Feliks Perl
Wspomnienie z tajnej drukarni
[1919]
W początkach 1901 roku otrzymałem od Centralnego Komitetu Robotniczego wezwanie, bym niezwłocznie przyjechał do kraju dla objęcia redakcji „Robotnika”. Ucieszyło mnie to niezmiernie, gdyż dziewięcioletni pobyt na emigracji mocno mi dokuczył. Zaraz tedy wyruszyłem z Londynu do Lwowa, gdzie miał mnie oczekiwać „Michał” – [Aleksander] Sulkiewicz. Jednakże Michała jeszcze nie było, z utęsknieniem więc wyglądałem jego przyjazdu. Zwłoka była tym przykrzejsza, że we Lwowie „konspirowałem się”, ponieważ miałem tam dużo znajomych, którzy mogliby domyślić się, że jadę do kraju. Kląłem tedy Michała, na czym świat stoi. Aż tu pewnego dnia, przy śniadaniu, czytam „Kuriera Lwowskiego” i... podskakuję do góry. Piłsudski uciekł ze szpitala św. Mikołaja Cudotwórcy w Petersburgu! Teraz zrozumiałem, dlaczego Michał spóźnia się... Ale z tym większą teraz niecierpliwością czekałem na niego, przypuszczając, że zjawi się z Ziukiem. Po kilku dniach Michał przyjechał, ale bez Ziuka, który jeszcze „bawił” w kraju. Natomiast Michał przywiózł dr. Władysława Mazurkiewicza, lekarza, którego partia umieściła w owym szpitalu, aby Piłsudskiemu dopomógł w ucieczce. Dr Mazurkiewicz został we Lwowie, poświęcił się nauce i otrzymał profesurę w Uniwersytecie.
Wyruszyliśmy z Michałem do tzw. kraju. Przyznam się, że miałem pewną tremę, po tak długiej nieobecności wracając nielegalnie. Myślałem, że czas mi upłynie na pogawędce z Michałem. Ale cóż! Michał, swoim zwyczajem, obszedł wszystkie wagony, a potem wrócił, przytknął głowę do poduszki i natychmiast zasnął. Obudził się dopiero, gdy pociąg stanął na ostatniej stacji. Przeszliśmy „zieloną” granicę koło Narolu, w lasach Ordynacji Zamoyskiej. Przejście to było bardzo miłe i sielankowe, prawdziwy spacer. Po stronie galicyjskiej czekał na nas pewien towarzysz, który zajmował w ordynarii posadę nadleśniczego. On nas przeprowadził, przy czym nie spotkaliśmy nawet „objeżczyków”. Na wypadek spotkania mieliśmy udawać kupców drzewa. Przez tę sama granicę wkrótce potem Piłsudski przeprawił się do Galicji.
Z Michałem pojechaliśmy końmi do Rejowca, a stąd koleją do Warszawy. W Warszawie bawiliśmy tylko dwa dni, bo Michał spieszył się do Ziuka, który miał na niego czekać w pewnym majątku ziemskim na Białorusi. Pojechaliśmy tam. Pamiętam, była to cudowna noc wiosenna, kiedy przyjechaliśmy do dworu. Ale Ziuka już tu nie było. Przenocowaliśmy tylko i nazajutrz rano wyruszyliśmy do Kijowa, gdzie już była urządzona drukarnia.
Drukarnia „Robotnika” mieściła się przy ul. Dmitriewskiej, ale lokal był strasznie podły: wilgotny i pełen karaluchów. Postanowiliśmy jak najprędzej lokal zmienić i dlatego nie meldowałem się. Gdy więc rano dzwoniła posługaczka, wynosiłem się do pokoju, który gospodarz drukarni zamykał jako zupełnie niezdatny do użytku, tak był wilgotny. Posługaczka tam nie wchodziła. Przez dwie godziny, albo i więcej, musiałem leżeć na sienniku i nie ruszać się. Ale raz nie wytrzymałem i potężnie kichnąłem. I w odpowiedzi usłyszałem z sąsiedniego pokoju rozpaczliwe kichanie: w ten sposób gospodarz drukarni, tow. Praus („Górnik”), odwracał uwagę posługaczki od owego nieszczęsnego pokoju.
W kilka dni po moim przyjeździe odwiedzał nas w drukarni Piłsudski. Można sobie wyobrazić naszą radość! Przejścia więzienne bardzo się na nim odbiły, cerę miał ziemistą, ale nic na fantazji nie stracił i zły był tylko, że musi wyjeżdżać za kordon dla podreperowania zdrowia. Po kilku dniach opuścił nas z Michałem.
O ile pamiętam, w mieszkaniu przy Dmitriewskiej wydaliśmy jeden tylko numer „Robotnika”. Pojechałem z nim do Warszawy w towarzystwie Michała i tow. R., zecera. Tow. Praus pozostał, aby wynająć nowe mieszkanie i przenieść tam drukarnię.
W tym nowym mieszkaniu – przy ul. Lwowskiej nr 48 – urządziliśmy się wcale wygodnie. Składało się z trzech pokoi, przedpokoju i kuchni. Mieszkaliśmy we dwóch, z tow. Prausem (po jego wyjeździe zastąpił go tow. Ludwik Wernyhora, „Kapral”, zwany tak z tego powodu, że lubił śpiewać piosenkę „Stary kapral”). Nasz zecer mieszkał gdzie indziej, aby w razie wsypy przynajmniej jeden ocalał. Uchodziliśmy za techników-rysowników, którzy biorą roboty do domu. I nawet tak się zdarzyło, że zgłosił się do nas jakiś chłop, który chciał, żebyśmy mu zmierzyli jego pole. Okazało się, że nasz stróż spotkał chłopa na targa i gdy ten zwierzył mu się ze swoich kłopotów, przysłał nam tego klienta. „Kapral” pogadaj z nim, poradził, co ma robić, nie pamiętam już, jak wykręcił się od tej roboty. Co prawda podejrzewaliśmy stróża, że podesłał nam owego chłopa dla wywiedzenia się czegoś o nas. Zdarzyło się bowiem, że pewnego razu stróż, mając do nas jakiś interes, pukał do drzwi kuchennych, a nie mogąc się dopukać, wlazł na dach piwnicy, na który wychodziły okna naszej „zecerni”, i zapukał do okna (mieszkanie było na parterze). A w „zecerni” stał wówczas przy kaszcie tow. Rutkiewicz i składał „Robotnika”, Może więc stróż zauważył coś podejrzanego, bo okno było tylko do połowy zasłonięte firanką.
Mieliśmy z tego powodu trochę „pietra”, ale nic złego się nie stało.
Życie nasze płynęło w sposób zgoła filisterski, spokojnie i bez wrażeń. Żyliśmy sobie w klasztornym zamknięciu, jako porządni, pracowici ludzie. Każdy z nas codziennie na kilka godzin wychodził z domu. Trzymaliśmy się jednak ściśle zasady, żeby nie tylko nie brać udziału w miejscowej robocie PPS, ale nie zadawać się z żadnym z towarzyszy miejscowych. Jedynym łącznikiem naszym ze światem był „objazdowicz” z Warszawy, którego zawiadamialiśmy listownie (naturalnie w umówiony sposób), że numer kończymy. Przyjeżdżał wtedy, przywoził nam monetę i wiadomości ze świata. Na ostatniej stronicy dawaliśmy najświeższe wiadomości, a na samym końcu drukowało się... pierwszą stronicę. Na tej stronicy bowiem widniała data, a data odpowiadała ściśle dniu przywiezienia bibuły do Warszawy. Po ukończeniu numeru (drukowaliśmy zresztą także odezwy i pisemka miejscowe, jak „Łodzianina”, „Wici”, „Górnika”), we dwójkę łub trójkę jechaliśmy z tym bagażem do Warszawy. Z upragnieniem czekaliśmy tej chwili, aby się wyrwać z nudnej „budy” i odetchnąć nieco na szerokim świecie.
Przyjeżdżał do nas Michał, a po jego aresztowaniu różni inni towarzysze. Najczęściej przyjeżdżał Władysław Rożen, obecnie pułkownik artylerii wojska polskiego. Rożen skończył był szkolę kadetów i służył jako porucznik w wojsku rosyjskim. Podał się jednak do dymisji i wstąpił do Politechniki Lwowskiej. Przerwał wszakże studia, aby dać oddać się pracy rewolucyjnej. „Barnaba” albo „Kapitan”, jak go nazywaliśmy, był nam niesłychanie miłym gościem, jako towarzysz wielkiej zacności i bardzo sympatyczny człowiek. „Dla bezpieczeństwa” jeździł on zawsze w rosyjskiej „dworianskiej” czapce z czerwonym lampasem i wśród żandarmów, „izwoszczików”, konduktorów itp. budził respekt groźnym, rozkazującym tonem głosu, jakim umyślnie do nich przemawiał. Pewnego razu, czekając z „bibułą” na pociąg, zapytał się żandarma, dlaczego pociąg się spóźnia. Żandarm zasalutował i odpowiedział, że nie wie. Ale w „Barnabie” ocknął się oficer, którego oburzyła nieprawidłowa postawa żandarma.
– Pluję na twoje salutowanie! – krzyknął gniewnie – ale dlaczego obcasy niepołączone?
Żyliśmy tedy, jak się rzekło, całkiem spokojnie i bezpiecznie. Raz tylko odwiedził nas rewirowy w sprawie zapłacenia podatku mieszkaniowego. Nie zwracaliśmy na siebie uwagi sąsiadów. Sąsiadów zresztą mieliśmy niewielu, gdyż dom był jednopiętrowy. Bardzo dbaliśmy o to, żeby maszyna nie hałasowała, dlatego starannie smarowaliśmy ją oliwą, na stołku, pod maszynę, kładliśmy grube koce, nóżki stołka były oklejone gumą, a na podłodze leżał gruby dywan. W dzień byliśmy pewni, że na górze (mieszkał nad nami oficer z żoną) nikt nas nie słyszy. Ale wieczorem niepokoiła nas panująca dokoła cisza, wśród której rozlegało się skrzypienie naszej maszyny.
Istotnie, miałem sposobność dowiedzieć się, że na górze coś słyszano, ale tłumaczono to sobie w sposób dla nas korzystny. Pewnego letniego wieczora wracałem do domu. Na schodkach, przed domem, siedziały dwie niewiasty: właścicielka domu, pani Orłów, i sąsiadka z góry, żona oficera. Ukłoniłem się i chciałem przejść, ale baby mnie zatrzymały i zaczęły bawić rozmową. Nazywałem się wówczas Karol Skirmunt – i oto pani oficerowa zakomunikowała mi, że zna Skirmtutów z Kobryńskiego i zapytała, czy nie są to moi krewni. Pospieszyłam ją zapewnić, że nie i że jestem z całkiem innej okolicy. Następnie pani oficerowa, młoda jeszcze kobieta, zapytała mnie z figlarnym uśmiechem:
– A co to u pana wieczorem tak łóżko skrzypi?
Na ten temat zaczęliśmy żartować... Bardzo byłem rad, że skrzypieniu przypisano tak niewinny ze stanowiska policyjnego charakter...
Najwięcej ostrożności musieliśmy zachowywać przy kupowaniu i sprowadzaniu do drukarni papieru, aby nie zwracać uwagi, że go tyle zużytkowujemy. Mimo woli przypominaliśmy sobie, że drukarnia łódzka wpadła w ten sposób, iż szpicel poznał na ulicy Aleksandra Malinowskiego („Władka”) i zwrócił uwagę na kupioną przez niego znaczną ilość papieru. Ale szło nam doskonale: nie budziliśmy żadnego podejrzenia.
W Kijowie mieszkaliśmy przeszło rok.
Umieszczenie drukarni „Robotnika” w Kijowie, z dala od „pola walki”, miało dużo złych stron, ale jedną wielką zaletę: zapewniało jej bezpieczeństwo. Doświadczenie z drukarnią łódzką, która utrzymała się tylko przez krótki czas, nakazywało ostrożność. Przedtem drukarnia nasza mieściła się na Litwie, z początku w pewnym miasteczku w pobliżu Lidy, w aptece należącej do sympatyka, potem w Wilnie. Pierwszy numer „Robotnika” wyszedł w lipcu 1894 r. Ogółem w pierwszej swojej siedzibie drukarnia odbiła 8 numerów. Potem trzeba ją było przenieść. Stało się to wskutek pewnej, bardzo niemiłej okoliczności. Oto zecer drukarni wszedł w zbyt zażyłe stosunki ze służącą, no i powiedział jej, jaką tajemniczą czynność spełnia w aptece. Dziewczyna, jako posiadaczka ważnej tajemnicy, ogromnie zhardziała, zaczęła się „stawiać”, zamęczać panią domu, grozić donosem. Zrozpaczona pani uciekła się nawet do takiego środka, że powiozła dziewczynę do Częstochowy i kazała jej się wyspowiadać przed jednym z o.o. Paulinów. Zakonnik surowo zakazał dziewczynie paplać. Tak to się dziwacznie okoliczności złożyły, że klasztor jasnogórski okazał poważną usługę drukarni „Robotnika”! Swoją drogą, niepodobna było pozostawić drukarni na łasce i niełasce płochej dzierlatki. Drukarnię tedy przeniesiono do Wilna. Tu spokojnie pracowała przez kilka lat, aż do roku 1899. Odczuwano jednak bardzo niedogodności płynące z oddalenia drukarni od ośrodków ruchu. Zdecydowano się więc umieścić ją w Łodzi, w mieszkaniu Piłsudskich, ale, niestety, już w lutym 1900 r. wpadła w ręce ucieszonych tą niespodziewaną zdobyczą żandarmów carskich. Po tym doświadczeniu, partia wolała umieścić drukarnię dalej, ale bezpiecznie.
Po powrocie z Galicji, Piłsudski doszedł do wniosku, że drukarnię należałoby przenieść z Kijowa i zaproponował Rygę. Ryga dawała większe jeszcze bodaj gwarancje bezpieczeństwa, a miała tę jeszcze dobrą stronę, że nie potrzeba było całej bibuły wozić do Warszawy, ale część jej, przeznaczoną dla Litwy, „kolonii” naszych w Rosji oraz dla zagranicy, można było zostawiać po drodze, w Wilnie. Prócz tego bliskość Wilna sprawiła, że można tam było wpadać częściej po wiadomości, rękopisy, monetę, no i po prostu dla odpoczynku. W Wilnie stosunki policyjne były dość „patriarchalne”, co tłumaczy się tym, że nie było tam większego ruchu socjalistycznego polskiego. Władze carskie główną uwagę zwracały na bundowców. „Wilenko” tedy było bardzo przyjemnym miejscem wypoczynku, zwłaszcza, że mieliśmy tam kilka domów, gdzie nas serdecznie przyjmowano i podejmowano. Dotychczas pamiętam, jakie znakomite „wyżerki” mieliśmy podczas świąt u tow. Kruszewskiego, adwokata, którego zwaliśmy „Sędzią”.
W Rydze drukarnia mieściła się przy ul. Suworowskiej nr 61. Zamieszkałem tam z żoną, która przyjechała z Londynu. I znowu zaczął się ten sam tryb życia, co w Kijowie – klasztorno-filisterski. Zajmowaliśmy stanowisko „eksterytorialne”, nie biorąc zgoła udziału w sprawach miejscowego terytorium. Różnica między Kijowem a Rygą polegała dla mnie tylko na tym, że w Kijowie czytałem codziennie „Kijewlanina”, a w Rydze – „Dünazeitung”. Odwiedzał nas dość często Piłsudski.
Wszelakie ostrożności, które trzeba było zachowywać, stały się naszym, niejako automatycznym, nałogiem. Raz tylko stała się gruba nieostrożność. Ktoś, wychodząc, nie zatrzasnął drzwi – i przez dwie godziny mieszkanie, w którym właśnie odbywała się praca, stało otworem. Gdyby ktoś obcy wszedł, groziła katastrofa. Na szczęście, nikt nie wszedł.
Wybuch wojny rosyjsko-japońskiej i nowe zadania, które stanęły przed partią, znowu ze wzmożoną siłą dały nam odczuć całą niedogodność płynącą z oddalenia drukarni od „pola walki”. Wzrosła tylko czynność drukarni. Prócz tego mieliśmy już wówczas drugą drukarnię, odezwową, która mieściła się z początku w Lublinie, a potem w Brześciu Litewskim.
Sprawę przeniesienia drukami rozstrzygnęła „siła wyższa” – policja carska. W sierpniu 1904 r. pojechałem z „Robem” do Wilna, a potem do Warszawy. Nie zauważyłem, że z Wilna pojechał za mną szpicel. Później okazało się, że „zabrudziłem się” w Wilnie przez tow. Czerniawskiego, którego śledzono. Jak się zdaje, szpicel w Warszawie wyśledził tylko pierwsze moje kroki, ale później mnie zgubił i dopiero po dwóch dniach spotkał mnie przypadkowo na Marszałkowskiej. Na ul. Złotej przystąpił do mnie i zakomunikował, że „pan oberpolicmajster prosi pana do siebie”. Na próżno dowodziłem, że jeżeli p. oberpolicmajster chce minie widzieć, niech się do mnie pofatyguje. Szpicel zapakował mnie do dorożki i zawiózł do Ochrany, gdzie wpadłem w gościnne objęcia słynnego później Bakaja. Pamiętam, jak rozjaśniła się twarz Bakaja, gdy znaleziono przy mnie trochę „nielegalszczyzny”, zresztą niewiele. – Nu, wot – powiedział z rzetelnym zadowoleniem. Miałem paszport „lewy” (oczywiście nie ten, którym meldowałem się w Rydze). Przyznałem się jednak od razu do prawdziwego nazwiska. Z Ochrany odwieziono mnie do X Pawilonu, a po tygodniu do Wilna, gdzie mnie osadzono w nowym wiezieniu na Łukiszkach.
Z więzienia dałem zaraz znać na wolność o moim aresztowaniu. Ale towarzysze wileńscy znali mnie tylko pod pseudonimem, nie znali mego nazwiska i nie wiedzieli, gdzie jest drukarnia. W Warszawie zaś nikt nie wiedział, co się ze mną stało. W Rydze przez dwa tygodnie żona czekała na mnie z wielkim niepokojem. Nie mogąc dłużej wytrzymać, pojechała do Wilna, gdzie nikt jej nie mógł poinformować, co się stało z „Juliuszem”. Wróciła tedy do Rygi, gdzie dopiero po kilku tygodniach dowiedziała się, że siedzę w Wilnie. Drukarnię przeniesiono na inne mieszkanie, z innym personelem, ale ciągle jeszcze w Rydze. Redakcję „Robotnika” objął tow. Józef Kwiatek, obecnie już nieżyjący. Niezadługo jednak drukarnię przeniesiono do Warszawy, gdzie technika nasza wydawnicza podczas lat rewolucyjnych doszła do szczytu rozwoju. Tow. Turrowicz wraz z innymi naszymi technikami dokonał wówczas arcydzieła: było nim urządzenie drukarni na wielką skalę przy ul. Foksal i codzienne nielegalne wydawanie „Robotnika”!
Oczywiście, związku mego z drukarnią policja carska nie wykryła.
Feliks Perl
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w pracy zbiorowej „Z dziejów prasy socjalistycznej w Polsce”, PPS, Warszawa 1919. Od tamtej pory prawdopodobnie nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.
Publikowaliśmy już inne teksty Feliksa Perla:
Socjalizm dzieckiem chrześcijaństwa [1906]
Patriotyzm a socjalizm [1909]
Od „kas oporu” do 1 maja [1910]
Feliks Perl (1871-1927) – pochodził ze zasymilowanej rodziny żydowskiej, jego ojciec walczył w powstaniu styczniowym. Na studiach związał się z ruchem socjalistycznym, wszedł w krąg II Proletariatu. Przed aresztowaniami uciekł do Berlina i Paryża. Uczestnik paryskiego zjazdu założycielskiego Polskiej Partii Socjalistycznej. Następnie działał w Galicji, a po aresztowaniu Piłsudskiego przeniósł się w 1900 r. do Królestwa Polskiego, aby redagować „Robotnika”. W 1904 r. aresztowany i więziony w Cytadeli. Po rozłamie w PPS, jeden z liderów Frakcji Rewolucyjnej, jeden z głównych ideologów socjalizmu niepodległościowego. Wkrótce jednak przeszedł do wewnątrzpartyjnej opozycji, w 1912 r. współtwórca i jeden z liderów PPS-Opozycja, krytycznej wobec działań Piłsudskiego. Po wybuchu I wojny światowej PPS-Opozycja i Perl powrócili jednak w szeregi PPS. Po odzyskaniu niepodległości członek władz PPS (m.in. w latach 1924-26 przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonawczego partii), w latach 1915-27 redaktor naczelny „Robotnika”, poseł na sejm. Autor kilkunastu broszur i książek poświęconych historii, ideologii i strategii ruchu socjalistycznego.