Ignacy Daszyński
Nasza polityka
[1899]
Przeminął wiek z górą, jak jesteśmy w niewoli narodowej, przykuci do trzech różnych tworów państwowych, wchłaniani przez trzy potęgi wielkich państw terytorialnych nowoczesnych. Wewnątrz przeorał nas niwelujący i rewolucyjny kapitalizm, a w zewnętrznej polityce polskiej wskazano nam już nieraz, co znaczy nowoczesny militaryzm wobec narodowych powstań, podejmowanych celem uzyskania niepodległości. Szarpaliśmy się kilkakrotnie w tych silnych jak piekło więzach, krwawiliśmy członki, tłukąc się o bezlitosne kamienne mury naszego więzienia i doczekaliśmy się tego, że całe odłamy narodu straciły wiarę i siły, już nie do walki, ale do życia, do cichego życia niewolnika, który nie pogodził się z kajdanami.
Politykę powstań chciano zamienić na politykę czołgania się… I zapanowały w Galicji zasady stańczyków, wyłoniła się w Poznańskiem partia dworska, a w Rosji minowały grunt ugodowe krety, nie mogąc się doczekać, kiedy oschną i zatrą się ślady łez i krwi. Znalazła się i encyklika rzymska, nawołująca do lojalizmu; zmieszano sacra profanis: ateusze narodowi w rodzaju p. Koźmiana złączyli się z kurią rzymską, aby tylko zasiać w narodzie carosławie wszystkich odcieni; uczono nas czołgać się i przedstawiano wymownie korzyści tego sposobu poruszania się dla narodu, który przecież leży na ziemi…
Nie chcemy w tę robotę trucicielską zapuszczać głębiej sondy, aby odróżnić, ile w niej było „dobrej woli”, a ile nikczemności, zwykłej nikczemności charakterów u naszych „wielkich” polityków; wystarczy stwierdzenie publiczne, że klasy wyższe, tj. szlachta i bogatsze mieszczaństwo polskie, zaczynają coraz to konkretniej wytwarzać w sobie kultury serwilizmu w sprawach tyczących wolności i niepodległości narodu polskiego.
I jeżeli te hodowle niewolnicze nie zżarły ducha narodu, tam gdzie o jego całość chodziło, nie winni temu Kościelscy, Koźmianowie, Radziwiłły, Goliany i Piltze. Zrobili oni, co w ich siłach leżało, aby utrudnić i tak już trudną syntezę polityki narodu na trzy części rozdzielonego, pracowali w pocie czoła, aby z upartych Polaków zrobić bodaj katolików po polsku mówiących, o tyle oczywiście, o ile i katolicyzm, i mówienie po polsku będzie nam łaskawie dozwolonym. Ileż to zużyto mrówczych zaiste zabiegów, zarówno jak przebłysków serwilistycznego geniusza cynizmu, ile nadenuncjowano „zapaleńców”, ile pożarów małych ugaszono, aby w końcu doczekać się bankructwa tej polityki! Kto tę politykę do bankructwa doprowadził? Chłopi i robotnicy polscy. Dopóki oni milczeli, w apatii i nieczułości pogrążeni, dopóty ze stańczykami wszystkich zaborów ucierała się tylko pstrokata rzesza patriotyczno-drobnomieszczańska, patrioci i „demokraci narodowi” bezsilni, bici nielitościwie przez stańczyków i prowadzeni we wszystkich ważniejszych wypadkach za nos za pomocą „popularnych” książąt i hrabiów. Kwitła arystokratyczno-kapitalistyczna polityka zewnętrzna w Polsce; jako reprezentanci narodu występowali zwartym szeregiem magnaci, bogaci bankierzy i kapitaliści; pod ich komendę iść musiał biedny tromtadrata, któremu imponowały dyplomatyczne układy reprezentantów z „gabinetami” itp. tajemniczymi potęgami.
Ale dość było, aby chłop i robotnik polski ruszył się, aby swoje zbolałe członki olbrzyma przeciągnął, aby oczy ze snu przetarł, a wszystkie finezje polityki niewolniczej zbladły i straciły swą tajemniczą wartość. Ani chłop, ani robotnik polski nie chce pod względem narodowym umierać i spokojnie dawać się w trumnę układać. Lud polski ani myśli o pozbyciu się swego prawa przyrodzonego, je swój czarny chleb niewoli, bo innego nie ma, ale wiary w swoje dobre prawo nie traci. I mogą go już dzisiaj odbieżeć panowie i fabrykanci, mogą w gabinetach, Bóg wie jakich, zapewniać o trójlojalności, słowa ich tyle będą warte, ile miedź brząkająca albo cymbał brzmiący...
Lud chce żyć, tak dobrze lub tak źle jak inne ludy wolne na świecie. Podoba się to komu lub nie, a my żyjemy, żyć chcemy, żyć będziemy. Obalono nas, przygnieciono nam kolanem piersi; będziemy pracowali nad wydobyciem się, podniesieniem z ziemi, ale zgodzić się na uczczenie gniotącego nas kolana ani nam przez myśl nigdy nie przeszło. Tylko znakomicie tresowani słudzy zakładają sobie sami stryczki na szyje: lud tej tresury nie zna i za późno, aby jej się poddał. To nie jest żadna wyrozumowana polityka, to sama siła życia ludowego, wytwarzająca dalsze silne pragnienia życia i wiarę, która przecież bodaj takiego dokona kiedyś cudu jak obalenie militaryzmu i kapitalistycznej etyki zaborczego państwa terytorialnego. Widziała już historia ludów cuda większe.
I komuż to rezygnować, komu dobrowolnie do trumny się kłaść? Wszak w naszych oczach, jak jerychońskie róże, odżywają oba polskie Śląski: Górny pruski i cieszyński. W naszych oczach coraz to bujniej zakwita ruch opozycyjny w Galicji. A Warszawa?
Wszak to tak niedawno, kiedy z serc milczącego, ogromnego tłumu Polaków, zgromadzonych u stóp pomnika Mickiewicza, buchnęła ogromna fala mocy narodowej, powódź hardej, nad śmierć silniejszej miłości narodu i jego skarbów. To straszne, to wzniosłe, to wielkie milczenie zabiło naraz wszystkich Piltzów, starło ich na nicość, zmiotło z powierzchni...
I któż w Polsce byłby tak tępego serca i umysłu, i mniemał, że to był tylko wybuch czci dla poezji i poety; toż to był lud polski, masa polska w pełni sił swoich, dumna i nieprzejednana, mająca swe prawa wobec świata, zarówno jak wobec rządu i nahajki, prawa nieprzedawniające się, prawa z życiem samym dopiero gasnące. Żaden mówca świata nie znalazłby tak potężnego wyrazu uczuć narodowych jak ten milczący, olbrzymi tłum polski w Warszawie w wigilię Bożego Narodzenia; czymże wobec tego wszelka wymowa ugodowców?
A któż zdołałby oprzeć się setkom milionów funduszu kolonizacyjnego, całej zajadłości Hakaty szowinistycznej, gdyby nie chłop, nie robotnik polski? Wszak na Górnym ani na austriackim Śląsku polskiej szlachty nie ma, wszystkie miasta u góry zupełnie i gruntownie zgermanizowane lub sczechizowane; na Górnym Śląsku nawet katoliccy księża germanizują zajadle, a wtórują im ich koledzy czescy w Cieszyńskiem! Wszak tam podległość narodowa pół tysiąca lat trwała, a przecież ani chłop, ani robotnik polski nie rezygnuje ze swoich praw narodowych i zaczyna o nie się dobijać coraz to energiczniej. Byli już oni „katolikami po polsku mówiącymi”, albo jak kto chce: „Prusakami o polskiej mowie”, a przecież porzucili te wygody, zalecane nam tak wymownie przez naszych ugodowców, i stali się Polakami, takimi ot sobie zwyczajnymi Polakami, mającymi w oczach swoich takie same dobre prawa jak Anglicy lub Francuzi.
To wszystko są „znaki i dziwy” niezrozumiałe dla naszych dotychczasowych wysoko urodzonych kierowników i przedstawicieli, którzy łaskawie nami dotychczas rządzili. Kto nie ma wiary w siłę narodu, kto nie pije tej wody życia, ten żywych zrozumieć nie potrafi. Tym też ludziom małej wiary życzymy szczęśliwej śmierci, co wobec ich wielkich grzechów w narodzie jest życzeniem co najmniej pobłażliwym.
Bankructwo najnowszej pesymistycznej „zagranicznej” polityki w Polsce nie oznacza jednak powrotu do dawnego płytkiego optymizmu, strugającego z kijów lance i zbierającego stare strzelby dla uzbrojenia przyszłych szeregów powstańczych. Lada kukułka nie wywabi nas do lasu...
Papierowe „złote Hramoty”, „bratanie się stanów” przy obozowym ognisku powstańczym itp. piękne rzeczy sprzed lat choćby trzydziestu – to były dopiero najskromniejsze początki wobec obudzonego dzisiaj, do świadomości swych praw idącego ludu polskiego. Trzeba przebudować całe dawne światopoglądy, aby zrozumieć istotę nowoczesnego życia i dążeń ludu polskiego. Skupia się on w sobie, rozwija i kształci na warunkach ach jakże zmienionych! Dokoła nas coraz to mniej ostoi dawnych patriarchalnych stosunków: kilkadziesiąt lat rządów systemu kapitalistycznego, a cóż to już widzimy? Chłop stał się proletariuszem; mieszczanin, rękodzielnik cechowy bankrutuje szalenie szybko i spada również w otchłań proletariatu, trzymając kurczowo w swych rękach berła i sztandary cechowe, szlachcic przechodzi kryzys ekonomiczny, na który wcale się nie przygotował, a z dawnego magnata oligarchy robi się coraz to wyraźniej wielki kapitalista z wszystkimi jego wadami i talentami.
Już temu nawet nikt przeczyć nie usiłuje w Polsce, z wyjątkiem mamutów, którzy nigdy niczego się nie nauczą.
Pomieszały się role w społeczeństwie, pryska czar dawnych pojęć i wierzeń, jak kategoryczny rozkaz powstaje wola i potrzeby mas ludowych, nie dających się już z widowni usunąć i burzących wszystkie obliczenia misterne szlacheckiej polityki.
Pasowanie się to potężne o chleb, o prawo, o światło, o życie w narodzie wzmagać się będzie z dniem każdym; z ciemnej głębi społecznej, z pańszczyźnianego niegdyś nawozu, na którym krzewiła się kultura szlachecka, wyłaniać się poczyna świadomość klasowa ludu polskiego; jak zalew Nilu mętny i groźny niesie ona na przyszłość nadzieję bogatych plonów. I witać nam tę falę radośnie i na wzgórzach beczki smolne zapalać, bo oto rzeka cudowna już ruszyła i kraj użyźni!
Cóż zaszczytniejszego, niż być stróżami życie i szczęście i chleb dającej powodzi! A choćby niejednemu z nas i zginąć w tych falach przyszło, cóż to znaczy? Dawniej ginęliśmy tak samo co dnia w ciszy i męczarniach bezczynności i zwątpienia, bez pożytku dla nikogo.
A dzisiaj, bodaj byśmy wołaniem naszym śpiących zbudzili, bodaj byśmy zapory dawne usunęli, do obiecanego raju nie wszedłszy wcale, będziemy przecież z żywymi naprzód iść, żyć w świecie rzeczywistości, a nie w haszyszowych marzeniach starych i nowych mistyków.
Ucieczkę bowiem z życia, dla uratowania się w ekstazach klasztornych czy modernistycznych, uważamy za słabość, a nie za siłę; trzeba być moralnym rozbitkiem, aby się na tych nagich, zimnych skałach czuć dobrze. Publicystyka, literatura i sztuki piękne nie mogą uciec poza życie narodu, a skoro lud staje się narodem, nie mogą ludu porzucać i nie porzucą go w Polsce tak dobrze, jak gdzie indziej.
Mówimy to z całą świadomością, że długo jeszcze głos nasz wzbudzać będzie w sferze tzw. inteligencji słabe tylko echa; wiemy, że w narodzie naszym ręka zaborców straszny „dobór” w kilku pokoleniach czyniła, niszcząc i tłumiąc wszystko, co było tęższe i szlachetniejsze, a zostawiając przy życiu i zdrowiu słabych lub niewidzących... Wiemy, że we wszystkich dzielnicach nagradzano tchórzostwo i bezmyślność polityczną, i do dziś dnia nagradzają. Rozumiemy, że tak jak dawniej w pokorze chrześcijańskiej próbowano zatopić nasze dobre prawa, tak potem wołano nam głośno, abyśmy się „pracą organiczną” zbogacali, niepomni kajdan pozłoconych... Jedno i drugie hasło straciło na swej mocy; rezygnacja z wolności nie może się stać programem żadnego na świecie narodu.
Ale silni wiarą nie zasiądziemy przecież na swoich miejscach, czekając przyjścia zbawienia; oceniamy znaczenie i doniosłość pierwiastka świadomości, woli, inicjatywy. I tradycją nauczeni nie przestaniemy pobudzać „inteligencji” do pracy z tym budzącym się ludem. Nie nad tym ludem, nie w roli dobrodziejów, ale po prostu jako wykwalifikowani robotnicy. Równać drogi, upraszczać i czynić niebolesnymi ciężkie procesy rozwoju społecznego, dawać masie ideę zgodną z wynikami nauk społecznych, dać jej pieśń, która nią zakołysze i naprzód poprowadzi, przenikać się bólem i szczęściem tej masy, aby objąć jej duszę, tworzyć formy i wzory, w których by się kształtować harmonijnie mogła treść wszechstronnego życia narodu – toć przecież prometeuszowa praca, to trud godny półbogów!
Nie chcemy wcale ludzi „rozpolitykowywać”, aby z nich mieć bałwanów szumiących na płytkich mieliznach, ale wyrugować chcemy ową dziką nieczułość na losy społeczne, nieczułość panoszącą się zwłaszcza w klasie średniej, mającej przecież już dość wiedzy faktycznej, aby móc zrozumieć ciężką dolę naszego społeczeństwa. Samoluby niech do czasu zdrowi żyją, aby kiedyś o szmat głazu jako bańki prysnąć, ale niechaj nie śmieją w oczach naszych ogłaszać spokojnie swej nicości moralnej za rozum czy rozsądek.
Nie mamy zresztą zbyt przesadnych obaw pod tym względem; lody i skorupy z takim trzaskiem pękać będą, że filister polski straci rychło na kontenansie...
A już co gromów klerykalnych lub tyrad szowinistycznych, to wcale się nie lękamy.
Choćby nas okrzyczano jako „przewrotowców” lub brutalnych „radykałów”, nie przestaniemy w „Krytyce” służyć opozycyjnemu ruchowi ludu polskiego spod wszystkich trzech zaborów, nie spuścimy z oka żadnego ważniejszego epizodu tego ruchu i wytrwale szukać będziemy składników ogólnopolskiej syntezy, tego, co nas zjednoczy i powróci nas sobie: dążenia do zdobycia wolnej niepodległej, z niewoli carskiej zarówno, jak ze szponów kapitalizmu wyrwanej Polski.
Ignacy Daszyński
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w dwóch częściach w miesięczniku „Krytyka”, zeszyt I, rocznik I, kwiecień 1899. Od tamtej pory prawdopodobnie nie był wznawiany, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł, ze zbiorów Remigiusza Okraski. „Krytyka” była postępowo-lewicowym czasopismem społeczno-kulturalno-literackim, sympatyzującym z niepodległościowym nurtem polskiego ruchu socjalistycznego.Warto przeczytać także inne teksty Ignacego Daszyńskiego:
- Pogadanka o socjalizmie [1900]
- Mowa za powszechnym, równym, bezpośrednim prawem wyborczym [1905]
- Czy socjaliści mogą uznać „dyktaturę proletariatu”? [1927]
- Odezwa wyborcza [1930]
- Niezgoda w obozie rewolucyjnym co do programowego punktu niepodległości Polski [1907]
- List otwarty do CKR PPS w zaborze rosyjskim w sprawie taktyki politycznej [1906]
- Ksiądz w polityce [1924]