuchał uważnie, nieco podejrzliwie, robił pewne zastrzeżenia, w wielu miejscach potakiwał, wreszcie polecił sekretarzowi, ażeby wywiesił w sali ogłoszenie o mającym się odbyć odczycie.

– Uważa Pan – powiedział do mnie na odchodnym – prosiłem Pana o podanie treści dlatego, że się już raz zdarzyło, że przyjezdny emigrant pod pozorem odczytu namawiał robotników do wychodźstwa do Ameryki.

Odczyty moje nie wywarły wielkiego wrażenia. Prócz kilku osób, które żywo zainteresowały się ich treścią, większość okazała się dość obojętną. W liczbie tych, którym moje odczyty podobały się, był także Zbrożek, redaktor „Rękodzielnika”. W rozmowach, które z nim miewałem, okazywał on skłonność ku poglądom socjalistycznym i zamieścił w swym piśmie – jako wstępny – artykuł, który napisałem z powodu zmowy czeladników krawieckich, doradzając im, by założyli stowarzyszenie wytwórcze. Stowarzyszenie takie istotnie powstało, lecz nie zdołało długo się utrzymać. Z powodu mego artykułu Zbrożek otrzymał ostrzeżenie od Alfreda Młockiego, który dawał pieniądze na wydawanie pisma robotniczego, chociaż Młocki, sam autor wcale dobrej książki, przedstawiającej walkę zasad od czasu wielkiej rewolucji, należał do najbardziej radykalnych podówczas w Galicji umysłów.

Jak już wzmiankowałem, chciałem spieniężyć moje odczyty, drukując je w jakiejś gazecie. Poradzono mi, ażebym udał się do pośrednictwa Skotnickiego, wychodźcy politycznego z Kongresówki, który podówczas był współpracownikiem „Gazety Narodowej” i w przyjaznych stosunkach z jej redaktorem, Janem Dobrzańskim, pozostawał. Skotnickiego uprzedzono o mojej wizycie i o jej celu. Przyjął mnie jednak chłodno i podejrzliwie wypytywał, skąd czerpałem wiadomości o Towarzystwie Międzynarodowym Pracowników [Międzynarodowym Stowarzyszeniu Robotników]. Ostatecznie wszakże przyrzekł doręczyć mój rękopis Dobrzańskiemu. Codziennie biegłem do kawiarni, chwytałem „Gazetę Narodową” i doznawałem zawodu: mego artykułu jak nie było, tak nie było. Raz, idąc ulicą, spotkałem Dobrzańskiego, którego nie znałem osobiście, lecz tylko z widzenia. Zatrzymał mnie i nie prezentując się, zaczął od razu mówić o moim rękopisie, a szczególnie o Towarzystwie Międzynarodowym. Nie zgadzał się z moim zdaniem, jakoby w tym towarzystwie wiedza i praca spotkały się i połączyły z sobą; uważał, że zanadto przeceniam znaczenie polityczne i społeczne tego stowarzyszenia. Zrobił mi przy tym kilka uwag literackich co do stylu, z których skorzystałem następnie. Wreszcie powiedział, że rękopis mój oddał Gillerowi, ponieważ powierzył mu całkowicie redakcję odcinka. – Wstąp więc pan do redakcji – dodał – i zapytaj Gillera, co zamierza zrobić z pańskim artykułem. Nazajutrz więc z rana poszedłem do redakcji „Gazety Narodowej”. Gillera nie zastałem, lecz obecny tam Skotnicki zwrócił mi rękopis, oświadczając w imienin Gillera, że stawianie kwestii robotniczej, zwłaszcza w takiej formie, nie byłoby na czasie.

Ponieważ dostałem z domu trochę pieniędzy, postanowiłem więc drukować moje odczyty własnym nakładem. Druk 500 egzemplarzy kosztował 30 guldenów. Byłem pewny, że sprzedając egzemplarz po 20 centów, zwrócę sobie rychło tę sumę, a nawet coś jeszcze zarobię. Spotkał mnie jednak zawód. Co najwięcej połowa kosztów się zwróciła i to drobnymi kwotami, w znacznych odstępach czasu wypłacanymi. Nakład jednak cały prędko się wyczerpał. Przyczyniłem się sam najwięcej do tego, rozdając egzemplarze na wszystkie strony. Kilkadziesiąt egzemplarzy powędrowało za kordon – do zaboru rosyjskiego.

Rozgłosu nie miała także moja broszura. Pomimo, że wszystkim redakcjom gazet i pism posłałem egzemplarze, wszystkie przemilczały o niej. Kraszewski w „Tygodniku”, który podówczas wydawał w Dreźnie, na podstawie mojej broszury napisał wstępny artykuł o ruchu spółdzielczym, ale o samej broszurze nic nie wspomniał. Radykalno-słowiańskie tylko jakieś pisemko, które zaczęło w tym czasie wychodzić we Lwowie, przedrukowało na swoich łamach całą moją broszurę, nie pytając mnie wcale o pozwolenie. Nie byłem z tego zadowolony, albowiem pisemko owo zalecało się także do braterstwa moskiewskiego.

Broszura moja jednak nie przeszła zupełnie niepostrzeżenie. Zwróciła ona na mnie uwagę i tam, gdzie tego sobie wcale nie życzyłem, i tych, z którymi w coraz ściślejszy wchodziłem następnie stosunek.

Pierwszym nabywcą mojej broszury był komisarz policji, Sobolak – jak sam żartując to mówił. Kupił aż dwa egzemplarze. Ponieważ paszport, wydany w Warszawie na pół roku, już się był przedawnił, więc wezwano mnie do policji i spisano protokół, szczególnie wypytując, czy nie byłem w ostatnich czasach w Paryżu. Z komisarzem Sobolakiem, który spisywał protokół, miałem już był dawniej utarczkę. Było to w parę tygodni po przyjeździe do Lwowa. Wróciwszy raz z miasta do mieszkania, znalazłem awizację z policji, ażebym we własnym interesie przybył z dokumentami, świadczącymi o tożsamości osoby. Oczekując listu z pieniędzmi od matki, przypuszczałem, że może z powodu niedokładności adresu poczta zdała się do pośrednictwa policji, i mnie z tego powodu wzywano, dodając, że to w moim własnym interesie. Zabrałem więc paszport i pobiegłem co prędzej na wezwanie. Dowiedziawszy się jednak, że chodziło tylko o meldunek, wpadłem w zły humor i zacząłem opryskliwie powstawać na turbacje policyjne w państwie konstytucyjnym. Sobolak mnie uspokajał, zapewniając, że policja wcale nie miała względem mnie złych zamiarów, a termin „we własnym interesie” zwykle jest używany. Nie spodziewałem się wówczas, że ten sam komisarz, którego pouczałem wtedy, jakim powinno być państwo konstytucyjne, spisywać będzie ze mnie protokół jakby z przestępcy jakiego. Sobolak jednak, jak się przekonałem o tym będąc później współpracownikiem „Gazety Narodowej” – nie należał do złośliwych, il n’etait pas mechant – jak się wyrażają Francuzi o tych przełożonych, co z pozoru są surowi, ale nie chcą szkodzić zależnym od siebie, opowiadano nawet, że w młodych latach Sobolak sam brał udział w ruchu patriotycznym. Spisany protokół odesłano do namiestnictwa. Wkrótce zawiadomiono mnie, że jeżeli nie przedstawię nowego paszportu do 1 sierpnia, to będę musiał opuścić Galicję. Niemiła to była rzecz. Paszporty wydawano na pół roku, a kazano płacić za cały rok, przy tym obawiałem się odmownej odpowiedzi. Skończyło się jednak wszystko dobrze: przysłano mi nowy paszport. Zostałem więc w Galicji, lecz z poczuciem, że trzeba się mieć na baczności.

W zaborze rosyjskim wśród młodzieży uniwersyteckiej, tęskniącej do wolności narodowej, zwrócono także na mnie uwagę. Odtąd ten i ów, przyjeżdżając do Lwowa, zgłaszał się do mnie. Ze zrozumiałych powodów nie mogę wymieniać wszystkich. Wspomnę tu tylko o czterech, których nazwiska ujawniły się w procesach i stały się w pewnej mierze historycznymi, o Kazimierzu Hildcie, Janie Hłasce, Edmundzie Brzezińskim i Michale Koturnickim.

Kazimierz Hildt, którego zwłoki spoczywają w Carouge pod Genewą, cieszył się wśród młodzieży warszawskiej wielkim uznaniem i rwał się do czynnej postępowej pracy nad pomnożeniem sił narodowych. Podczas swego pierwszego pobytu we Lwowie był on jeszcze ludowcem, zwolennikiem szerzenia oświaty, zwłaszcza politycznej, pomiędzy ludem i organizowania ekonomicznych stowarzyszeń spółdzielczych. Mniemał, iż należałoby nakreślić dokładny plan tej pracy i jąć się jej gorliwie, przy wzajemnym współdziałaniu wszystkich trzech zaborów. Pragnął więc, ażeby w Galicji zawiązało się w tym celu koło chętnych ludzi, które by pozostawało w porozumieniu z podobnym kołem w Warszawie. Poznajomiłem go z niektórymi młodymi galicjanami, w tej liczbie z Bolesławem Czerwieńskim, późniejszym autorem „Czerwonego Sztandaru”. Do stworzenia jednak koła nie przyszło. Ówczesna galicyjska młodzież postępowa nie miała wiary ani we własne siły, ani w możność skutecznego działania wśród ludu. Ci, co przybyli z zaboru rosyjskiego, pomimo że byli obcokrajowcami, że znajdowali się na łasce i niełasce policyjnej, okazywali mniej lękliwości od galicjan. Najbardziej sympatyczni, najbardziej szczerzy ludowcy, jak np. zmarły Kazimierz Okuz, ówczesny redaktor „Dzwonka”, sam pochodzenia chłopskiego, obawiali się zerwać zupełnie z tradycją szlachecką godzenia chaty z dworem i wejść śmiało na drogę otwartą obrony interesów ludowych, jak to uczynił później „Przyjaciel Ludu” pod redakcją Bolesława Wysłoucha. Było w tej młodzieży coś hamletowskiego, i Giller miał słuszność, nazywając Hamletem Bolesława Spaustę, jaskrawego wyobraziciela porywów naprzód i powątpiewania o wszystkim.

I w Warszawie ludowcy nie zdołali przyjść do praktycznych rezultatów. Kiedy więc powiew socjalistyczny dosiągł młodzieży warszawskiej, Hildt stał się jednym z najczynniejszych i najgorliwszych propagatorów naszego ruchu. Zmuszony uciekać z Kongresówki, został na granicy aresztowany przez policję austriacką i wyrzucony do Szwajcarii. Niewygody nadwyrężyły zdrowie, ale najbardziej gryzły go moralnie przykre następstwa, spowodowane przez fikcyjne jego ożenienie się. Wszystko to przyśpieszyło szybki rozwój gruźlicy w płucach, i łagodny klimat okolic Clarens i Montreux nad jeziorem genewskim nie zdołał przedłużyć jego żywota. Umarł w Clarens 23 sierpnia 1878 r. Ponieśliśmy wielką stratę w osobie tego młodego i dzielnego szermierza. Był on skończonym prawnikiem, ale zamierzał głównie poświęcić się badaniu warunków życia ludowego. Zaczął już był zbierać materiały do ułożenia dokładnej statystyki ludnościowej w prowincjach polskich ze szczegółowym podziałem podług zatrudnień, wysokości zarobków, posiadanej własności itd. Nad mogiłą jego w Carouge stanął pomnik z polskim napisem: Dzielnemu bojownikowi sprawy ludu polskiego.

Nad mogiłą Jana Hłaski także już dawno porosła trawa (Czerwieński upamiętnił śmierć jego pięknym wierszem). Ukończywszy gimnazjum w Kownie, Hłasko wyjechał na uniwersytet do Petersburga. Umysł jego czynny a serce kochające pociągnęły go do szeregów socjalistycznych, bo tam widział jedynie gorliwą pracę i prawdziwą gotowość do poświęcenia się dla dobra ogólnego. Był we Lwowie dwa razy: przed wyjazdem do Londynu i po powrocie. W Londynie poznał się z generałem Walerym Wróblewskim i wielką powziął cześć dla niego. Gdyśmy mówili o organizacji, wyrażał to zdanie, że byłoby korzystne dla rozwoju socjalistycznego w Polsce mieć zagranicą gen. Wróblewskiego jako swego przedstawiciela. Miał on także popierać w Petersburgu i w Warszawie myśl wydawania we Lwowie naukowego pisma socjalistycznego, które by zaznajamiało publiczność polską ze zdobyczami myśli europejskiej w dziedzinie nauk społecznych i służyło dla młodych pracowników zachętą do badań samodzielnych. We Lwowie zakupił on sporo książek, zakazanych przez cenzurę rosyjską, i szczęśliwie udało mu się je przewieźć za kordon graniczny.

Edmund Brzeziński, przenosząc się z Petersburga do Wiednia na studia lekarskie, odwiedził mnie we Lwowie – jak się sam wyraził – z polecenia organizacji, do której należał. Proszono mnie, ażebym się zajął wydaniem przysłanego polskiego tłumaczenia „Programu Robotników” Lassalle’a, i Brzeziński wręczył mi przesłany rękopis oraz pieniądze na wydanie. Niepoprawny język tłumaczenia, które robiono z języka rosyjskiego, i w wielu miejscach zwroty niejasne – zmusiły do całkowitego przerobienia przysłanego rękopisu podług oryginału niemieckiego. „Program Robotników” miał wielkie powodzenie, były aż cztery jego wydania, dwa wprawdzie zostały zakupione przez stronnictwo socjalistyczne niemieckie. Sporo jednak egzemplarzy rozeszło się pomiędzy robotników we Lwowie, pomiędzy którymi było już kilku szczerze oddanych sprawie socjalistycznej, że wymienię Augusta Skerla, Józefa Daniluka, redaktora „Pracy”, i Antoniego Mańkowskiego, który był także redaktorem pisemka robotniczego „Czcionka”, organu zecerów.

Do ujawnienia i wzmocnienia wszczynającego się ruchu socjalistycznego w Galicji najwięcej się przyczynił Michał Koturnicki, wprawdzie nie bezpośrednio, lecz pośrednio. Wysłano go z Petersburga, ażeby nawiązał stosunki z socjalistami polskimi, rusińskimi i rosyjskimi zagranicą, ale przede wszystkim ażeby urządził w Galicji łatwy przewóz książek, zakazanych przez cenzurę rosyjską, przez kordon graniczny. Pierwszą misję wykonał szczęśliwie: był w Genewie i w Zurychu, zawiązał tam stosunki i przywiózł z sobą stamtąd do Lwowa sporą liczbę książek rosyjskich i wydawnictw Dragomanowa. Wszystko to było przeznaczone do wytransportowania za kordon. Drugie zadanie, tj. ułatwienie przewozu, okazało się o wiele trudniejsze. Lecz i tu dało się coś zrobić. Znaleźli się tacy, co za stosowną opłatą zobowiązali się przenosić książki i odstawiać je do wskazanego miejsca, ale żądali, żeby im nie dawano wielkich, tylko małe paczki. Koturnicki miał więc dużo do roboty, a to tym bardziej, że we Lwowie zakupił znaczną liczbę książek polskich. Zamknąwszy się w pokoju, rozdzielał książki, układał je w paczki i obszywał w płótno. Do nas przychodził często i otrzymywał korespondencję pod moim adresem.

Posługacz hotelowy, podpatrzywszy czynność Koturnickiego, doniósł o tym policji, a ta wpadła do hotelu, zmusiła Koturnickiego do otworzenia drzwi i zrobiła u niego rewizję. Znalazłszy w jego papierach kilka kopert z moim adresem, wpadła także i do mojego mieszkania, zrobiła rewizję, zabrała moją korespondencję, papiery i sporo książek i broszur, które jej się wydawały podejrzanymi. Gdyby policja austriacka w Galicji była rozumniejsza i dbała więcej o interesy swego państwa, aniżeli rządu rosyjskiego, to by postarała się była umorzyć całą tę sprawę. Bo o cóż właściwie chodziło? O przewóz książek do zaboru rosyjskiego. Przecież mogła łatwo spostrzec, że prawie wszystkie książki były drukowane we Lwowie albo w Krakowie, a oprócz niewielkiej liczby broszur rusińskich, reszta książek była w języku rosyjskim, mało znanym w Galicji. Mogła także przekonać się z pochwyconej korespondencji, że chodziło o zabór rosyjski, a nie o Galicję. Najlepszym wreszcie dowodem, że zabrane książki nie przedstawiały nic szkodliwego dla państwa austriackiego, była decyzja sądu lwowskiego, który kazał je zwrócić Koturnickiemu, oprócz kilku małych broszur rusińskich.

Lecz w policji – jak się to pokazało później – wielu pobierało żołd od rządu austriackiego i od rządu rosyjskiego. Narobiła więc strasznego hałasu, chcąc okazać nie tyle przed rządem austriackim, ile przed rządem rosyjskim, jak wielką oddała mu usługę. Więziła ludzi na prawo i na lewo, na kogo tylko najmniejsze padło podejrzenie. Z Wiednia przywieziono Edmunda Brzezińskiego wraz z kilku jego kolegami, z którymi w bliższych pozostawał stosunkach. Do sprawy wplątano także Rusinów, chociaż ani Koturnicki, ani ja wcale nie znaliśmy się z nimi przed procesem. Policja była tak głupią, czy też udawała tylko taką, że, wyczytawszy w liście Hłaski, pisanym do mnie z Londynu, o generale Wróblewskim, aresztowała Bogu ducha winnego młodego literata z Kongresówki, mieszkającego w Zwierzyńcu pod Krakowem, Henryka Wróblewskiego, późniejszego promotora postawienia pomnika Mickiewicza w Warszawie. Wiem o tym od sędziego śledczego, który mnie pytał, czy Henryk Wróblewski nie jest to ten sam Wróblewski, o którym pisał Hłasko. Wykazałem całą niedorzeczność tego przypuszczenia. Ażeby podburzyć przeciwko nam dziennikarstwo i opinię publiczną, policja rozpuszczała pogłoski, że byliśmy agentami rządu rosyjskiego i szerzyliśmy korzystną dla niego propagandę. I istotnie podziałało to na niektórych demokratów i podziałałoby jeszcze silniej i powszechniej, gdyby wielu z nich nie znało mnie osobiście. Sędzia śledczy, Kriegseisen, na którego co do mojej osoby nie mogę się uskarżać, prowadził śledztwo w sposób niezgodny z konstytucją, ale pomimo szczegółowego i podstępnego badania, nie mógł się domacać żadnego spisku, bo też istotnie żadnego spisku nie było. Na czyniony zaś zarzut, żeśmy wyznawali zasady socjalistyczne i starali się je krzewić, odpowiadaliśmy, że konstytucja austriacka poręcza wolność przekonania, trudno, ażebyśmy je chowali tylko dla siebie. Polaków więc, oprócz Koturnickiego, uwolniono wszystkich od procesu. I Koturnickiego zasądzono na miesiąc więzienia właściwie za fałszywy meldunek. Rusinów musiano by także prawdopodobnie wszystkich uwolnić, gdyby wezwani na świadków przeciwnicy ich polityczni, także Rusini, nie postarali się byli ich oplątać swoimi podstępnymi zeznaniami. Trzech więc Rusinów: Ostapa Terleckiego, Iwana Frankę i Michała Pawlika stawiono przed sądem. Pierwszego uwolniono, a Frankę i Pawlika skazano na kilka miesięcy więzienia, wyśrubowawszy do znaczenia tajnego stowarzyszenia politycznego zwykłe kółko akademickie, do którego należeli.

Proces ten, który się odbywał w pierwszej połowie stycznia 1878 r., miał ogromne znaczenie dla rozwoju ruchu socjalistycznego w Galicji. Terlecki w pięknej, wzruszającej przemowie przedstawił, że sprawa socjalistyczna, jest to sprawa sprawiedliwości społecznej, jest to sprawa całego ludu, który chce wyjść z nędzy i niewoli. Koturnicki, podając rękę Rusinom, zaznaczył, że waśnie narodowościowe ustają pomiędzy socjalistami, ponieważ są oni wrogami wszelkiego wyzysku i wszelkiej niewoli, a więc są także i wrogami wszelkiego ucisku narodowościowego. Policja w gorliwości swojej spełniła mimowolną ważną agitatorską czynność, na korzyść ruchu socjalistycznego: socjalistów, którzy przedtem nie znali się z sobą, zbliżyła; dopomogła do zadzierzgnięcia węzłów przyjaznych pomiędzy polskimi i rusińskimi socjalistami; wzmogła w prześladowanych gorliwość agitatorską, zwłaszcza że jako napiętnowanych spychano ze zwykłej filisterskiej drogi ku zapewnieniu sobie społecznego stanowiska.

Wprawdzie trzeba było jeszcze długiego czasu, ażeby ruch socjalistyczny w Galicji wszedł na tę drogę normalnego rozwoju, na jakiej obecnie się znajduje, ale od procesu 1878 r. propaganda i agitacja socjalistyczna już nie ustawały. Młodzież uniwersytecka i inteligentniejsi robotnicy zainteresowali się sprawą socjalizmu. Od tego czasu zacny Antoni Mańkowski stał się gorliwym propagatorem i coraz większą liczbę robotników zjednywał dla socjalizmu. Wówczas to Feliks Daszyński – jak to sam powiedział w Zurychu na zjeździe Zjednoczenia młodzieży uczącej się zagranicą – skłonił się ku przekonaniom socjalistycznym.

Bolesław Limanowski


Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w pracy „Z pola walki. Zbiór materiałów tyczących się polskiego ruchu socjalistycznego”, wydanego nakładem Polskiej Partii Socjalistycznej, w drukarni partyjnej, Londyn 1904. Wydawnictwo to nawiązywało tytułem do publikacji z roku 1886, wydanej w Genewie w wydawnictwie „Walki Klas”, opisującej proces działaczy I Proletariatu. Wydawnictwo londyńskie uznaje się za jeden z pierwszych przejawów rodzenia się w ruchu socjalistycznym poczucia konieczności dokumentowania dziejów tego ruchu. Tekst przedrukowujemy za reprintem „Z pola walki”, opublikowanym przez Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1986, z posłowiem Feliksa Tycha. Poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.

 

Na podobny temat warto przeczytać także: Emil Haecker: Początki ruchu robotniczego w Galicji

Publikowaliśmy już kilka tekstów Bolesława Limanowskiego:

↑ Wróć na górę