Kalikst Wolski
Stowarzyszenie Rolnicze North America Phalanx (Falanster Ameryki Północnej)
[1876]
Jak już na początku tej książki było nadmienionym, w Ameryce próbują wszystkiego. Każda nowa myśl – dlatego, że dotąd nie istniała, w uporczywie trzymającej się swych przesądów Europie, nazywana marzeniami... utopią – znajduje zaraz u Amerykanów poparcie i zastosowanie w praktyce... a dopiero, gdy tam się uda, powraca na dawny kontynent z przekształconą często pierwotną nazwą.
Tak się stało z zastosowaniem przez Fultona siły pary do lokomocji wodnych i ziemnych... z systemem nawigacyjnym inżyniera szwedzkiego Ericksona... i tyloma innymi myślami i wynalazkami europejskimi. Tak się też stało ze stowarzyszeniami wszelkiego rodzaju wskazanymi w dziełach (z kilkunastu tomów złożonych, które w potrójnej edycji wyszły w Paryżu, Lipsku i Brukseli między 1830 a 1850 r.) wielkiego myśliciela francuskiego Karola Fouriera. Ten system stowarzyszeń znalazłszy echo w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, wypróbowany tam w rozmaitych gałęziach rolnictwa, handlu, przemysłu i rękodzielnictwa, dając świetne i nadspodziewane rezultaty (jak to było wykazanym w części drugiej rozdziale drugim mającym tytuł: „Nowy York”), przebył na nowo Atlantyk i zagnieździł się po 1860 r. we Francji i Belgii pod nazwą Societés Cooperatives, w Anglii zaś mianowano go Stowarzyszeniami Spożywczymi, które zakładane z nadzwyczaj szczupłymi funduszami, obracają w tej chwili, po kilkunastoletnim istnieniu, milionami i milionami funtów szterlingów.
Kilkanaście stowarzyszeń rolniczych sformowanymi zostały w Stanach Zjednoczonych północnych na zasadach wskazanych przez wyżej wymienionego myśliciela francuskiego. Z tych więc jedno odległe od wielkiego miasta Nowego Yorku tylko sześćdziesiąt kilka kilometrów, znajdujące się w stanie New Jersey, zwiedziwszy przed wyjazdem do Teksasu, tutaj opiszę:
Kilkudziesięciu wcale niezamożnych, lecz coś posiadających Amerykanów, między którymi najwięcej było rolników, złożyło sumę 100 000 dolarów dla zakupienia kilku tysięcy akrów (morgów) ziemi, uprawiania jej wspólnie, a przez to ciągnienia większych dochodów wypływających ze stowarzyszenia.
Przybrali oni do siebie ludzi znanych z pracy, z moralności i posiadających jakieś rzemiosło potrzebne w gospodarstwie rolniczym, jako to: kowala, kołodzieja, młynarza, garbarza itp., lecz nie jako płatnych tylko robotników, ale jako wspólników należących do podziału ogólnej produkcji.
Z żonami i dziećmi swymi i z żonami i dziećmi przybranych towarzyszów znalazło się do 150 osób.
Wybudowali sobie duży długi dom i dwie oficyny, gdzie się wszyscy pomieścili. Wystawili młyn, kuźnię i inne budynki gospodarskie, po czym zaczęli wspólnie pracować.
W dziesięć lat wartość tej kolonii rolniczej, należącej do wszystkich współpracowników, wynosiła 250 000 dolarów, a przy tym oddano już pierwotnym założycielom owe 100 000 dolarów, obrócone w początku na zakupienie ziemi i wystawienie najpotrzebniejszych budynków. Czyli stowarzyszeni pracownicy zyskali 350 000 dolarów i przez ten cały czas wszyscy jego członkowie utrzymanie z wszelkimi wygodami tam znaleźli. Pierwsi zaś założyciele zostając nadal wspólnikami w pracy i w korzyściach, poumieszczali pieniądze im oddane przez stowarzyszenie na bankach nowojorskich, bo kolonia po kilku latach istnienia posiadała zawsze dosyć funduszów zapasowych na rozmaite potrzeby gospodarskie.
Podróż z Nowego Jorku odbywa się w półtora godziny koleją żelazną, która przechodzi o trzy kilometry drogi od kolonii. Omnibusy należące da Stowarzyszenia rolniczego czekają przy stacji kolei i wysiadających zabierają.
Przybywszy do celu naszej podróży, furman współwłaściciel kolonii (bo żadnego służącego tam nie ma) dał znać dwóm Francuzom, członkom stowarzyszenia North America Phalanx, którzy przywitali mnie z równą szczerością, jaką okazali dla swego współziomka, mego towarzysza podróży do kolonii, i zaczęli nas oprowadzać wszędzie, tłumacząc wewnętrzne urządzenie stowarzyszenia, prawa, jakimi się rządzą, i postęp regularnie wzrastający od lat dziesięciu, to jest od epoki założenia tej osady.
Najpierw zwiedziliśmy niewielki kościół protestancki, wybudowany zaraz po osiedleniu się kolonistów, stojący na ustroniu, skromny, biały zewnątrz i wewnątrz, jak wszystkie świątynie protestanckie, wskazywał tą swoją cichością i prostotą cel życia rolnika.
Potem udaliśmy się do głównego budynku, obszernego i długiego, z wieżą w środku, na której znajdował się duży zegar. Wewnątrz gmachu jest ogromna sala, w której były dwa fortepiany, cała dywanem wysłana, ozdobiona dużymi lustrami i wspaniałymi meblami.
To pokój bawialny (Parlour), gdzie wieczorem zgromadzają się codziennie ci, którzy chcą się zabawić tańcem, muzyką lub też inną grą towarzyską (tylko nie w karty, bo te kompletnie są wykluczone z kolonii).
Czasami zaś sala ta urządzoną bywa na teatr, w którym jedni stowarzyszeni są aktorami, inni słuchaczami. Niekiedy zjawia się znowu jakiś artysta z Nowego Jorku i daje tam koncert wobec licznie zebranych słuchaczy... Słowem jest to miejsce wieczornej zabawy dla tych z kolonistów, którzy po pracy mają ochotę do rozrywki. Wolność bowiem wszelka jest zostawiona, czy to w zatrudnieniach, czy w zabawie, wszystkim bez wyjątku członkom (męskiego i żeńskiego rodzaju) stowarzyszenia.
Na prawo salonu jest czytelnia, gdzie się znajduje czasopismo tygodniowe, wydawane w kolonii, dzienniki nowojorskie, znaczniejszych miast Stanów Zjednoczonych, jeden londyński, i jeden paryski... Na lewo zaś obszerna sala zupełnie pusta, bez mebli i krzeseł, przeznaczona na giełdę. Tam na wielkiej tablicy wywieszone bywają rezultaty giełdowych zebrań, odbywających się co sobota każdego tygodnia. W tejże sali mają także miejsce posiedzenia publiczne, co trzy miesiące przypadające, a których celem jest wysłuchanie sprawozdania rady zarządzającej z czynności minionego kwartału.
Dalej na lewo znajduje się sala jadalna, długa i obszerna, mająca styczność z kuchnią, która zajmuje tylną część wielkiego budynku. Sala ta służy za restaurację, gdzie wszyscy koloniści trzy razy dziennie, to jest od szóstej do siódmej z rana, od dwunastej do pierwszej z południa i od szóstej do siódmej wieczorem, przychodzą jeść to, co im się podoba, wybierając z karty codziennie drukowanej potrawy, jakie tego dnia w kuchni przyrządzono. Niewielka bowiem drukarnia – dla odbijania czasopisma tygodniowego wydawanego w kolonii oraz drukowania karty śniadań, obiadów i kolacji, w sali jadalnej każdego dnia zawieszonych, nareszcie rezultatu giełdy sobotniej, odbywającej się w izbie obrad – jest umieszczoną w stancji dotykającej czytelni.
Na prawo i na lewo tych publicznych salonów: sali giełdowej, jadalnej, czytelni i drukarni, które służą do użytku ogółu, są długie, szerokie i widne korytarze, a z nich wchodzi się do osobnych prywatnych mieszkań wspólników. Mieszkania te w gmachu głównym składają się z dwóch, trzech i czterech stancji i służą dla tych członków stowarzyszenia, którzy są żonaci i mają dzieci.
Na każdym końcu dużego budynku są znowu korytarzyki prowadzące do oficyn, gdzie porobiono pojedyncze pokoje dla kolonistów-kawalerów. Wszystkie mieszkania, tak w gmachu głównym, jako też w oficynach, są umeblowane porządnie i wygodnie. W osobnym budynku, do którego prowadzi także korytarz murowany i nakryty, znajduje się sala przeznaczona na szkółkę dla dzieci obojga płci. Wiadomo bowiem, iż w całej Ameryce chłopaki i dziewczynki do lat ośmiu lub dziewięciu razem się uczą.
W kuchni stykającej się z salą jadalną jest machina parowa (siły dwóch koni), która obraca kilkanaście rożnów z rozmaitymi pieczeniami, struga marchew, buraki i inne jarzyny i służy do obracania dużego koła znajdującego się w pralni przyległej kuchni.
W duże to koło każdego poniedziałku kładą bieliznę wszystkich mieszkańców kolonii, naznaczoną starannie. W niewielkiej ilości wody gorącej z mydłem, która często odmienianą bywa, przez dni dwa obracające się ciągle koło przerzuca z jednego miejsca na drugie bieliznę, jaka się w nim znajduje, i tak ją oczyszcza, że gdy zostanie stamtąd wyjętą, potrzebuje już tylko wypłukania, aby była czystą. Tym sposobem zmniejszoną jest ta tak nadzwyczaj ciężka i mozolna praca i daleko mniej rąk potrzebuje do jej wykonania. Przez inne dni w tygodniu suszą, krochmalą, prasują, tak, ażeby w sobotę przed wieczorem wszystko było gotowe (Amerykanie nie lubią się zaopatrywać w bieliznę i mają jej pospolicie bardzo szczupło. Wolą oni kupować częściej nową, a mieć jej mało).
Przed głównym budynkiem i oficynami są zasadzone dosyć duże drzewa, a przy nich brukowana, szeroka droga do zajazdu. Za drogą założony spory ogród, lecz tylko z kwiatami, i w nim ścieżki porządnie pogracowane, służą do przechadzki. Za ogrodem jest staw, na którym są urządzone łazienki ciepłe i zimne. Niedaleko stawu lodownia.
Opodal widnieje młyn parowy, stajnie, obory, wozownie, w których stoją zawsze na pogotowiu napełnione wodą dwie sikawki w przypadku ognia. W innej znowu stronie są: kuźnie, warsztaty cieśli, bednarzy, kołodziei itp.
W początkowych kilku latach oświecano gmachy lampami kamfinowymi lub oliwnymi, lecz po pięciu latach egzystencji kolonii wybudowano tak zwany gazometr (dostarczający gazu do oświecenia) i potem w głównym gmachu, w oficynach, w kuchni i na podwórzu światło gazowe jaśniało.
W piwnicach będących pod budynkami są trzy kaloryfery, które ogrzewają i rozprowadzają po stancjach, korytarzach i najbardziej oddalonych kątach jednostajne ciepło. Drugie zaś piwnice (głębsze) służą do przechowywania wiktuałów, wymagających w lecie chłodu, a w zimie ciepła.
Mieszkańcy North America Phalanx są to rolnicy, ogrodnicy, praczki, bednarze, kowale, młynarze, ślusarze, cieśle, krawcy itd., którzy w dzień pracują na roli, w ogrodzie, warsztatach, a wieczorem, przyszedłszy do mieszkania, zrzucają ubiór służący im przy robocie, przywdziewają suknie porządniejsze, zrobione zawsze według ostatniej mody, i udają się (jeżeli nie są zmęczeni i chcą się rozerwać) do wspaniale umeblowanego salonu, gdzie w żywych wieczornych pogadankach zdrowiej rezonują, niż znudzeni bogacze zgromadzający się w klubach europejskich, przepędzając czas na graniu w karty.
Po oprowadzeniu nas po różnych kątach, a nawet po piwnicach, mieliśmy iść oglądać łazienki; lecz głośny dzwon oznajmił, iż obiad już jest gotowy. Odłożywszy zatem na później wizytę do stawu, łazienek i lodowni, udaliśmy się do sali jadalnej, gdzie oprócz dużej karty, wywieszonej w miejscu widocznym, na każdym stole znajdowały się kartki drukowane, z wyszczególnieniem wszystkich potraw, jakie w tym dniu w kuchni przyrządzono.
Przy obiedzie Francuzi oprowadzający nas, jako współstowarzyszeni, wytłumaczyli nam całą manipulację dochodów, pracy, wydatków, zaprowadzania ciągłych ulepszeń, a przez te ostatnie podnoszenia wartości kolonii, co każdego stowarzyszonego powoli, ale ciągle wzbogacało.
Każdego roku – mówili oni – na publicznym posiedzeniu wszyscy członkowie bez różnicy płci wybierają spomiędzy siebie radę administracyjno-rządzącą. Rada ta, złożona z dyrektora, sekretarza i kasjera, obowiązana jest administrować kolonią, sprzedawać produkty i wyroby, kupować, co uznanym jest za użyteczne, prowadzić rachunki, a przy końcu roku zdać sprawę z czynności. Sprawujący jednego roku podobne urzędy nie mogą być zatwierdzonymi na rok następny i administracja kolonii musi przejść w inne ręce.
Postanowiono bowiem nie zatwierdzać na drugi rok rady wybranej raz jeden, aby przez wybór zawsze tych samych członków arystokracja nie wkradła się do kolonii. Wszelka więc przewaga nad współpracownikami jest niemożliwą.
Jest tu dosyć ludzi bogatych, są nawet i uczeni, i jednych, i drugich czasem wybierają, lecz każdy ze wspólników – rolnik czy rzemieślnik – jest dosyć zdatnym, by sprawować urzędy prezesa, kasjera lub sekretarza. Każdy bowiem Amerykanin, jakiegokolwiek jest fachu i rzemiosła, w Stanach Zjednoczonych, umie czytać, pisać, rachować, posiada przy tym ogólne wiadomości nabyte w szkołach publicznych, ogólnie rozpowszechnionych, bezpłatnych i doskonale urządzonych, a przy tym posiada dużo zdrowego rozsądku. Śmiałość pochodząca z nieograniczonej wolności, do jakiej od dzieciństwa każdy przywykł, i zwięzły, ścisły język angielski daje prawie każdemu łatwość być mówcą na zgromadzeniach publicznych.
Wszyscy wspólnicy, mężczyźni i kobiety, przez sześć dni w tygodniu od godziny siódmej z rana do południa i od pierwszej do szóstej wieczorem pracują, a za tę pracę są płatni co miesiąc przez radę z funduszów ogólnych pochodzących ze sprzedaży produktów kolonii. Dzieci nawet po nauce są wieczorami używane do zbierania owoców, łuskania grochu lub innych łatwych robót, za co im równie jak i starszym osobom płacą.
Co sobota odbywa się w sali zebrań tak zwana giełda. Rada administracyjno-rządząca zawiesza w tym dniu na tablicy spis wszystkich prac mających się odbywać w następującym tygodniu, jako to: oranie roli, włóczenie jej, zbiór zboża, zwożenie go do stodół, sianożęcie, roboty w ogrodzie warzywnym lub kwiatowym, pomoc w kuchni, do pralni lub innego rzemiosła, usługa do stołu, zamiatanie pokoi, słanie łóżek itd... i ile mężczyzn lub kobiet do każdej pracy potrzeba.
Stowarzyszeni wyegzaminowawszy, co i gdzie wypada robić, zapisują się wówczas w dużą księgę na ten cel przeznaczoną do najodpowiedniejszej ich siłom i zamiłowaniu i przez cały tydzień sumiennie ją wykonywają, wiedząc, iż we własnym interesie pracują.
Za roboty cięższe i utrudzające dzienna płaca jest wyższa, za lżejsze zaś bywa naturalnie mniejsza, w innych zawodach, jako to: doktorów, profesorów w szkółce, rachmistrzów, techników, doskonałych majstrów, rzemieślników, ceny są w stosunku większe.
Kobiety podejmują się prania, które tam z przyczyny koła w pralni nie jest wcale ciężkie, prasowania, szycia, zbierania owoców, pielęgnowania kwiatów, drzew i tym podobnych prac, stosownie do ich zręczności i siły fizycznej.
Mężczyźni, którzy rzemiosła nie posiadają, a nie życzą sobie cięższej pracy w polu, biorą na siebie obowiązek usługiwać do stołu, pomagać w kuchni, zamiatać pokoje, słać łóżka itp.
W rolnictwie i w domowych zatrudnieniach jest mnóstwo takich rzeczy, które można przy dobrej chęci doskonale wykonywać, chociaż się nie ma specjalności. A ponieważ w North America Phalanx żadna praca nie uchybia nikomu, żadna czynność nie pociąga za sobą jakiejś pogardy i nie jest uważaną między członkami Stowarzyszenia za gorszą lub lepszą, chętnie też przez każdego z kolei wykonywane bywają.
Ten, co nam teraz usługuje przy obiedzie – mówił dalej jeden z kolonistów – co przynosi talerze z potrawami i pełni funkcję garsona (kelnera), jest to literat, który redaguje nasze tygodniowe wychodzące w kolonii czasopismo i jest zarazem korespondentem kilku dzienników nowojorskich. Podjął się on w tym tygodniu usługiwać do stołu przy śniadaniach, obiadach i kolacjach. Po skończonym obiedzie on usiądzie do stołu, a ci, co podjęli się być pomocnikami kucharza, przyniosą mu potrawy, jakie z karty wybierze. Na przyszły lub za przyszły tydzień może jeden z nas podejmie się tego, co on dzisiaj czyni. A z tych, którzy nas otaczają i, wygodnie siedząc przy stole, smacznie zajadają potrawy im przyniesione, może który wybierze sobie czynność pomocnika kucharza i będzie usługiwał dzisiejszemu służącemu.
Ta pani, co tam pod oknem siedzi, przyszła z roboty, jaką wykonywała w ogrodzie, zmieniła suknie, umyła ręce, i nikt by nie powiedział, że około roli pracowała, niedługo przywdzieje znowu stosowne do pracy ubranie, do godziny szóstej będzie pracować, a po kolacji, jeżeli nie uczuje się być strudzoną, włoży jedwabną suknię, przyjdzie do salonu, zagra walczyka lub polkę, bo kiedyś tam brała lekcje muzyki, lub jeżeli się dosyć osób zbierze – troszkę potańczy.
Ostatniego dnia każdego miesiąca Rada wypłaca każdemu tyle, ile przez miesiąc zarobił.
Ten, co mu się nie bardzo chciało pracować, który wolał spacerować albo czytać książki w swej stancji, czytelni lub ogrodzie i ma tylko piętnaście dni pracy zapisanych, jest płatny za te piętnaście dni.
Drugi znowu miał interes jechać do Nowego Jorku lub innego miasta, przez dni dwadzieścia tam bawiąc, obliczył się, iż tylko jeden tydzień pracował dla Kolonii, odbiera więc zapłatę za dni sześć.
Trzeci zaś ani jednego dnia nie opuścił, ciężko pracował, kosił siano, zbierał zboże, ładował snopki na fury, zwoził je do stodoły; płaca, jaką mu za to dają, jest tak znaczna, iż po uiszczeniu należytości za stancję i jedzenie zostanie mu ponad połowa pieniędzy, za które sprawi sobie coś potrzebnego do ubrania albo może wyjechać tam, gdzie mu się podoba, lub też nareszcie schowa do kieszeni i będzie na przyszły miesiąc z równą pilnością, lecz już lżejszą pracę wykonywał, za którą mniej płatny zostanie.
Każdy po skończonej robocie dziennej idzie zapisać w regestrze na ten cel złożonym w sali obrad, iż przez dzień miniony taką a taką pracę wykonywał. Bez żadnej kontroli, bez żadnego pilnowania, nigdy się jeszcze nie zdarzyło, ażeby ktoś ze stowarzyszonych zapisał, że pracował, gdy tego nie czynił.
Produkty Kolonii North America Phalanx, jako to: mąka, owoce, jarzyny, masło, ser, konserwy wszelkiego rodzaju i wiele innych, są wywożone do Nowego Jorku i tam sprzedawane bywają bardzo korzystnie, bo są ogólnie poszukiwane, jako rzetelnej miary i doskonałego gatunku. Wszystkie worki, kosze, słoiki, beczki itd. noszą na wierzchu napis wskazujący, że pochodzą z tego stowarzyszenia rolniczego; toteż zaledwie pokażą się na targach wielkiego miasta, wszystko, co zawierają, jest rozkupywanym i rozrywanym z chciwością za wyższą cenę, niż podobne płody z innych stron przywiezione. W jednym roku, urodzajnym na owoce, z samych brzoskwiń opadłych z drzew i na pół już nadpsutych, których nie było można sprzedawać jako świeży owoc (bo Kolonia nie chce wieźć na targ jak tylko w wyborowym gatunku), wyrobiony ocet sprzedany był za siedem tysięcy dolarów (sześćdziesiąt tysięcy złp.).
Kasa Kolonii jest też zawsze zaopatrzoną w znaczne fundusze, wystarczające na zapłatę pracujących i inne w gospodarstwie nieprzewidziane wydatki, jako też potrzebne na polepszanie ciągle tegoż gospodarstwa.
Jak już nadmienionym było, wypłata za pracę w kolonii odbywa się ostatniego dnia każdego miesiąca wieczorem. Od rana już dyrektor, sekretarz i kasjer zaczynają robić wyciągi z regestru, leżącego przez cały miesiąc w sali obrad, a w którym każdy kolonista zapisuje swoje dnie pracy i gatunek roboty w nich wykonanej; szybko się ta czynność odbywa i przed kolacją lista należytości już jest gotową. Potem kasjer wypłaca, co się komu należy. Przez lat dziesięć ani jednej sprzeczki w tej delikatnej czynności się nie wydarzyło.
Nazajutrz, to jest pierwszego każdego miesiąca, koloniści ze swej strony płacą kasjerowi za mieszkanie, jedzenie, łazienki, pranie i inne należności.
Za mieszkanie zajmowane przez familie, złożone z trzech lub czterech pokoi, płaci się trzy lub cztery razy więcej jak kawaler zajmujący tylko jeden.
Należność za jedzenie miesięczne kasjer wyciąga wieczorem dnia ostatniego w miesiącu z grubej księgi, leżącej zawsze w sali jadalnej. W tej księdze każdy kolonista, mężczyzna, kobieta, dziecko ma przeznaczone dla siebie kilka stronnic, na których zapisuje każdego dnia, gdy wstanie od śniadania, obiadu i kolacji (i nim wyjdzie z sali), jakie potrawy sobie wybrał z karty, i za jaką cenę zjadł i wypił.
To publiczne przyznanie wszystkim godności człowieka, ta wiara w rzetelność każdego, taką wzbudza miłość własną i poszanowanie siebie samego, iż nigdy nawet w dzieciach nie zdarza się, aby ktoś mniej zapisał, jak to, co istotnie się należy i co by ogół choć w najdrobniejszej kwocie skrzywdzić mogło.
Inne wydatki czynione przez kolonistów podobnym sposobem się uiszcza.
Odwiedzający goście i zostający tu przez dni kilkanaście, aby się nacieszyć tą swobodą lub też użyć bardzo porządnie założonych zimnych kąpieli, równie jak przyjeżdżający dla spacerów, które tam są cudowne, bo w oddaleniu widzieć się daje majestat morza, z tą nieskończoną przestrzenią – która, patrząc na nią z daleka, jeszcze poetyczniej jak z bliska się wydaje – płacą za osobną stancję, za jedzenie, jakie tylko sobie wybiorą i spożyją, za kąpiel w łazienkach itd., jednego dolara (osiem i pół złp.) dziennie.
Tak mieszkańcy tej nowego rodzaju Kolonii żyli od lat dziesięciu swobodnie, wygodnie, a nawet z przepychem za swą lekką i łatwą, bo nieprzymusową pracę, a każdy z nich codziennie chociaż z wolna się zbogacał. Ci, co ją założyli, już odebrali włożone w początkach własne fundusze i umieścili je gdzie indziej, a potem byli współwłaścicielami tej ziemi, która coraz większej nabierała wartości. Ci zaś, co przyszli jedynie z chęcią do pracy, nie przyniósłszy żadnego innego kapitału, żyli, jak tylko bogaci ludzie w Europie żyć mogą, a przy tym stali się również współwłaścicielami Kolonii
Gdyby w czasie mego tam pobytu chciano było sprzedać Kolonię North America Phalanx i podzielić między stowarzyszonych cenę za nią odebraną, byłoby wypadło na każdego wspólnika przeszło dwa tysiące dolarów (więcej nad siedemnaście tysięcy złp.), familia zaś według liczby członków je składających odebrałyby po cztery, sześć, lub osiem tysięcy dolarów, bo żony i dzieci już pracujące należały do stowarzyszenia.
Rezultat podobny pochodzący ze stowarzyszenia nie potrzebuje żadnych komentarzy.
Kalikst Wolski
Powyższy tekst jest rozdziałem książki Kaliksta Wolskiego – „Do Ameryki i w Ameryce: podróże, szkice obyczajowe i obrazki z życia mieszkańców Ameryki”, Lwów 1876. Książkę wznowiono rok później. Od tamtej pory nie była wznawiana w j. polskim. Tekst na potrzeby Lewicowo.pl udostępnił i opatrzył biogramem autora Piotr Kuligowski. Poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.Kalikst Wolski (1816-1885) – polski pisarz, podróżnik, sympatyk doktryny Charlesa Fouriera. Przyszedł na świat w szlacheckiej rodzinie w Potoczku niedaleko Lublina. Uczęszczał do szkoły pijarów w Warszawie, lecz w 1830 r. przerwał naukę i wstąpił do armii. Po upadku powstania Wolski wyjechał do Francji i studiował inżynierię. Jako zdeklarowany socjalista, z obawy przed represjami ze rządu strony Napoleona III, w 1852 r. wyemigrował do Nowego Jorku. Następnie przez kilka miesięcy przebywał w Buffalo, a potem udał się w podróż do Chicago, ostatecznie jednak powrócił do Nowego Jorku i mieszkał w nim ponad rok. Odwiedził mieszkańców socjalistycznego zrzeszenia North American Phalanx w Red Bank (stan New Jersey), a także interesował się ruchem wyzwolenia kobiet (blumerystki). Zachęcony listownie przez Victora Considéranta, ucznia socjalistycznego myśliciela Charlesa Fouriera, Wolski wyjechał do Nowego Orleanu. Spotyka się tam z grupą kolonistów, którzy zmierzali do Teksasu z zamiarem utworzenia falansteru La Réunion w pobliżu Dallas. Grupa ta, złożona z Belgów i Francuzów, obrała Wolskiego swym przewodnikiem z uwagi na jego dobrą znajomość angielskiego. W listopadzie 1855 r. projekt zakończył się jednak niepowodzeniem, a Wolski powrócił do Nowego Orleanu. W 1860 lub 1861 r. Wolski po trzydziestu latach tułaczki powrócił na ziemie polskie, pomieszkując odtąd w Krakowie i Zakopanym. Wtedy też zajął się spisywaniem swych wspomnień z podróży po Ameryce, które ukazywały się w częściach na łamach warszawskiego ilustrowanego tygodnika „Kłosy”. Antologia tych tekstów w 1876 r. doczekała się publikacji książkowej. W ostatnich latach życia Wolski zajmował się publicystyką historyczną. Zmarł 22 stycznia 1885 r.