Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Bronisław Żukowski

Pamiętniki bojowca, części I-II

[1933]

I

Urodziłem się w r. 1885 w grójeckim, we wsi Michasiówka. Gdym był małym dzieckiem, opowiadała mi mama bardzo wiele o polskich wojskach, królach, napadach nieprzyjacielskich na Polskę, a głównie o wojnach z Moskalami i o powstaniu 1863 r., w którym brała udział cała moja rodzina i w którym zginął bez wieści nieznany mi mój stryjek. Bolesnym było dla mnie, gdym w swym młodocianym wieku po raz pierwszy zrozumiał, że Polska jest zawojowaną i znajduje się pod najazdem Moskali. Co chwila pytałem się mamy, czy jeszcze będzie kiedy takie powstanie przeciw Moskalom, jakie było w r. 1863. Odpowiadała mi mama, że będzie, tylko bym do nikogo nic nie mówił przeciwko Moskalom, bo za to wysłali by nas Moskale w Sybir. Prośbę mamy spełniałem, ale nie zapomniałem ani na chwilę, że trzeba mieć broń zawsze w pogotowiu i być samemu gotowym do powtórnego powstania Polaków. I oto po całych dniach robiłem drewniane szable i bagnety, aby się odpowiednio uzbroić na chwilę, kiedy przyjdzie znowu powstanie, aby się pomścić za stryjka i krzywdy całego ludu i wygnać wroga z Polski. O ład po powstaniu Polski wtedy nie dbałem, myślałem jedynie o tym, aby Moskali pobić i wygnać i aby Polacy sami się rządzili.

Do roku 1900 nie miałem pojęcia o żadnych partiach. W tym czasie miałem już 18. rok i byłem pomocnikiem ogrodniczym w warszawskich plantacjach miejskich na Kosikach. W jednej oranżerii znalazłem ukrytą przez pewnego narodowego demokratę książkę „Dziecię Starego Miasta” i jeden stary numer „Polaka”. Ów skarb znaleziony odczytałem kilkanaście razy, raz po raz. W końcu zaczęli mnie podejrzewać inni ogrodnicy, że ja czytam coś nielegalnego, bo ogromnie kryłem się ze swym czytaniem. Prosili mnie na litość, aby im dać do czytania to, co ja czytam, ale nie dałem żadnemu z nich ze względu na przestrogi otrzymane niegdyś od matki. Wieczorem zaś chodziłem z owym znalezionym skarbem do swej rodziny, lecz nie dawałem nikomu skarbu do rąk, tylko czytałem go sam, zaś rodzina słuchała mnie z wielką ciekawością. W końcu r. 1900 dałem ową książkę i „Polaka” do czytania swemu szwagrowi, który po przeczytaniu oddał mi je i powiedział: „To wszystko, co jest napisane w tej książeczce i w »Polaku«, to robociarza bardzo mało obchodzi; to tylko złudne marzenia polskiej burżuazji i wprowadzanie w błąd polskiego proletariatu. Przeczytałem to wszystko i nie natrafiłem na słowo, które by było z korzyścią robotnika; nie ma ani jednego słowa o suterynach i poddaszach, gdzie gniją całe rodziny robotników! Nam, robotnikom, nie potrzeba króla polskiego ani rosyjskiego. Nam potrzeba poprawy naszego losu, aby żyć po ludzku, a nie tak, jak żyjemy obecnie, albo jak żyli nasi przodkowie. Co robili ci panowie podczas pańszczyzny z naszymi rodzinami?... Obecnie szlachta polska nie będzie tak łatwo oszukiwać i okradać robotnika, ponieważ staje jej na przeszkodzie partia socjalistyczna (pierwszy raz obiło się o moje uszy słowo socjalista), która będzie bronić ludu roboczego, gdy będą go krzywdzić panowie albo rząd. Obecnie żaden rozsądny robotnik nie będzie należał do ND. Będzie należał do Polskiej Partii Socjalistycznej, która dąży do poprawy bytu robotnika i wyzwolenia go z kajdan niewoli. Ja do takiej partii należę już od kilkunastu dni, mamy swoje konspiracyjne zebrania i literaturę, w której piszą o wyzysku robotnika i jak robotnik powinien poprawić swój los. Do takiej partii to ja rozumiem należeć, ale nie do ND. Spal tę książkę i tego »Polaka«, ja ci dam do czytania lepsze rzeczy”.

Gdy mi objaśnił w ten sposób dążenia ND i PPS, przykro mi się zrobiło ogromnie, bo uważałem, że z powodu niesolidarności Polaków nieprędko przyjdzie do powtórnego powstania przeciw Moskalom, jakie było w r. 1863. Odpowiedziałem szwagrowi, że nie spalę tych wydawnictw, dopóki mi nie przyniesie czego innego. Przeczytam i zobaczę, a jak mi się to będzie lepiej podobać, co mi przyniesie, to wtedy – spalę książkę „Dziecię Starego Miasta” i „Polaka”.

Na drugi dzień szwagier przyniósł mi broszurę „Ojciec Szymon”, która mi się bardziej spodobała od tamtych rzeczy, więc je tegoż dnia wieczorem spaliłem w piecu oranżeryjnym. Na trzeci dzień po owym spaleniu przyniósł mi szwagier stary numer „Robotnika”, który mi się też bardzo spodobał. Po przeczytaniu „Ojca Szymona” i „Robotnika” dałem je do przeczytania przyjacielowi, Antoniemu Witkowskiemu, on dał je znów swemu przyjacielowi i tak pepeesowska literatura, jaką otrzymałem, chodziła z rąk do rąk prawie wszystkich ogrodników warszawskich. Czytali ją i starsi ogrodnicy. Wśród tych ostatnich było paru sympatyków PPS, zaś paru ND, jak Nagaj, Wrzesiński i Tyszkiewicz. Ci wypowiadali się przeciw PPS i zapowiadali swym pracownikom, aby wydawnictw PPS nie czytali.

Pewnego razu policja aresztowała dwóch praktykantów ogrodniczych i znalazła przy nich „Robotnika”. Byli to pomocnicy Nagaja. Po pewnym czasie jeden z nich odzyskał wolność, ale Nagaj nie chciał go przyjąć z powrotem do pracy i jeszcze powiedział, że gdyby on miał władzę, to by ich do śmierci nie wypuścił z więzienia, powtarzając: „kto to słyszał zajmować się takimi podłymi rzeczami, przecież to nie ma nic gorszego na świecie jak socjaliści”.

W marcu 1901 r. wziął mnie szwagier po raz pierwszy na zebranie agitacyjne PPS. Pamiętne to jest dla mnie zebranie. Odbyło się ono w dzień niedzielny o godzinie 12 przy ulicy Tarczyńskiej pod nr. 1. Było to kółko PPS, świeżo zorganizowane zaraz po ciężkiej klęsce PPS w „Jerozolimskiej dzielnicy” – klęsce zadanej przez znanego starym towarzyszom prowokatora, gisera Funka, który oddał w ręce żandarmów 90 członków PPS. Owo zebranie składało się z 13 robociarzy i 14-ego inteligenta agitatora, który mówił o przemyśle w Królestwie Polskim, o konkurencji wielkich fabryk przemysłowych z małymi fabrykami, o zupełnym wobec tego bankructwie warsztatów ręcznych, o znaczeniu waluty metalowej i papierowej, o konspiracyjnej pracy partyjnej i o przerażających wsypach prowokatora Funka. Zwrócił mi uwagę, abym na zebraniach nie przedstawiał się właściwym nazwiskiem i bym ludziom, których poznałem na zebraniach, nie kłaniał się przy spotkaniu na ulicy. Zapytał się, czy będę dalej uczęszczał na zebrania i czy będę prenumerował „bibułę”. Odpowiedziałem mu na jedno i na drugie, że będę, choć kłamałem, bo gdym się dowiedział na owym zebraniu po raz drugi o niesolidarności z ND i o przerażającej zdradzie Funka, zniechęciłem się ogromnie do wszystkiego, uważając, że nieprędko przyjdzie do walki z Moskalami. Wobec tego nierad byłem więcej chodzić na zebrania i czytać „bibułę”, ale wobec tego, że zgodziłem się na jedno i na drugie, w dalszym ciągu przyjmowałem „bibułę” i poszedłem po raz drugi na zebranie, które było w tym samym mieszkaniu, co i pierwsze.

Na drugie zebranie nie przyszedł już agitator, który był na pierwszym, na jego miejsce zjawiła się niewiasta, która była szeroko znana w 1901 i 1902 r. jako towarzyszka „Maria – Prosta”. Nie miała ona wtedy żadnej mowy agitacyjnej, lecz rozbiła całe zebranie na małe grupki fachowe. Ja w tym czasie byłem tylko jeden z fachu ogrodniczego (pracowałem jako ogrodnik w szpitalu na Pradze), wobec czego „Prosta” przyłączyła mnie do fachu metalowców dzielnicy „Praga”, tj. skomunikowała mnie z przedstawicielem dzielnicy „Praga” – „Szarym”. I oto w końcu marca 1901 r. byłem już stałym członkiem PPS, uczęszczałem stale na jej zebrania i prenumerowałem wszelką literaturę, jaka tylko była wydawana w tym czasie przez PPS. Zauważyłem, że wszelkiego rodzaju fachy są zorganizowane. Istniały wśród nich czy to mniejsze, czy większe grupy PPS, ale organizacji fachu ogrodniczego nie było, z czego byłem bardzo niezadowolony. Ponieważ jednak miałem szerokie znajomości z praktykantami i pomocnikami ogrodniczymi we wszystkich zakładach ogrodniczych i ogrodach, nietrudno mi więc było w ciągu paru tygodni zorganizować 4 kółka ogrodników z miasta i poza miastem. Choć w niektórych ogrodach ciężko szła praca agitacyjna, ponieważ wśród ogrodników głęboko była zakorzeniona idea ND i z jej zwolennikami trzeba było dyskutować bardzo umiejętnie...

W latach 1902 i 1903 ogromnie ciężko mi było pełnić obowiązki agitatora, ponieważ nie posiadałem odpowiedniego wykształcenia. Wobec tego domagałem się od „Szarego”, aby mi na zebrania ogrodników zawsze przysyłał agitatora inteligenta. „Szary”, jeżeli mógł, to czynił temu zadość, ale z powodu braku w tym czasie agitatorów-inteligentów trzeba było tę funkcję spełniać nieraz samemu, co mi przychodziło z trudem.

W początkach 1903 r. było zorganizowanych w mniejsze lub większe kółka prawie we wszystkich ogrodach warszawskich, tak w rządowych, jak i w miejskich i prywatnych, 49 ogrodników. Z każdym dniem przybywało mi pracy partyjnej, do tego miałem wielką pracę z techniką, ponieważ Wydział Techniczny przysyłał na moje ręce wszelką „bibułę” dla wszystkich kółek ogrodniczych, a roznieść ją było mi bardzo trudno, ponieważ niektóre kółka ogrodnicze były poza rogatkami o kilka i kilkanaście wiorst, jak „Nowy Sad”, zakład ogrodniczy Łapińskiego, szkółki Ulricha na drodze górczewskiej itd. Najgorzej szło z załatwianiem wszelkich spraw za Wolską rogatką, ponieważ wszelkie sprawy organizacyjne załatwiało się w święta albo w nocy i nieraz z zebrania wracało się o godz. 11, 12 i 1 po północy. Otóż w tych godzinach pójść za rogatkę Wolską było sztuką niemałą, gdy się chciało uniknąć napadu wolskiej łobuzerii. Było parę wypadków, że, gdy towarzysze wracali z zebrania, byli napadnięci przez łobuzów, którzy ich obrabowali do naga i porżnęli nożami. Pewnego razu złapali towarzysza inteligenta, który wracał z zebrania, i tak go poranili, że stało się to powodem jego śmierci.

Dn. 18 stycznia 1903 r. ożeniłem się i od tej pory praca partyjna poszła mi łatwiej, ponieważ w technice pomagała mi żona. W r. 1904 uczęszczałem do szkoły agitatorskiej PPS, która jednak była zaledwie parę razy zebrana na Pradze, pod kierownictwem pewnej towarzyszki. Ta po paru wykładach musiała zniknąć z Warszawy i jej szkoła została rozpuszczona. Tegoż roku wiosną zamieściłem w „Robotniku” korespondencję o ciężkiej i długiej pracy ogrodników, którzy pracowali od świtu do późnej nocy, dostając wprost śmieszne wynagrodzenie. I jednocześnie napiętnowałem w tej korespondencji paru właścicieli i kierowników ogrodniczych jako wyzyskiwaczy i łotrów. Była to pierwsza korespondencja w „Robotniku” o strasznym wyzyskiwaniu praktykantów ogrodniczych. Po owym artykule poszła mi już lżej praca agitacyjna wśród ogrodników, którzy sami się organizowali gorączkowo, aby móc jak najprędzej przystąpić do strajku ogrodniczego w całej Warszawie i poza Warszawą. Latem 1904 r. przedstawiciele kółek ogrodniczych PPS postanowili urządzić taki strajk, domagając się, aby im partia wydała odezwę nawołującą ogrodników do solidarnego strajku i aby w odezwie były wymienione żądania i cel strajku. O przygotowującym się strajku ogrodniczym zakomunikowałem Warszawskiemu Komitetowi PPS, przedstawiając mu całą sytuację, a głównie, jakimi by strajk rozporządzał siłami. Komitet polecił mi wszelkich sił użyć, aby nie dopuścić do tego strajku wobec nieodpowiedniej chwili i wobec zbyt małych sił strajkujących. Z trudnością udało się wówczas powstrzymać wybuch strajku ogrodniczego.

Nigdy nie było odpowiednich sił wśród ogrodników, aby można było przystąpić do zwycięskiego strajku, a to z powodu następujących okoliczności. Każdy praktykant ogrodniczy przyjeżdżał ze wsi do Warszawy tylko na krótki czas, dla udoskonalenia swej praktyki. Po odbyciu jej opuszczał Warszawę i obejmował posadę ogrodnika na wsi i wobec tego strasznie rwały się nici organizacyjne wśród ogrodników, trudno więc było przystąpić do poważnego strajku. Za to zaś ułatwiała się praca organizacyjna na wsi. Tak w grójeckim, gdzie było paru ogrodników z Warszawy, silnie rozwinęła się agitacja PPS. Paru takich ogrodników, pomiędzy innymi Antoni Witkowski z majątku Petrykozy, było aresztowanych na wsi i odstawionych do X Pawilonu. Jesienią 1904 r. fach ogrodniczy był rozbity na dzielnice i każda dzielnica miała swego przedstawiciela. W ostatnich miesiącach 1904 r. byłem najmocniej przekonany, że organizacja PPS wśród ogrodników będzie jedną z najsilniejszych, ponieważ w przeciągu 4-letniej pracy agitacyjnej wśród ogrodników nie znalazł się ani jeden prowokator.

W r. 1904 w pierwszych dniach listopada w manifestacji na Lesznie, urządzonej przez PPS przeciwko mobilizacji, wzięła udział cała organizacja ogrodnicza PPS. Na ową manifestację przybyli ogrodnicy, którzy mieszkali 5-7 wiorst poza Warszawą, lecz spotkała ich tu, jak i innych towarzyszy, którzy brali udział w tej manifestacji, ciężka klęska. Sotnia kozaków z kilkudziesięciu policjantami napadła na manifestantów z obnażonymi szablami, rąbiąc na lewo i prawo po głowach i twarzach, raniąc lżej i ciężej 80 towarzyszy, przy czym jednemu odcięto zupełnie rękę. W liczbie rannych było też paru ogrodników.

Zaraz po manifestacji na Lesznie na wszystkich zebraniach i konferencjach wypowiedzieli się wszyscy członkowie PPS, że odtąd więcej manifestować bez broni nie będą. Mówiono: „My nie jesteśmy owcami, abyśmy pokornie nadstawiali swe szyje pod kozackie i policyjne szaszki. My chcemy manifestować, ale w razie napadu na nas ze strony kozaków i policji powinniśmy się bronić i być podczas manifestacji odpowiednio uzbrojeni”. Wobec takich postanowień była zwołana wielka konferencja z wybitniejszych członków PPS w liczbie 100 osób na Pradze na ulicy Łochowskiej. Na czele owej konferencji byli: Józef Kwiatek, Wacław Jankowski i „Rymarz”. Konferencja ta postanowiła większością głosów nie manifestować więcej bez broni. Powiedziano nam, że nadal manifestować będziemy uzbrojeni. Postanowienie konferencji na ulicy Łochowskiej wywołało ogromną radość wszystkich członków PPS. Krzyczano: „Dawajcie broni! Broni! Pokażemy im, że i my z nimi walczyć potrafimy, jeżeli oni sami tego zażądają od nas. Odpłacimy im za Leszno!”.

Nazajutrz po konferencji ukazały się w Warszawie trzy odezwy PPS – do robotników, uczącej się młodzieży i do obywateli, wszystkie wzywające do wzięcia udziału w manifestacji na placu Grzybowskim w dniu 13 listopada 1904 r. o godzinie 1 po południu w celu zaprotestowania przeciw mobilizacji w Królestwie Polskim. W odezwach tych nie było najmniejszej wzmianki, że to będzie manifestacja zbrojna. Tylko ściślej zorganizowani członkowie PPS wiedzieli, że w owej manifestacji będzie brać udział 60 tak zwanych członków „starej bojówki” PPS, uzbrojonych w rewolwery. Owi „bojowcy” nic nie mieli wspólnego z walką zbrojną przed manifestacją Grzybowską i nazywali się bojowcami dlatego, że w r. 1904 manifestowali dość często ze sztandarami po ulicach Warszawy. Na czele tej bojówki stali „Kuroki” i „Łysy”. Uzbrojono ich w rewolwery najrozmaitszego systemu, w tej liczbie było 8 browningów. Każdy członek PPS domagał się przed manifestacją rewolweru, lecz, niestety, rzadko który go otrzymał.

Zaznaczam, że i prowokator Ajzenlist otrzymał wtedy browning, o czym zakomunikował naczelnikowi „Ochrany”, Petersonowi, któremu też powiedział o uzbrojeniu się bojowców na manifestację na placu Grzybowskim. Ajzenlist zdradził głównie żydowskie koła bojowców, co było powodem aresztowania jednego bojowca Żyda jeszcze przed manifestacją. Mnie na całą organizację ogrodników dano 5 rewolwerów. Nie wiadomo było, komu je dać, bo każdy prosił, aby go uzbroić, więc 4 rozdałem, jeden zostawiłem dla siebie.

Na parę dni przed manifestacją grzybowską wrzała wielka i gorączkowa praca PPS z powodu całego szeregu zebrań i rozpowszechniania wielkiej ilości odezw. Bardziej uświadomionych robociarzy wysyłano jako mówców agitatorów do fabryk, aby wygłaszali mowy publiczne na podwórzach fabrycznych o znaczeniu manifestacji i celu jej. Mnie wtedy oderwano od kółek ogrodniczych i wysłano do fabryki garbarskiej w Grochowie pod Warszawą, gdzie pierwszy raz w swym życiu wygłosiłem mowę publiczną pod gołym niebem. I tak trzeba było chodzić z zebrania na zebranie po całych dniach i nocach.

Po tak ciężkiej pracy nadszedł dzień 15 listopada. O godzinie 8 rano cały plac Grzybowski i poboczne ulice jego były przepełnione publicznością robotniczą i młodzieżą, tak że trudno było przejść trotuarem. A od godziny 7 rano wszystkie podwórza domów prywatnych na placu Grzybowskim i ulicach położonych obok niego były już przepełnione żandarmami konnymi i pieszymi oraz policją. Lecz naród ze wszystkich stron miasta i spoza miasta wciąż napływał na plac Grzybowski, tak że wszelkie usiłowania policji rozpędzenia publiczności na placu Grzybowskim i przyległych ulicach spełzły na niczym. Na pytanie policji: „Po co tu przyszli?” – odpowiadano: „Do kościoła, pomodlić się Bogu”. – „To tylko ten jeden kościół jest do modlenia się, żeście się tu wszyscy zebrali?” – „Każdy idzie do swej parafii, a nie do cudzej”. – „To cała Warszawka należy do parafii kościoła Wszystkich Świętych?”. W końcu pomocnik komisarza VIII cyrkułu wszedł na schody kościelne i przemawiał do zgromadzonych, aby się rozeszli, jeżeli chcą uniknąć 3-miesięcznego więzienia albo kary 3000 rubli – naturalnie bez żadnego skutku. O godzinie 11.30 był zatrzymany ruch tramwajowy i kołowy na ulicach obok placu Grzybowskiego i na samym Grzybowie.

O godz. 12 wszedłem na schody kościelne, aby się przekonać, jaka liczba narodu napłynęła do wzięcia udziału w manifestacji. Gdym spojrzał na plac Grzybowski i na ulice wpadające do niego, byłem najmocniej przekonany, że przybyło od 80 000 do 100 000. O godz. 12.15 publiczność zaczęła wychodzić z kościoła, pytając: – „Kiedyż to się zacznie, przecież już czas?”. Wszystkie balkony i okna były przepełnione ciekawymi, którzy nie spuszczali lornetek od oczu ani na chwilę, pilnie oglądając falujące masy manifestantów. Kto tylko z manifestantów posiadał zegarek, to go trzymał przed oczami, oczekując pierwszej godziny. Kierownicy manifestacji zauważyli, że cała masa manifestantów ogromnie się niepokoi i szemra, że długo nie widać czerwonego sztandaru i że już pora, aby pochód manifestacyjny ruszył w oznaczone miejsce, tj. w ulicę Bagno.

Po prawej stronie schodów kościelnych, zaraz przy wyjściu z kościoła, zwarła się ścisła grupa 60 uzbrojonych w rewolwery bojowców. Naraz podeszła do nich siostra Okrzei, wyciągnęła spod bluzki niewielki czerwony sztandar i wsadziła go pod palto tow. „Zdunowi”. Wówczas rozległ się głos tow. Nejmana: „Płachta do góry!”, i cała masa zamilkła. Zapanowała grobowa cisza. Obok „Zduna” stanęli: Okrzeja, siostra jego, Bladzik, „Szczerbaty” itd. Wśród tej ciszy przy „Zdunie” rozległ się śpiew „Warszawianki”. Przy pierwszych jej słowach cała masa zdjęła kapelusze z głów i zaczęła falować, przysłuchując się, z której strony dolatują dźwięki „Warszawianki”. W tej chwili ukazał się nad głowami „Zduna” i Okrzei niezbyt wielki czerwony sztandar z napisem „PPS. Precz z wojną i z caratem! Niech żyje Wolny Polski Lud!”. Na widok czerwonego sztandaru cała masa rzuciła się ku niemu, zagarniając za sobą i niechcących wziąć udziału w manifestacji.

Zaledwie pochód ze sztandarem uszedł 15-20 kroków, jak z bramy ulicy Bagno i rogu placu Grzybowskiego wypadło 70-80 policjantów, wśród których rozległa się komenda pomocnika komisarza: „Szaszki won!”. Nad czarną chmarą policjantów momentalnie zabłyszczały w powietrzu gołe szable. Policjanci rzucili się pędem w stronę czerwonego sztandaru, lecz zwarta masa, która znalazła się między sztandarem a policjantami, powstrzymywała ich bieg. Policjanci, grożąc szablami, torowali sobie drogę do sztandaru, który też posuwał się w stronę napastników. I tak po chwili policjanci starli się z bojowcami pierś o pierś. Jeden stójkowy wyciągnął już rękę po kij, na którym wisiał sztandar, lecz „Zdun” cofnął lewą rękę, w której miał sztandar, w tył, a prawą, w której miał browning, wystawił przed siebie, wziął na cel owego stójkowego, i oto rozległ się pierwszy strzał, którym ów stójkowy został ugodzony w usta i padł trupem na miejscu. Po owym strzale rozległy się jeszcze dwa strzały – „Szczerbatego” i Okrzei. Dalej już poszczególnych strzałów nie można było odróżnić, ponieważ huk ich zamienił się jakby w trajkot trajkotki stróża na wsi...

Zaraz po pierwszych strzałach ze strony bojowców policja odskoczyła pędem w tył, większość z nich padła na ulicę na ręce, inni uciekali w różne strony, kryjąc się między nogami publiczności, wzywając Boga na pomoc i tłumacząc się publiczności, że oni nic nie winni, że ich wysłało naczalstwo. Niektórzy z nich jednak strzelali na lewo i prawo do publiczności. Cała masa, która nadbiegła do sztandaru, na huk strzałów cofnęła się od niego falą w tył, niosąc z sobą przemocą większą część bojowców. Przy sztandarze zostało ich zaledwie 15-20, którzy dotarli pod gradem kul do ulicy Bagno. Na rogu Bagna zetknęli się z oddziałem konnych żandarmów, których przywitano również rzęsistym ogniem rewolwerowym. Konie na razie stanęły dęba i pędem cofnęły się w tył. Jeden koń przysiadł i skoczył w otwartą furtkę bramy, miażdżąc siedzącego na nim żandarma. I tak tych 15-20 bojowców pod silnym ogniem rewolwerowym dotarło do ulicy Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Na rogu Świętokrzyskiej mieli jeszcze starcie z dragonami, którzy, przywitani ogniem rewolwerowym, cofnęli się pędem w tył. Wtedy na rozkaz tow. „Garbarza” zwinięto sztandar i oddano go z powrotem siostrze Okrzei.

Bojowcy, którzy byli oderwani przez tłum od sztandaru, rozpoczęli na placu Grzybowskim formalną bitwę z policją i żandarmami. Policjanci byli ogarnięci paniką i tylko paru z nich strzelało do kościoła, bo zauważyli, że tam wpadła część tłumu, szukając schronienia od strzałów. Reszta policji wrzeszczała tylko w niebogłosy: „Socjaliści! Socjaliści! Co oni robią z tą świątynią bożą?! Nie mogli tego zrobić na takim placu, gdzie są stragany, ale nie tu, gdzie świątynia boża?!”. Dużo policjantów wpadło do kościoła, gdzie na kolanach prosili naród, aby im przebaczyć. Policji na strzały odpowiadano strzałami z kościoła. Parę strzałów było i w kościele, i przez pewną chwilę kule świstały w kościele jak osy.

Jak naród się tłoczył z powrotem do kościoła, tego na razie nie widziałem, gdyż przy pierwszych strzałach przy sztandarze rzuciłem się za pomocnikiem komisarza VIII cyrkułu, dając do niego trzy strzały, niestety chybione z powodu chwilowego stracenia przytomności z mej strony. Stójkowy, który go ochraniał, dał do mnie jeden strzał, lecz i on chybił. Takich starć jak moje było sporo. Dużo towarzyszy jeszcze przed manifestacją wzięło pod uwagę niektórych gorliwych policjantów, jak i szpicli, i czekało tylko, aby ruszył pochód manifestacyjny, z tym że gdy zacznie się gwar i strzelanina, wtedy każdy rzuci się na swą z góry upatrzoną ofiarę, co się też stało.

Policja odcięła mi drogę do ulicy Twardej, wobec czego byłem zmuszony również wpaść do kościoła, aby się schronić od błądzących kul, lecz było to mylne wyrachowanie, bo policja kierowała swe strzały głównie do kościoła. Na razie chroniłem głowę od kul za filar kościelny, ale przyszła mi myśl, że filar jest tylko chwilowym ocaleniem od kul, lecz nie ocali mnie od szponów żandarmskich... Zacisnąłem więc rękojeść rewolwerową w dłoni i postanowiłem puścić się pędem z kościoła w ulicę Twardą, by ostrzeliwując się, przedostać się przez kordon żandarmów albo policjantów i w ten sposób uniknąć aresztowania. Już przedostałem się do drzwi wyjściowych, kiedy stwierdziłem, że postanowienie moje nie może być urzeczywistnione, ponieważ kościół był od tej strony otoczony podwójnym szpalerem konnych żandarmów z obnażonymi szablami, którymi dowodził oberpolicmajster Seifert. Strzały wobec tak wielkiej ilości żandarmów umilkły zupełnie...

Trudno opisać, co się w tej chwili działo w kościele z tłumem i ze starym księdzem, który w tym czasie odprawiał sumę. Scena owa wryła mi się głęboko w pamięć raz na zawsze. Cała wola, energia i przytomność tłumu były sparaliżowane widokiem błyszczących w powietrzu szabel żandarmskich. Jedni prosili Boga o pomoc i ratunek, drudzy, głównie kobiety, mdleli, inni ratowali zemdlonych, niektórzy krzyczeli, ażeby budować barykady w drzwiach z ławek i konfesjonałów, dużo popadało krzyżem i leżeli tak jak martwi, i nic ich nie obchodziło, co się z nimi dzieje lub dziać może. Stary ksiądz wszedł na ambonę i poprosił naród, aby za nim śpiewać: „Kto się w opiekę poda Panu swemu”. Zaczęto śpiewać, lecz przerażające krzyki i jęki przerywały śpiew. Ksiądz zszedł z powrotem z ambony, złapał niewielki krzyżyk i latał z nim po kościele, przytykając go każdemu do ust, aby go całowano. Kilka razy wchodził na ambonę śpiewać „Kto się w opiekę”. Zaczynał to samo na środku kościoła i przed ołtarzem, lecz bez skutku, bo w tej wrzawie śpiewać nie było można. Próbował też śpiewać inne pieśni: litanie, godzinki, zwyczajne pacierze itp., lecz wszystko kończyło się tak samo jak i „Kto się w opiekę”. Z tak wielkiego strachu dużo ludzi dostało wielkiego bólu brzucha, co było powodem znieważenia świątyni...

Latałem po kościele i szukałem sposobu, czy by nie udało się zwiać którymi bocznymi drzwiami, aż naraz zauważyłem, że niektórzy wchodzą w drzwi zakrystii i więcej nie wracają... Wszedłem i ja w te drzwi, przeszedłem przez zakrystię i małą kaplicę i znalazłem się w ogrodzie kościelnym, gdzie było już paręset ludzi. Rzucili się wszyscy dalej w ogród, łamiąc w kawałki elegancki malowany parkan sztachetowy i biegnąc do drugiego parkanu, murowanego, 6-7 łokci wysokości, który odgradzał podwórze domu prywatnego przy ulicy Pańskiej. Na ów parkan wleźć było nietrudno, gdyż pod nim leżała wielka szychta inspektowej ziemi. Wdrapywali się więc na ów parkan dzieci, kobiety i dorośli mężczyźni. Na parkanie usiedzieć było trudno, bo był obmarznięty lodem, a skakać z niego z 6-7 łokci wysokości było wprost ryzykownym. Przy połowie parkanu była do niego dostawiona stajnia, w której stały konie, więc kto się dostał na parkan naprzeciwko stajni, to jeszcze miał pół biedy, ale inni musieli skakać wprost na bruk. Na szczęście jednak mieszkańcy tego domu powynosili ze swych mieszkań pod ów parkan stoły, stołki, krzesełka itp. Pierwsi, którzy dostali się już za parkan, powskakiwali na owe sprzęty, i kto tylko skakał, tego łapali pod pachy w powietrzu. W ten sposób uciekło z kościoła paręset ludzi. W ten sam sposób dostałem się i ja na ulicę Pańską.

Gdym wyskoczył na ulicę, wpadłem do pierwszej bramy do ustępu, aby nabić rewolwer. Zaledwie wyrzuciłem puste gilzy, wkładając świeże naboje, gdy wpadł za mną stróż tego domu. – „A – pan...”. Chciał powiedzieć: „Po co pan tu wszedł?”, ale gdy zobaczył u mnie w ręku rewolwer, zaczął bardzo grzecznie opowiadać, jak to młodzi ludzie strzelali dopiero co na ulicy Świętokrzyskiej. Nabiłem rewolwer, powiedziałem mu „do widzenia” i wyszedłem na ulicę. Patrzę, a tu dom, przez który uciekałem z kościoła, już jest otoczony przez kozaków od ulicy Pańskiej i więcej już nikt uciec nie może. Począłem krążyć po wszystkich ulicach w okolicy placu Grzybowskiego w zamiarze skupienia kilku towarzyszy bojowców, aby napaść na policję z tyłu na placu Grzybowskim i uwolnić resztę ludzi z kościoła. Niestety, gdym paru bojowców zebrał, dojść do placu nie było już można wobec tak silnego nawału policji, żandarmów i wojska na nim.

Prośby i groźby policji i żandarmów, aby uwięzieni w kościele wyszli na plac, pozostawały bez żadnego skutku. Nikt nie chciał wyjść z obawy, że zaraz go na placu zastrzelą, pobiją lub uwiężą. O godz. 2 i pół przyjechał przed kościół policmajster Nolken i mówił do więźniów w kościele: „Dlaczego nie chcecie wychodzić z kościoła?”. Odpowiadano, że z obawy bicia ze strony policji. Nolken rozmawiał dość długo z księdzem i znów zwrócił się do więźniów: „Wychodźcie, nikt was bić nie będzie!”. Gdy paru ludzi wyszło, policja ich biła zaraz na schodach w najokropniejszy sposób. „Daję wam słowo honoru, że nikt was bić nie będzie, wychodźcie!” – powtarzał Nolken. Wówczas naród zaczął wychodzić w obecności Nolkena i księdza, który wychodzących błogosławił. Wyszło ze dwieście ludzi, którzy zostali otoczeni przez wojsko, kozaków i policję.

Trudno opisać to straszne pastwienie się policji, kozaków i wojska nad ludźmi wyprowadzonymi z kościoła na plac w obecności Nolkena, który przed chwilą dał słowo honoru, że nie będą ich bić. Nolken kazał zamknąć drzwi kościelne, aby pozostali w kościele nie widzieli tego widowiska. Wypuszczanych niby formowano w szeregi, aby przy tej sposobności móc się pastwić nad nimi. W liczbie wyprowadzonych z kościoła było do 80 dzieci lat 6-10 i około 30 starych nędzarzy, którzy prosili o jałmużnę pod kościołem. Kobiety ciągnięto w szeregi za włosy, kopano nogami, bito kolbami itp., dzieci kopano w twarz, piersi i gdzie popadło. Bito kolbami, płazem szabli, kopano nogami itp. każdego, kto tylko był pod ręką. I tak pastwiono się nad nimi przez całą drogę, aż wpędzono ich na podwórze ratuszowe. W ten sam sposób przeprowadzano wszystkich aresztowanych w kościele na podwórze ratuszowe, gdzie ich trzymano przez całą noc. Ostatnia partia była przeprowadzona o godz. 10 i pół wieczór.

Wszystkich aresztowanych w kościele było 600. Gdy już wszystkich wyprowadzono z kościoła, urządzono w nim ścisłą rewizję, przy której znaleziono 14 rewolwerów. Gdy po mieście rozeszła się wiadomość o ludziach aresztowanych w kościele, wtedy niemal cała ludność Warszawy wyległa na ulice i każdy starał się podejść jak najbliżej placu Grzybowskiego. Wszystkie ulice przepełnione były wojskiem wszelkiej kategorii, które groziło, biło i rozganiało gapiów. Na niektórych ulicach w okolicy placu Grzybowskiego wojsko stało całymi oddziałami, mając wszystko gotowe do boju... Na ulicy Bagno ktoś miał rzucić zza parkanu kamieniem w oficera dragońskiego, który stał tam na warcie z oddziałem dragonów. Ów oficer wydał rozkaz dragonom, aby dali trzy salwy karabinowe do spokojnych przechodniów i gapiów. Żołnierze spełnili rozkaz i od tych salw padło trupem na miejscu 8 przechodniów, w tej liczbie jeden członek PPS dzielnicy „Praga”, stolarz, człowiek już niemłody, który zostawił żonę i kilkoro drobnych dzieci. Pod kościołem policja zabiła dwie staruszki żebraczki i jedno dziecko. Wszystkiego było zabitych ze strony publiczności 11 osób. Trupy policja pozwoziła do bramy VIII cyrkułu i kazała przypatrywać się im publiczności... Ze strony policji było zabitych 3 i 14 rannych. Wieczorem sprowadzono na plac Grzybowski dwie armaty polowe. Kościół na razie zamknięto, lecz wkrótce otworzono.

Aresztowane dzieci na drugi dzień po zapisaniu ich adresów, imion i nazwisk wypuszczono na wolność. Dorosłych osadzono w ratuszu, część na Pawiaku. Po miesiącu wypuszczono wszystkich z wyjątkiem 7, z których 5 dostało zsyłkę, a dwóch oddano pod sąd. Tych ostatnich szpicle aresztowali na placu Grzybowskim, kiedy biegli za szpiclem, strzelając do niego i raniąc go śmiertelnie. Sąd skazał ich obydwóch na 12 lat katorgi. O ile się nie mylę, to obaj byli studentami uniwersytetu warszawskiego.

II

Tę samą pracę, te same ciężkie mozoły, co i przed manifestacją Grzybowską, miała PPS przy powszechnym strajku styczniowym 1905. Tak samo odbywały się zebrania po całych nocach i dniach przed strajkiem, jak i w czasie strajku w celu zaczęcia go i przeprowadzenia w sposób najbardziej solidarny i przetrzymania jak najdłużej. Urządzenie zebrania w czasie strajku było sztuką nie lada z powodu rozkazu Nolkena do stróży. Zaraz z wieczora musieli oni zamykać bramy i przez cały dzień stać w nich, legitymując każdego, kto wchodził do bramy – gdzie, do kogo i po co idzie.

Podczas strajku powszechnego ulice w całej Warszawie były przepełnione i wszędzie słychać było ożywione rozmowy o takim nigdy niebywałym u nas strajku. Strajkujący zachowywali się bardzo spokojnie, nie przedsiębiorąc żadnych gwałtów. Ale Nolkenowi i Podgorodnikowowi, który w tym czasie zastępował generał-gubernatora Czertkowa, nie podobał się solidarny, choć spokojny strajk i obaj zaczęli wydawać rozporządzenia wszelkiego rodzaju w celu stłumienia strajku. Nolken kazał złodziei i wszelkiego rodzaju szumowiny społeczne, które w tym czasie siedziały w więzieniu pod śledztwem, zaopatrzyć w noże i pałki. Przeznaczył dla każdego po 50 kop. dziennie i wypuścił ich z więzienia, mówiąc: „Umiejcie skorzystać z wolności, odpowiadać nie będziecie”. Wtedy ci sojusznicy Nolkena rzucili się w biały dzień do rabowania sklepów, rozbijania szyb wystawowych itd. To stało się powodem dla Trepowa kazać ogłosić w Warszawie stan wzmocnionej ochrony i na czele tej ochrony postawić generała Nowosilcowa.

Podgorodnikow, korzystając ze wzmocnionej ochrony, dał rozporządzenie wojsku i kozakom, aby gdy zajdzie fakt rabowania sklepów lub rozbijania w nich szyb, wojsko strzelało na lewo i prawo do przechodniów ulicznych. Na drugi dzień po tym rozporządzeniu wojsko strzelało bez żadnego pardonu salwami do spokojnych przechodniów. Trupy na razie zwożono do cyrkułów, gdzie mazano im twarz i ręce smołą, a w nocy wywożono na Bródno i Powązki, gdzie zwalano ich do szopy cmentarnej, przy której stał konwój wojenny. Dopiero po paru dniach chowano ich do dołów wspólnych.

Wobec takich mordów, zarządzonych przez Nolkena i Podgorodnikowa, PPS przystąpiła energicznie do okazania pomocy rannym i cierpiącym rodzinom, bez względu na to, jakiego dana rodzina była przekonania. Rannym dawano pomoc lekarską oraz na lekarstwa i na życie. Każda „dzielnica” miała kilkunastu członków PPS, którzy byli specjalnie wyznaczeni do załatwiania spraw z rannymi i głodnymi. Dalej PPS postanowiła na terror rządowy odpowiadać również terrorem.

Wśród członków PPS znalazło się paru chemików, którzy podjęli się robić bomby, o czym mieli bardzo mało pojęcia. Robiono owe bomby z półfuntowych i jednofuntowych pudełek od kakao. Na czwarty dzień strajku owych „bomb” było już gotowych parę dziesiątków. Wówczas dano ich kilka i kilkanaście każdej „dzielnicy”. Pamiętam, że dla dzielnicy „Praga” dostarczono ich 7 sztuk. Tych, co mieli rzucać, przestrzegano, aby byli z nimi bardzo ostrożni i rzucali daleko od siebie, gdyż nawet jeżeli kto będzie znajdował się na odległości 14 kroków od miejsca wybuchu, zostanie porozrywany w kawałki. Wobec tego stosowano do nich wszelkie ostrożności... W chwili, kiedy „chemik” objaśniał o ich wielkiej sile, stało ich 7 sztuk na stole, w każdej nakrywce górnej była mała dziura, w której tkwił biały jedwabny sznurek, przymocowany w pudełku do szkiełka z rtęcią. Sznurek ten na zewnątrz pudełka miał 3 łokcie długości. Zewnętrzny koniec trzeba było przywiązać mocno u prawej ręki i przy rzucaniu machnąć nim silnie. Wtedy szkiełko w bombie miało pęknąć, bomba leciała, a sznurek zostawał w ręku. Z wielkim strachem ochotnicy rozebrali wszystkie 7 bomb i udali się z nimi na ulice miasta. Ochotnik brał bombę i 4 ludzi, uzbrojonych w rewolwery, na pomoc, a tę brał na to, aby na wypadek, gdyby bomba wybuchła, a przeciwnik rzucił się na niego, można było go odeprzeć ogniem rewolwerowym. Jedną bombę wziął „Zagłoba”, do pomocy poszliśmy mu: ja, Okrzeja, „Bohun” i „Kmicic”. Jak tylko wyszliśmy na ulicę Wałową, natknęliśmy się na oddział kozacki. „Zagłoba” machnął na nas ręką, ażeby się od niego odsunąć. Jak tylkośmy się odsunęli, z wielkim rozmachem rzucił bombę w oddział kozacki. Myśmy z wielkim natężeniem czekali na straszny wybuch, ale daremnie. Bomba upadła pod nogi koniom, jeden koń ją uderzył kopytem dość mocno tak, że się potoczyła parę łokci i znowuż nie wybuchła. Na Nowolipkach rzucono bombę w kozaków, ale gdy upadła, kozak skoczył z konia, złapał ją, schował do kieszeni i pojechał. Resztę bomb zwrócono organizacji i zapowiedziano, aby się więcej z nimi nie pokazywali, a jeżeli mają dać, to niech dadzą takie, jakie mają socjaliści rewolucjoniści rosyjscy, to jest takie, jakimi był dokonany zamach na Plewego.

Po trzech tygodniach strajk musiał upaść wobec represji i terroru, jakie stosował rząd. I na rządowy terror nie odpowiedziano terrorem wobec nieprzygotowania się zawczasu do tego. Odtąd zapanowało w masach przekonanie, że wobec represji carskich trzeba się organizować, uzbrajać i bronić się. I od tej pory wszędzie dawało się słyszeć żądanie: „Broni! Broni! Zemsty!”.

W styczniu 1905 r. w „Robotniku” ukazała się wiadomość, że słynny prowokator, Funk, znajduje się w Piotrkowie i pełni obowiązki strażnika przy komorze. Tego ja spokojnie już znieść nie mogłem. Na zebraniach robiłem wprost awantury, mówiąc, że zdemaskowanie Funka w „Robotniku” nie miało sensu. Co to – mówiłem – pomoże demaskowanie takiego człowieka, który oddał świadomie w ręce żandarmów 90 towarzyszy?! Funk już dawno powinien być z tego świata usunięty, gdyż takie demaskowanie tylko odstrasza ludzi od partii, że obowiązkiem jest mianujących się „bojówką” PPS usuwanie takich szkodliwych jednostek jak Funk i że „bojówka” PPS jest tylko w słowie, ale nie w czynie.

Wówczas zwrócili na mnie uwagę „Kuroki” i inni, którzy stali na czele owej „bojówki”. W pierwszych dniach lutego r. 1905 przyszedł do mnie do mieszkania „Kuroki” i mówi mi: „Wyście na zebraniach nalegali, aby szkodliwe jednostki terroryzować. Dzisiaj będzie wykonany zamach na jedną z takich szkodliwych jednostek, czy chcecie wziąć udział w takim zamachu?”. Ja na razie nie byłem przygotowany do wykonania jakiegokolwiek zamachu, więc pytam się, czy tylko ja jeden mam wykonać ów zamach? – „Nie, dwóch was będzie go wykonywać; więc zgadzacie się?”. – „Zgadzam się, ale kto drugi ze mną?”. – „Teraz Wam nie powiem, kto. Wy się obaj znacie, gdy pójdziecie na miejsce, gdzie ma być wykonany zamach, to się zobaczycie i będziecie wiedzieli z kim”.

Jak się pokazało, miał to być zamach na warszawskiego generał gubernatora, Czertkowa. Miano go wykonać na dworcu kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, o godzinie 4.30 po obiedzie, kiedy Czertkow miał przyjechać z Belwederu. Zamach organizował „Kuroki”, który tegoż dnia zauważył w kronice „Warszawskiego Dziennika” notatkę, że o godzinie 4.30 po obiedzie Czertkow wyjeżdża wraz ze swą rodziną za granicę na kurację. O godzinie 3 po obiedzie „Kuroki” pojechał na Pragę na ulicę Wałową pod nr 30, gdzie mieszkał Okrzeja, napisał tam kartkę do niego i posłał ją przez siostrę Okrzei do fabryki „Wulkan”, która była na Pradze przy ulicy Moskiewskiej pod nr. 36. W kartce napisał: „rzucajcie robotę i przybywajcie do swego mieszkania, czekam – »Kuroki«”. Okrzeja rzucił robotę i przybył do swego mieszkania, gdzie zastał „Kurokiego”, który mu dał browning z dwoma naładowanymi magazynami i 25 rubli na wszelki wypadek, kazał mu zaraz wsiadać do dorożki i jechać na dworze kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, mówiąc mu: „O godzinie 4.30 pośpiesznym pociągiem będzie wyjeżdżał Czertkow za granicę. Wykonacie zamach na niego w chwili, kiedy go rodzina będzie wyprowadzać z drzwi I klasy na peron. Wy wtedy stójcie przy samych drzwiach od strony peronu i kiedy on wejdzie na peron, to dajcie do niego dwa strzały w plecy. Potem rzućcie się pod pociąg, który będzie stał przygotowany do odejścia. Za nim będą stać inne pociągi, więc też rzucajcie się pod nie, i w ten sposób dostaniecie się na ulicę Chmielną, a z Chmielnej na Marszałkowską i tam w gęstym tłumie przechodniów zgubicie za sobą ślady”. „Ilu nas będzie i kto taki?” – spytał Okrzeja. – „Będzie was tylko dwóch: tego drugiego znacie i zobaczycie go tam na dworcu”. Okrzeja wsiadł do dorożki i udał się na miejsce, gdzie miał być wykonany zamach...

Te szczegóły planu udzielił mi „Kuroki”. Dał mi również browning, dwa magazyny i 25 rubli (zaznaczam, że pierwszy raz w życiu miałem browning w ręku). Nie zapomnę nigdy tego zamachu, a głównie jego „planu”... Gdy „Kuroki” mnie opuścił, zacząłem się ubierać w świąteczne ubranie i wtedy przychodziły mi do głowy tysiące rozmaitych myśli. Głównie zastanawiałem się nad jedną: czy wrócę z powrotem do mieszkania swego, czy nie? Żona moja w tym czasie leżała ciężko chora w łóżku i spoglądała mile na mnie, nie wiedząc, dokąd ja się tak śpieszę i dlaczego tak starannie ubieram się. Postanowiłem, że nie będę się żegnał ani z żoną, ani z mamą, tylko pocałuję swego jedynaka, maleńkiego synka, który miał zaledwie 10 miesięcy. Myślałem też, że żona ani mama nie domyślą się, że ten pocałunek jest pożegnalny, i to może raz na zawsze. Już miałem wychodzić, kiedy wszedł do mieszkania tow. Witkowski, w ważnej sprawie partyjnej. Miałem go skomunikować z innym towarzyszem, który miał mu dać wskazówki co do przejścia przez granicę. Na żadne pytania z jego strony nie dawałem żadnych odpowiedzi. Nie podałem mu ręki, mówiąc, że zaraz wrócę, pocałowałem synka i tak w milczeniu wyszedłem na ulicę Aleksandrowską, gdzie wsiadłem do dorożki, mówiąc: „Dworzec Wiedeński”.

Gdym wjechał na most Aleksandrowski, pomyślałem: „Ostatni raz przejeżdżam przez ten most”. I tak wciąż, koło czego tylko przejeżdżałem, zawsze te same myśli kołatały się: „Ostatni raz”. Gdym dojeżdżał do dworca, myśl ta opuściła mnie, a na jej miejsce wryła mi się inna: „Kto ma być ten drugi, co go mam znać?”. I znowuż myśl: „Kto z mych znajomych jest takim bohaterem?”.

Wyskakuję z dorożki, pędem wpadam na dworzec II klasy i pilnie rzucam oczami po publiczności, szukając swego znajomego wspólnika. Wkrótce znalazłem go, stojącego przy drzwiach II klasy, które wychodziły na peron. Stał z opuszczoną głową, zagryzając usta, z nogą założoną jedna na drugą; jedną rękę trzymał w kieszeni palta, drugą w kieszeni spodni. Przywitaliśmy się miłym spojrzeniem, nie podchodząc do siebie blisko. Wtedy wewnątrz mnie coś krzyknęło: „to Witold” (Stefan Okrzeja miał wtedy pseudonim „Witold”). Gdym zauważył Okrzeję, zrobiło mi się wesoło i zapanowałem nad sobą. Czułem się już zupełnie inaczej niż do tej chwili, gdyż byłem pewny, że w chwili krytycznej nie zrobi mi zawodu.

Byłem przekonany, że Czertkow jest już na dworcu i siedzi gdzieś w oddzielnym gabinecie. Naraz dał się słyszeć pierwszy dzwonek. Spuściliśmy oba zatrzaski u browningów. Okrzeja stanął przy drzwiach wychodowych na peron, po prawej stronie, a ja po lewej. Wtedy Okrzeja mówi mi cichym głosem: „Ja dam pierwsze dwa strzały, a wy poprawcie”. Uderza drugi dzwonek, my stoimy w pogotowiu, zupełnie zdecydowani, i pilnie wytężamy wzrok, kiedy pokaże się we drzwiach Czertkow. Uderzył i trzeci dzwonek, a Czertkowa jak nie widać, tak nie widać. Pociąg już odszedł, a Czertkowa jeszcze nie ma. Aleśmy, nie upadając na duchu, postanowili czekać do odejścia drugiego pociągu, który miał odejść za godzinę. Na kilkanaście minut przed odejściem drugiego pociągu zajechała przed dworzec kareta. Na koźle jej siedział woźnica w uniformie rosyjskiego woźnicy, tj. w szubie grubo watowanej, którą był podwójnie okręcony i opasany później pasem blado zielonym, z twardym kapeluszem wyglądu półcylindrowego na głowie. Z dorożki wyszedł stary pułkownik, który był podobny z twarzy i z siwej brody do Czertkowa. Na widok jego momentalnie zajęliśmy poprzednią pozycję w drzwiach wychodowych II klasy. Gdyśmy patrzyli na niego, błysnęła nam myśl, że to pewnie nie jest sam Czertkow, ponieważ nie ma przy nim żadnej ochrony i do tego żandarmi kolejowi nie zwracają na niego najmniejszej uwagi. Więc daję znak Okrzei, że to nie jest Czertkow. Okrzeja odpowiada mi szeptem: „Czertkow jest wyższy i szczuplejszy”. Po pierwszym dzwonku ów pułkownik minął nas i wszedł do wagonu II klasy. A Czertkowa jak nie było, tak nie było.

Po odejściu drugiego pociągu ze smutkiem opuściliśmy dworzec, udając się na Nowy Świat nr 27 do mieszkania, gdzie nam kazał przyjść „Kuroki” po wykonaniu zamachu dla złożenia mu sprawozdania. W drodze powrotnej znowuż obiegły mnie, jak i Okrzeję, tysiące nowych myśli, a głównie jedna, że Czertkow był przebrany po cywilnemu i pewnie przeszedł koło nas, a myśmy go nie zauważyli i przepuścili. A może wyszedł innym wyjściem z dworca i wszedł do wagonu, a myśmy tego też nie zauważyli. Że pewnie Czertkow pojechał, a nas teraz „Kuroki” i inni będą posądzać, żeśmy stchórzyli i dlatego nie wykonaliśmy zamachu.

Weszliśmy do mieszkania, w którym mieliśmy zdać sprawozdanie, ale „Kurokiego” tam nie zastaliśmy... Był tam nieznany nam jakiś młody człowiek, inteligentny, z czarną długą brodą, który na widok nas strasznie się zmieszał, nie wiedząc, jak do nas przemówić. W końcu rzekł: „Proszono mnie panom powiedzieć, aby panowie zostawili u mnie pieniądze i rewolwery”. – ”Pieniądze zostawimy panu, ale rewolwerów nie”. – „Ano, to jak panowie chcą”. Oddaliśmy mu owe pieniądze, z potrąceniem 40 kop., które wydaliśmy na dorożki. Rewolwerów nie oddaliśmy dlatego, że postanowiliśmy na drugi dzień jechać za miasto uczyć się strzelać, cośmy też zrobili. Nazajutrz w „Dzienniku” była wiadomość, że Czertkow nie wyjechał z powodu pogorszenia się stanu zdrowia.

Na trzeci dzień po owym niedoszłym zamachu zawiadomił nas „Kuroki”, abyśmy w niedzielę o godz. 1 przyszli obaj z Okrzeją na ulicę Przemysłową pod nr 1, do mieszkania akuszerki, na zebranie konspiracyjne. Gdyśmy tam przyszli, zastaliśmy „Kurokiego” i „Katajamę” (Rafała). „Kuroki” oddał nas obydwóch pod kierownictwo „Katajamy”, gdyż sam „Kuroki” wyjeżdżał za granicę na kurację z powodu gruźlicy. „Kuroki” oddał nas i sam opuścił zebranie. Było więc nas na owym zebraniu trzech: ja, Okrzeja i „Katajama”. Powzięliśmy wówczas następujące postanowienie: 1) Ja i Okrzeja mieliśmy się wycofać zupełnie z pracy agitacyjnej i nie stykać się odtąd z członkami organizacji agitacyjnej; 2) Mieliśmy sobie z Okrzeją wybrać po paru najdzielniejszych towarzyszy z członków PPS i również wycofać ich z pracy agitacyjnej oraz wyjeżdżać z nimi za miasto uczyć się strzelać. 3) Ja i Okrzeja mieliśmy rzucić swoje zajęcia, zmienić mieszkania, utrzymywać się na koszt partii i zupełnie oddać się pracy bojowej [1]. 4) Zmieniliśmy dawne pseudonimy: Okrzei nadano „Ernest”, a mnie „Harakiri”.

Zaraz nazajutrz przystąpiliśmy do wyboru nowych bojowców. Okrzeja wybierał w dzielnicach „Praga” i „Powązki”, ja wśród pozostałych dzielnic, jak „Wolska”, „Jerozolimska”, „Mokotowska” i „Dolna”. Ja z czterech dzielnic wybrałem z trudem 7 takich, których uważałem za zdolnych do czynnej bojówki. Byli to towarzysze z następującymi pseudonimami: „Bohun”, „Kostek”, „Zagłoba”, „Zdun”, „Kowalski”, „Kmicic”, „Kowal” i ja, ósmy – „Harakiri”. Okrzeja z dwóch dzielnic wybrał z trudem 4, których uważał za zdolnych do czynnej akcji bojowej, którzy mieli pseudonimy: „Sewer”, „Kaziek”, „Chłop” (czwarty mi nieznany) i on, Okrzeja, piąty, jako „Ernest”. Ogółem więc było nas 13. Wszyscy wycofaliśmy się z roboty agitacyjnej i byliśmy zdecydowani zginąć w walce o niepodległość Polski. Ta 13-tka wraz z czternastym, „Katajamą”, stanowiła Organizację Spiskowo-Bojową PPS. Przed tą organizacją drżały władze rządowe, które przedsiębrały wobec niej wszelkie środki represyjne.

Zaraz po wyborze mieliśmy my dwaj zebranie z „Katajamą”, który dał nam 11 browningów, tj. 4 dla grupy Okrzei, a 7 dla mojej, oraz po paręset naboi, i polecił nam, abyśmy ze swymi grupami jeździli za miasto uczyć się strzelać. Po tygodniu nauki strzelania odbyło się trzecie zebranie, na którym znowuż było nas trzech – ja, Okrzeja i „Katajama”. Na owym zebraniu „Katajama” zawiadomił nas, że z polecenia Centralnego Komitetu Robotniczego PPS mamy wykonać następujące wyroki śmierci: na warszawskim oberpolicmajstrze, Nolkenie, na generale Nowosilcowie, na fabrycznym stójkowym fabryki „Labor”, Szarapie, i na starszym stójkowym VIII cyrkułu, Gawryłowie. Wykonanie zamachu na Nolkena i Gawryłowa wziąłem ja na swoją grupkę, zaś Nowosilcowa i Szarapa wziął Okrzeja znów dla swojej grupki. Na razie postanowiliśmy dokonać wszystkich czterech zamachów browningami. Ja swoje zamachy miałem dokonać na Nolkena na ulicy Senatorskiej, kiedy ten miał jechać do Zamku, na Gawryłowa na ulicy Twardej. Okrzeja zaś na Nowosilcowa na ulicy Agrikola o godzinie 4 po obiedzie, na Szarapa przed fabryką „Labor”.

Na trzeci dzień po trzecim zebraniu Okrzeja dokonał nieudanego zamachu na Szarapa przed fabryką. Wykonawcami owego nieudanego zamachu byli: „Sewer” i „Kaziek”. Podeszli oni na pięć kroków do Szarapa i dali do niego 4 strzały, raniąc go w skroń. Przy odwrocie „Kaziek” z powodu stracenia przytomności rzucił browning pod nogi, aby go nie aresztowano z bronią w ręku. Szarap po dziesięciu dniach był już zupełnie zdrów. Na Nowosilcowa Okrzeja robił parokrotnie zasadzkę na ulicy Agrikola, lecz Nowosilcow nigdy w tym czasie tamtędy nie przechodził ani nie przejeżdżał. Zaznaczam, że Okrzeja miał fotografię Nowosilcowa, aby nie zaszła żadna omyłka i ofiarą zamachu nie padł jakiś inny generał.

Jak już wyżej nadmieniłem, zamach na Nolkena miał być dokonany na ulicy Senatorskiej, kiedy miał jechać z raportem do gubernatora, o godz. 10.30 rano. Potrzebnych informacji dostarczał mi pewien towarzysz, woźny ratuszowy. O wymienionej godzinie robiłem dwa razy zasadzkę na Nolkena, lecz ten ani razu nie przejeżdżał. Kiedyśmy urządzili drugi raz zasadzkę, Nolken zjawił się ze swą kibitką na Nowym Świecie i błyskawicznym pędem wjechał w ulicę Nowo-Senatorską, kierując się w stronę ratusza. Zauważył to jedynie „Zagłoba”, który stał na warcie przy pomniku króla Zygmunta. Pędem więc podbiegł do nas i powiedział, że Nolken jedzie w Nowo-Senatorską do ratusza. Momentalnie wydobyłem z kieszeni chusteczkę, którą dałem znak, aby moi towarzysze biegli za mną. Puściliśmy się prawie pędem ku placowi Teatralnemu, aby odciąć Nolkenowi drogę do bramy ratuszowej i dać do niego parę salw. Niestety. Nolken zniknął nam sprzed nosa w bramie ratuszowej.

Nazajutrz paru towarzyszy było wysłanych na wywiady za Nolkenem. Śledzono go od rana do późnej nocy, tak że jeden z wywiadowców przeziębił się i zachorował. Po paru dniach wywiad ustalił, że Nolken wyjeżdża z ratusza o godz. 5 po obiedzie i jeździ do zarządu gubernialnego, który znajduje się za pomnikiem Paskiewicza na Krakowskim Przedmieściu. „Katajama” zaproponował nam, aby przed pomnik Paskiewicza pójść z bombą. Zapytałem wówczas: „Z jaką bombą? Czy z taką jak poprzednio?”. – „Nie, będzie taka, jak eserzy mieli na Plewego!”. – „A jeżeli taka, to i owszem, bardzo prosimy o taką”. Więc „Katajama” polecił mi zwołać zebranie grupy i zapytać się, kto chce być ochotnikiem do rzucenia bomby. Na owym zebraniu, które się odbyło w domu nr 33 przy ulicy Śliskiej, gdym się zapytał, kto chce iść z bombą? – wszyscy jak jeden mąż krzyknęli: „Ja”. Po długich sporach uchwalono, że z bombą pójdzie tow. „Zdun”. Zaznaczam, że na owym zebraniu z całej mej grupy nie było tylko „Kostka”, który przyszedł dopiero po moim wyjściu. Pozostali powiedzieli mu o bombie i o tym, kto ma z nią pójść. „Kostek” wybiegł na ulicę, wsiadł w dorożkę i dogonił mnie na ulicy Królewskiej. „Drogi towarzyszu! Ja pójdę z bombą!” – błagał. Odpowiedziałem mu, że na zebraniu uchwalono, iż z bombą pójdzie „Zdun”. Po długich prośbach z jego strony powiedziałem mu, aby przyszedł nazajutrz o godz. 4 po obiedzie do tego mieszkania, gdzie odbyło się zebranie. Tam przyniesie bombę chemik, który będzie objaśniał, jak się z nią trzeba obchodzić. „Wysłuchacie jego objaśnień i tylko w takim razie możecie ją wziąć, jeżeli »Zdun« się zgodzi.” Na drugi dzień do mieszkania, gdzie była przyniesiona bomba, zeszli się punktualnie: „Kostek”, „Zdun”, „Zagłoba”, „Katajama” i chemik. Po objaśnieniach chemika, jak trzeba się obchodzić, niosąc ją, w czasie rzucania jej i po jej wybuchnięciu, podkreślił, że należy rzucać ją nie bliżej od siebie jak 14 kroków.

„Kostek” prosił „Zduna” i „Katajamy”, aby pozwolili mu iść z bombą. Po długim namyśle „Zdun” zgodził się na prośbę „Kostka”. „Kostek” doznał wtedy wielkiej radości, chciał złapać bombę i zaraz biec z nią pod pomnik Paskiewicza, ale „Katajama” zatrzymał go, pytając – „Macie rękawiczki?”. Ponieważ „Kostek” ich nie miał, więc „Katajama” wyjął własne rękawiczki i kazał „Kostkowi” włożyć je na ręce. Bomba – wielkości i formatu ogniotrwałej cegły – owinięta była w oryginalne cukiernicze opakowanie, wzdłuż i w poprzek przewiązana była czerwoną tasiemką i jedwabnym białym sznurkiem z pętelką u wierzchu dla włożenia palca. „Kostek” był ślusarzem i miał ręce ciężko spracowane, więc gdyby nie miał rękawiczek, wydałby się podejrzanym z tak oryginalnym pakunkiem, na którym widniały namalowane róże „La France”.

Od godziny 4.50 cała moja ósemka krążyła przy pomniku Paskiewicza. Czekaliśmy na Nolkena do godziny 9.50 minut wieczorem i czekalibyśmy jeszcze dłużej, gdyby jeden z wywiadowców nie zapytał się telefonicznie kancelarii Nolkena, gdzie się ten obecnie znajduje. Kiedy odpowiedziano mu, że w swej kancelarii w ratuszu, wówczas opuściliśmy miejsce zasadzki, udając się z powrotem na ulicę Śliską. W 10 minut po naszym odejściu Nolken wyszedł z zarządu gubernialnego i poszedł piechotą do ratusza w towarzystwie dwóch szpicli, którzy szli za nim krok w krok. Widział to tylko jeden z wywiadowców.

Kiedy doszliśmy do pomnika Kopernika, zauważyliśmy w ulicy Aleksandra zwierzęce znęcanie się trzech stójkowych nad nieznanym nam młodym człowiekiem, którego aresztowali na ulicy Dobrej i wlekli do cyrkułu na Nowy Świat. Ów człowiek nie dawał się prowadzić do cyrkułu i wzywał przechodniów na pomoc. Już pod samym cyrkułem zbiegło się mnóstwo ludzi, lecz stójkowi nie zwracali na to żadnej uwagi, bijąc młodego człowieka po głowie pochwami od szabli aż dudniło. I tak wepchnęli go do bramy cyrkułowej, którą po sobie zamknęli. Przez parę minut dolatywały nas przerażające krzyki młodego człowieka z podwórza cyrkułowego.

Postanowiłem owym stójkowym odpłacić pięknym za nadobne. Podbiegłem do „Kostka” i powiedziałem mu, aby pośpiesznie szedł z bombą do mieszkania na ulicę Śliską pod nr 1, i „Kostek” momentalnie opuścił nas. „Zagłobę” i „Zduna” postawiłem na rogu ulicy Świętokrzyskiej i Nowego Świata, „Bohuna” i „Kowalskiego” na rogu ulicy Aleksandra i Krakowskiego. Ja i „Kmicic” stanęliśmy pod bramą cyrkułową, czekając na wyjście oprawców. Po paru minutach wyszli dwaj z nich i udali się z powrotem na swoje posterunki przez ulicę Aleksandra, my zaś we trzech poszliśmy za nimi. „Kmicicowi” i „Kowalskiemu” dałem znak chusteczką, aby spuścili zatrzaski. Stójkowi zauważyli, że jacyś młodzi ludzie pośpieszają za nimi, stanęli więc na chodniku, trzymając ręce na rękojeściach rewolwerów. Gdyśmy podeszli do nich, zwrócili się do nas twarzą i zeszli na brzeg chodnika. Minęliśmy ich o parę kroków i również stanęliśmy przy wejściu do jakiejś knajpy. Widząc, że my wycieramy buty i chcemy wchodzić do knajpy, ruszyli w naszym kierunku, nie zwracając na nas uwagi. Zaledwie minęli nas 4-5 kroków, kiedy padły do nich cztery strzały. Obaj, wrzeszcząc, przewrócili się...

Odeszliśmy od nich wolnym krokiem i, nie ścigani przez nikogo, doszliśmy do mostu Aleksandrowskiego, gdzie wsiedliśmy w dorożkę i pojechaliśmy na ulicę Śliską. Gdyśmy przejeżdżali Krakowskim Przedmieściem, widzieliśmy jak wojsko i policja wnosiły ich do szpitala św. Rocha. Jeden już był trupem, a drugi dogorywał. Nigdy nie zapomnę tego przypadkowego zamachu, a głównie tego przeraźliwego krzyku owych oprawców. Całą noc nie zmrużyłem oka, gdyż obaj stali mi przed oczyma.

Na drugi dzień przystąpiono do ponownego wywiadu na Nolkena. A ja ze swą grupą udałem się na ulicę Nowolipie, by wykonać wyrok na stójkowym, który stał na rogu Żelaznej, Żytniej i Nowolipia i który miał do pomocy żołnierza artylerzystę. Zamach ten odbył się o godzinie 8 wieczorem i miał przebieg następujący:

Sześciu nas stało na chodnikach w okolicy posterunku owego stójkowego, który wraz z żołnierzem stał na środku ulicy. „Kostek” i „Zagłoba” doszli naprzeciw nich trotuarem i raptem skoczyli z chodnika ku nim na środek ulicy z obnażonymi rewolwerami w ręku. „Zagłoba” od razu dał parę strzałów do stójkowego, „Kostek” przyłożył rewolwer do piersi żołnierza i krzyknął: „Ruki wwierch!”. Żołnierz, zamiast podnieść ręce do góry, złapał za rękojeść szabli i wyciągnął ją do połowy z pochwy. Wówczas padł strzał z rewolweru „Kostka” i żołnierz padł trupem na miejscu, ugodzony kulą w serce. Stójkowy zaś nie padł od pierwszych strzałów „Zagłoby” i z miejsca puścił się pędem w stronę cyrkułu, który był o paręset kroków dalej. „Zagłoba” również popędził za nim, dając do niego 8 strzałów. Kiedy „Zagłoba” przestał strzelać dla wyrzucenia pustego magazynu i zastąpienia go nowym, stójkowy wydobył swój rewolwer i skierował go w stronę „Zagłoby”. Ja, widząc to, oparłem się lewym ramieniem o słup latarni i dałem celny strzał do stójkowego z odległości 35 kroków, na skutek czego stójkowy opuścił ręce i zachwiał się, lecz stał na nogach, choć kula z mego rewolweru przeszyła mu, jak się potem okazało, worek sercowy.

Zaledwie odeszliśmy 70-80 kroków od miejsca zamachu, kiedy zetknęliśmy się ze starszym rewirowym, który biegł ku nam z obnażoną szablą. Dałem do niego strzał, lecz chybiłem, ponieważ celowałem w łeb. Rewirowy tak się zląkł strzału, że upadł na kolana. „Zagłoba” dał do niego drugi strzał kulą „dum-dum”, raniąc go w udo tak poważnie, że kość w nodze miał potłuczoną na miazgę. Na odgłos strzałów wybiegło z cyrkułu paru policjantów, którzy puścili się w pogoń za nami, lecz przywitani przez nas paroma salwami rewolwerowymi, zaniechali pościgu. I tak torowaliśmy sobie drogę przy pomocy salw rewolwerowych. Schowaliśmy broń do kieszeni dopiero na placu Bankowym.

Od placu Bankowego już nas nikt nie ścigał, więc poszliśmy sobie wolno i spokojnie do ogrodu Saskiego. Stójkowy, na któregośmy wykonali zamach, miał dziewięcioma kulami przeszyte piersi, lecz jeszcze przytomny doszedł do cyrkułu i, wszedłszy na pierwsze piętro do drzwi kancelarii cyrkułowej, krzyknął przytomnie: „Bracia, pomocy!”. Wówczas dopiero zwalił się z nóg i wyzionął ducha.

Muszę wspomnieć, jak się zachowywała publiczność podczas naszego zamachu i dalszego ciągu strzelania z naszej strony. Przechodnie rzucali się do panicznej ucieczki. Sklepy zamykano pośpiesznie, tak drzwi, jak i zasuwy okien wystawowych. Stróże powpadali do bram, zamykając za sobą na klucz furtki. Po paru minutach ulica Nowolipie była cicha i pusta. Tylko trzy trupy leżały na niej. W 20 minut po zamachu na ulicę Nowolipie zjechała się cała władza wojskowa i policyjna.

Zaraz nazajutrz poszliśmy po raz drugi z bombą pod pomnik Paskiewicza, spodziewając się przyjazdu Nolkena, lecz tym razem czekaliśmy tylko godzinę, tj. od 5 do 6 po obiedzie. Gdy nadeszła 6 i Nolkena nie było, poszliśmy do piwiarni, aby się tam rozgrzać, bośmy bardzo pomarzli. Tam przyszło nam na myśl, że dynamit pewnie w bombie zamarzł i przy użyciu jej możemy mieć zawód. Więc postanowiliśmy zrobić z nią próbę nie na Nolkenie, lecz na kim innym.

„Katajama” zgodził się na to, zastrzegając, by użyć jej na coś takiego poważnego, co by oddziałało na opinię publiczną. Więc postanowiliśmy rzucić ją do kancelarii VIII cyrkułu, jeżeli w niej będzie dużo policji, ja i inni stanęliśmy pod bramą cyrkułową, a „Kostek” i „Zagłoba” poszli do cyrkułu, gdzie powiedzieli dyżurnemu rewirowemu, że przyszli w sprawie paszportów, które im gmina miała przysłać pod adresem cyrkułu. Kancelaria była pusta, więc wyszli z niej na ulicę, skąd poszliśmy do cyrkułu na Chłodną. Gdyśmy podeszli pod bramę cyrkułową na Chłodnej, właśnie wschodził z niej patrol, złożony z 4 żołnierzy, 4 konnych żandarmów i 4 strażników – razem 12 ludzi. Wziąłem „Kostka” pod rękę i idziemy wolno za owym patrolem, taksując go: „czy opłaci się skóra za wyprawę?”. Po krótkiej dyskusji przyszliśmy do wniosku, że opłaci się. I tak doszliśmy za nim do rogatki Wolskiej.

,,Kostek” niewiele się namyśla, przy samej rogatce spuszcza bombę z palca i kładzie ją na prawej dłoni, przyśpieszając kroku za patrolem. Zaledwie zdążyłem przejść na drugą stronę trotuaru, kiedy „Kostek” z wielkim rozmachem rzucił bombę w sam środek patrolu z odległości 15 kroków. Bomba uderzyła w bagnet żołnierski i upadła na udo żandarmskiego konia, skąd się zsunęła w środek patrolu na asfalt. Wtedy rozległ się ogłuszający huk, od którego zadrżały domy. W kilku domach wyrwane zostały całe okna z ramami. Od rogatek do ulicy Karolkowej nie pozostała ani jedna szyba w oknach. Mnie odrzuciło pod ścianę kamienicy i tam upadłem miękką częścią ciała na trotuar i w tej pozie patrzyłem przez chwilę na roztaczający się przede mną obraz.

Oto zaraz po eksplozji na wysokości trzeciego piętra wzniósł się czerwony słup ognia, zaś od śmierdzącego czarnego dymu na przestrzeni 100 kroków od miejsca eksplozji było zupełnie ciemno przez jakie półtorej minuty. Przechodnie, którzy byli od eksplozji na 125 kroków, rzucili się do ucieczki, kto zaś był bliżej, ten stał na miejscu, oszołomiony hukiem, i przez kilkadziesiąt sekund był niemym. Kiedy dym zaczął się unosić w górę, zerwałem się ze swej siedzącej pozycji i rzuciłem się do ucieczki, lecz nie można było przyśpieszyć kroku, ponieważ nogi ślizgały się po szkle jak po lodzie. Zaledwie uszedłem kilka kroków, kiedy „Zagłoba” tupnął nogą i krzyknął: „Stój! Nie uciekaj! Zdaje się, że »Kostek« leży ranny!”. Po tym okrzyku „Zagłoby” dopiero odzyskałem zupełną przytomność i wpadło mi na myśl, że wszelka nietaktowność z mej strony będzie ciążyć na moim sumieniu, gdyż ja byłem kierownikiem. Dałem więc znak bojowcom, aby szli za mną, a sam z „Zagłobą” rzuciłem się naprzód, na teren wybuchu, szukając wśród trupów i rannych policjantów, żandarmów i żołnierzy „Kostka”.

„Zagłoba” nachylał się do każdego trupa lub rannego, bo po ubraniu poznać nie było można, gdyż były na nich jedynie strzępy z bielizny, resztę ubrania pozrywało z nich. Między rannymi zauważyłem dwie oberwane nogi i szczątki kolb karabinowych. Mieliśmy przed sobą widok prawdziwego placu boju. Tu i tam jęczy ranny i prosi ratunku, o parę kroków dalej leży koń z żandarmem, o kilkanaście kroków od miejsca eksplozji walały się kawałki karabinów: tu kolba, tam bagnet itp. „Kostka” nie znaleźliśmy, bo go tam nie było, gdyż, rzuciwszy bombę, zanim ta upadła, zdążył już kawał odskoczyć w tył i bez żadnego szwanku uciekł na ulicę Elektoralną, skąd przyglądał się, jak cała świta jechała od ratusza do miejsca wypadku.

Policja na rogatce i na pobliskich posterunkach stała w miejscu jak wryta, straciwszy przytomność, aż do chwili przybycia wojska i „naczalstwa”. My od miejsca eksplozji odeszliśmy dopiero po 3, 4 minutach, wolnym krokiem, przez nikogo nie ścigani.

Zaznaczam, że była to pierwsza bomba w Warszawie, a skutki jej były takie, że ani jeden policjant z tego patrolu nie wyszedł bez szwanku. Część patrolu zawieziono do szpitala, a część do grabarni. Nazajutrz gazety pisały, że na miejsce wypadku przybył Nolken i inni dygnitarze, którzy przekonali się, że bomba była rzucona z dachu sąsiedniej kamienicy albo z jej okna i na tej podstawie robiono rozmaite przykrości właścicielowi tego domu. Wśród publiczności zaś opowiadano niestworzone rzeczy o bombie na Wolskiej rogatce. Byli i tacy, którzy widzieli na własne oczy, jak jakiś człowiek to z dachu, to z parkanu rzucał ową bombę. Przez parę dni o niczym innym nie mówiono.

III

Po zauważeniu tego, że Nolken przybył na miejsce eksplozji bomby na Wolską rogatkę, zorganizowaliśmy przy pomocy „Katajamy” nowy plan zamachu na niego. Zwróciłem się do Okrzei, aby ze swym oddziałem wziął bombę i rzucił ją do koszar kozackich na Bródnie. Okrzeja zgodził się na to chętnie, ale pod warunkiem, że będzie mu dana taka sama bomba, jaka była rzucona na Wolskiej rogatce. Przyrzekłem mu, że będzie miał taką samą, ale jednocześnie powiedziałem mu, że nie idzie o skutek bomby, którą on rzuci, lecz tylko o to, aby wywabić Nolkena na Pragę.

Na trzeci dzień po robocie na Wolskiej rogatce Okrzeja poszedł z bombą i całym swym oddziałem na Bródno, a ja znowuż ze swym oddziałem i bombą zająłem pozycję przy moście Aleksandrowskim na Zjeździe. I znowuż czekaliśmy na Zjeździe na Nolkena półtorej godziny, ale on i tego dnia nie pojawił się. Po półtorej godzinie rozeszliśmy się, i ja poszedłem do mieszkania, gdzie miałem złożyć sprawozdanie ze swego zamachu „Katajamie”. Patrzę, a tam już jest Okrzeja. Pytam się go więc, dlaczego nie rzucili bomby? – „Bo nie było w koszarach kozaków”.

Zaraz tegoż wieczora postanowiliśmy, że powtórzymy to samo nazajutrz, tylko powiedziano Okrzei, aby już nie chodził z bombą do koszar kozackich, ale kręcił się z bombą w okolicy XII cyrkułu, a kiedy wyjdzie komisarz, albo jego pomocnik, aby wtedy użył jej na nich. Rzucać bombę w grupie Okrzei miał „Chłop”, nie zaś sam Okrzeja, bo „Chłop” o to sam prosił. Ale gdy przyszło brać bombę i iść na akcję, „Chłop” zaczął się krzywić, i to było powodem, że z bombą poszedł sam Okrzeja. Poszedł pod cyrkuł z całą swą grupą w liczbie 5 osób. Okrzeja w swej grupie największe zaufanie miał do „Chłopa” – Szlomy Eksztajna.

Pod cyrkułem cała grupa kręciła się 35 minut, dlatego że nie pokazał się ani komisarz, ani jego pomocnik. Po 35 minutach zasadzki Okrzeja zauważył, że z ulicy wszedł do cyrkułu Szarap. Wtedy Okrzeja rozstawił swą grupę w następujący sposób: „Chłopa” umieścił w bramie cyrkułowej, zaś „Sewera”, „Kazika” i nieznanego, trzeciego, na przeciwległym trotuarze, naprzeciw cyrkułu, w odległości od niego 30-40 kroków, i powiedział im, że gdy wyskoczy z cyrkułu, a będzie go kto ścigał, aby do ścigających strzelali salwami.

Wówczas Okrzeja udał się do cyrkułu za Szarapem, wszedł na I piętro, otworzył drzwi do pokoju warty (karaulnoje pomieszczenie), gdzie było 7 policjantów i gdzie zauważył również siedzącego pośrodku pokoju przy stole Szarapa, i rzucił temu ostatniemu pod nogi bombę. Bomba momentalnie wybuchła, tak że i Okrzeja nie wyszedł bez szwanku. Upadł zaraz za drzwiami, ranny w lewą łopatkę, lecz po paru sekundach zerwał się oszołomiony i wybiegł na asfaltowe podwórze cyrkułowe, na którego środku był ogrodzony niewielki skwerek. Będąc bardzo nieprzytomny, Okrzeja, zamiast rzucić się z podwórka na lewo w bramę, która wychodziła na ulicę, rzucił się na prawo – na głuchą ścianę poprzecznej oficyny, o którą uderzył silnie twarzą. W tym czasie z pokoju sąsiedniego z tym, w którym był wybuch, wyskoczył na podwórko z rewolwerem w ręku stójkowy Czepielewicz, który zauważył kręcącego się na nim Okrzeję i dał doń kilka strzałów. Prawie wszystkie chybiły, tylko jeden przeszył Okrzei skórę pod pachą, i dopiero ten trafny strzał doprowadził Okrzeję do zupełnej przytomności. Wtedy Okrzeja wydobył z kieszeni browning, stanął w odpowiedniej pozycji i dał 3 strzały, jeden po drugim, do Czepielewicza, którego położył trupem na miejscu.

Wtedy Okrzeja rzucił się pędem w bramę wychodową na ulicę. Niestety, za obiema połowami bramy byli ukryci – pomocnik komisarza Chwoszczyński i stójkowy Kamiński. Ukryli się oni tam w chwili, kiedy Okrzeja rozprawiał się z Czepielewiczem. Kiedy Okrzeja rzucił się w bramę, Kamiński podstawił mu nogę zza drzwi, czego Okrzeja nie widział. Okrzeja upadł twarzą na asfalt w bramie, gdzie nań skoczyli kolanami Chwoszczyński i Kamiński, którzy złapali go za ręce, wykręcili browning, po czym zamknęli bramę i zaczęli się nad nim znęcać w najokropniejszy sposób. Jedni ciągnęli go za włosy na powrót do cyrkułu, drudzy kopali gdzie popadło. Okrzeja był pobity w cyrkule tak, że leżał na podłodze przez parę godzin bez czucia. W końcu sprowadzili mu cyrkułowego felczera, który go cucił całą godzinę. Po odejściu felczera przystąpił do niego komisarz, aby badać, lecz Okrzeja nie odpowiedział mu ani słowa, nawet nie powiedział mu swego nazwiska ani imienia. Ale jeden z rewirowych poznał go osobiście i powiedział komisarzowi, że mieszka na Pradze na ulicy Wołowej pod nr. 30. Przyprowadzono więc stróża tego domu, lecz stróż początkowo nie mógł go poznać, bo był cały czarny od sińców, i poznał go tylko po tym, że wiedział, iż Okrzeja miał w fabryce urwany palec, i na mocy tego kalectwa dowiedziano się jego imienia i nazwiska.

Komisarz, chcąc wymusić na Okrzei zeznanie, kazał przynieść filiżankę białej kawy i podsunął mu ją, mówiąc: „Niech się pan napije kawy, to będzie panu lepiej”. Wtedy Okrzeja spojrzał mu w oczy i rzekł: „Odejdź precz ode mnie, podły człowieku!” (ach ty, padlec, paszoł won ot mienia). Było to wszystko, co powiedział Okrzeja w cyrkule. O pierwszej w nocy pod opieką felczera, trzech szpicli i kozaków przewieziono Okrzeję przez most kolejowy do szpitala Aleksandrowskiego w Cytadeli, gdzie go leczono pod opieką dwóch żandarmów, którzy stali przy jego łóżku z obnażonymi szablami.

Zaznaczam, że Okrzeja został aresztowany wskutek tchórzliwej zdrady Szlomy Eksztajna („Chłopa”). „Chłop” u Okrzei miał największe zaufanie i dlatego postawił go w bramie, licząc na to, że w razie potrzeby będzie miał z niego pierwszą i najpewniejszą pomoc. Ale Okrzeja omylił się mocno, bo „Chłop”, gdy tylko usłyszał eksplozję, uciekł od bramy i nie dość na tym, że uciekł, ale podbiegł do „Sewera”, „Kaźka” i trzeciego bojowca, mówiąc: „Uciekajcie, bo Okrzeja już uciekł. Wsiadajcie w dorożkę, pojedziemy na Zjazd i zobaczymy, jak im tam pójdzie robota”. Wsiedli więc w dorożkę i udali się w stronę Zjazdu, ale już w dorożce ruszyło „Chłopa” fałszywe, tchórzliwe i zdradzieckie sumienie, bo, dojeżdżając do mostu, powiedział: „Mnie się zdaje, że »Ernest« został w cyrkule”. „Sewer”, gdy usłyszał te słowa, wyskoczył z dorożki i wyciągnął za sobą „Chłopa”, krzycząc: „Za mną, na ratunek »Ernestowi«!”. Wyskoczyli więc wszyscy z dorożki i pobiegli pędem na powrót pod cyrkuł, niestety już za późno. Cyrkuł był już zamknięty i otoczony przez kozaków.

Ja ze swą grupą czekałem na Nolkena na Zjeździe. Nie było tylko „Zduna”, który odmówił pójścia na zamach, dlatego że nie dano mu bomby, którą znowu wziął „Kostek”. Ze wszystkich bojowców, którzy byli na Zjeździe, Nolkena znał tylko jeden „Bohun”, gdyż będąc praktykantem ogrodniczym w państwowym ogrodzie Łazienkowskim w Warszawie, miał sposobność poznawania wszelkich dygnitarzy rządowych. Ja również widziałem Nolkena 2-3 razy w czasie jego przejazdu ulicą. Z pozostałych nikt go nigdy nie widział. Wobec takiej sytuacji „Bohun” pełnił obowiązki sygnalizatora i był postawiony na warcie na rogu Krakowskiego i Zjazdu, „Kostek” stał z bombą w stronie Wisły, w odległości 50-60 kroków od „Bohuna”, „Kowalski” był też postawiony w odpowiednim miejscu. Ja, „Zagłoba”, „Kowal” i „Kmicic” chodziliśmy po trotuarze w odległości 100 kroków od „Kostka” w stronie Wisły, by na wypadek, gdyby bomba nie wybuchła i Nolken przejechał, przywitać go ogniem rewolwerowym. Poza tym „Kostek” po rzuceniu bomby miał być chroniony przez nas w razie prób aresztowania go. Niestety, w chwili krytycznej wszystko wzięło zupełnie inny, przez nas nieprzewidziany, obrót.

Po trzydziestu minutach trwania naszej zasadzki na Zjeździe przyjechał do nas „Katajama” z wiadomością, że na Pradze jeszcze nie było wybuchu, gdyż widocznie i dziś nie mają w kogo rzucić. Powiedziałem „Katajamie”, aby wsiadł w dorożkę i jechał na ulicę Wileńską i powiedział im, aby rzucili bombę w bramę cyrkułu, bo dziś czekać tu długo nie można z powodu deszczu. „Katajama” wsiadł w dorożkę i udał się w stroną cyrkułu, do którego miał jeszcze 80-90 kroków, gdy naraz rozległ się głuchy huk bomby w cyrkule, czegośmy na Zjeździe zupełnie nie słyszeli. „Katajama” zawrócił, wsiadł w tramwaj i udał się z powrotem na Zjazd. Po 40 minutach trwania naszej zasadzki usłyszeliśmy głos trąbki pogotowia ratunkowego, które ukazało się z ulicy Podwale i przemknęło koło nas szybko na Pragę. Za pierwszą pomknęła druga, trzecia i czwarta karetka pogotowia.

Na widok karetek pogotowia, które wszystkie były wezwane na Pragę, byliśmy pewni, że to do rannych od bomby. „Kostek” momentalnie spuścił bombę z palca i trzymał ją na pogotowiu w dłoni, nie spuszczając z oka „Bohuna”, który przypatrywał się pilnie każdemu, kto tylko wyjeżdżał na Zjazd. Jak kto tylko wjeżdżał na Zjazd, „Kostek” pytał się „Bohuna” kiwnięciem głowy, i „Bohun” odpowiadał mu tak samo – przecząco. Po przejechaniu karetek pogotowia jechały przez Zjazd dwie dorożki z jakimiś dygnitarzami wojskowymi. Na ich widok „Kostek” przybrał pozycję do rzucania w nich bomby, myśląc, że to Nolken. „Bohun” nie tylko kiwnął przecząco, ale wprost krzyczał: „N-i-e!” („Bohun” bardzo się jąkał).

W jakie 2-3 minuty po przejechaniu karetek pogotowia z ulicy Senatorskiej ukazał się parokonny powóz, wprost wichrem biegnący w stronę mostu Aleksandrowskiego. „Bohun” od razu zauważył w nim Nolkena i skoczył w stronę „Kostka”, kiwając głową twierdząco i krzycząc: „My! My! My! My! My!”.

„Kostek” od razu stanął na skraju trotuaru, rzucił bombę z wielkim rozmachem przez końskie głowy powozu z Nolkenem i pomocnikiem naczelnika „Ochrany”, oficerem żandarmskim. Rzucił ją bardzo celnie w piersi Nolkena, lecz Nolken zauważył bombę w powietrzu nad końmi i zdążył się zastawić ręką. Kiedy bomba dolatywała do jego piersi, Nolken odbił ją bardzo silnie od siebie ręką, od czego bomba wybuchła. Konie, ranione, padły na miejscu, Nolkena, pomocnika naczelnika „Ochrany” i woźnicę wyrzuciło z powozu na środek ulicy, z kół powozu wyrwało wszystkie szprychy.

Pomocnik naczelnika „Ochrany” prawie nie był ranny, popękały mu tylko bębenki w uszach. Zerwał się więc zaraz, zawołał najbliższą dorożkę i przy pomocy stójkowego złożyli w niej mocno poranionego Nolkena i powieźli go do jego mieszkania w ratuszu. Nie było w pobliżu z nas czterech nikogo, kto by mógł dobić Nolkena w chwili, kiedy leżał na ulicy. Byliśmy o sto kroków od eksplozji, a kiedy przybyliśmy na miejsce wybuchu, Nolkena już powieźli, zauważyliśmy tylko jego czapkę, walającą się w błocie. „Kostek” ani „Bohun” dobić go nie mogli, bo „Kostek” sam też był ranny w czoło i krew zalała mu całą twarz i oczy. Był on oszołomiony eksplozją i stracił zupełnie przytomność. Po rzuceniu bomby, zamiast uciekać w stronę mostu, tj. tam, gdzie myśmy stali, rzucił się w stronę głównego wejścia do Zamku, przy którym stał na warcie żołnierz z karabinem w ręku. Zamek (z którego podczas eksplozji wypadło 39 szyb) w tym czasie był zamieszkany przez generał-gubernatora Maksimowicza. „Kostek” pobiegł do samych wrót Zamku i stanął o parę kroków od żołnierza, obcierając sobie twarz z krwi chusteczką, żołnierz nie zwrócił uwagi na „Kostka” jedynie dlatego, że i sam był nieprzytomny. „Kostek” odzyskał przytomność dopiero w tej chwili, kiedy ocierał sobie twarz z krwi przed bramą zamkową, i zaraz pobiegł w stronę strzałów rewolwerowych w ulicę Mariensztat.

W najniebezpieczniejszym położeniu po wybuchu był „Bohun”, który w tym niebezpieczeństwie zachował się dzielnie i wyszedł z niego zwycięsko. Oto za Nolkenem jechało dwóch szpicli na rowerach. Ci zauważyli „Bohuna”, kiedy ten wskazywał Nolkena „Kostkowi”, więc w czasie eksplozji bomby zeskoczyli z rowerów i, zrzuciwszy z siebie palta na środku ulicy, przyskoczyli do „Bohuna”. Jeden z agentów, Gawryłow, złapał „Bohuna” w pół, wzywając gwizdawką policję do pomocy. „Bohun”, choć był to człowiek młody, bo liczący zaledwie lat 19, nie stracił przytomności i zaczął siłą wyrywać się Gawryłowowi, w końcu wyrwał się i spuścił się po burcie na ulicę Mariensztat. Gawryłow dobył rewolwer „buldog”, biegł i strzelał do „Bohuna”, lecz „Bohun” uciekał bardzo umiejętnie, robiąc rozmaite gzygzaki, i odpowiadał Gawryłowowi gęstymi strzałami przez ramię. Gawryłow dał 6 strzałów do „Bohuna”, a „Bohun” do Gawryłowa – 8. Naraz strzały ucichły, „Bohun” zwolnił biegu, sądząc, że go nikt już nie goni, na rogu ulicy Sowiej stanął, wyrzucił z browninga pusty magazyn i zaledwie zdążył wsunąć na jego miejsce inny z nabojami, kiedy Gawryłow złapał go po raz drugi z tyłu za ręce powyżej łokci, krzycząc: „Stoj! Tiepier’ uże nie ujdiosz!”. „Bohun” trzymał w prawej ręce nabity rewolwer ze spuszczonym zatrzaskiem, szarpnął się mocno i stanął bokiem do Gawryłowa, rękę z rewolwerem podniósł trochę w górę, skierował rewolwer w stronę Gawryłowa, i padł śmiertelny strzał: kula ugodziła go w oko i Gawryłow padł trupem na miejscu. Wtedy „Bohun” poszedł sobie swobodnie do swego mieszkania na ulicę Przemysłową.

Gdyśmy w liczbie czterech biegli na miejsce eksplozji bomby, w odległości 150 kroków od nas powstała ta strzelanina między „Bohunem” a Gawryłowem. Poznaliśmy po strzałach, że strzela policja do kogoś z naszych, a nasz odpowiada im strzałami z browninga. Niestety, nie mogliśmy biec na pomoc z powodu burty, z której musieliśmy skakać na bruk z wysokości 30-35 łokci. Więc trzeba było biec do tego miejsca, z którego skakał „Bohun”. Ja byłem pewny, że to nie „Bohuna” policja tak ścigała, lecz „Kostka”. Dałem więc znak, aby pozostali bojowcy szli za mną, i pobiegliśmy pędem z obnażonymi rewolwerami w stronę milknących strzałów. Gdyśmy tylko wpadli w ulicę Mariensztat, zauważyłem na stanowisku „Kowalskiego”, który przepuścił za „Bohunem” Gawryłowa, ale drugiego szpicla, który też biegł za „Bohunem”, zmusił strzałami do odwrotu.

Naraz widzimy, jak od strony strzałów pędzi ku nam parokonna dorożka. Ktoś spośród nas krzyknął: „Wiozą Kostka!”. „Zagłoba” złapał za lejce rozpędzone konie i wstrzymał je na miejscu, my zaś skoczyliśmy z obu stron do dorożki ze skierowanymi do niej rewolwerami. Spuściliśmy nastawioną budę, lecz „Kostka” w niej nie było; w dorożce siedziała jakaś młoda para.

„Zagłoba” puścił konie i dorożka pomknęła w swoją stronę, my zaś udaliśmy się dalej. Zaledwie ubiegliśmy 50-60 kroków, gdy „Zagłoba” znów zatrzymał parokonną dorożkę, lecz i w tej była taka sama para, jak w pierwszej, i znów „Zagłoba” puścił konie i znów pomknęliśmy w stronę, gdzie były dane ostatnie strzały. Gdyśmy dobiegli do rogu ulicy Sowiej, zauważyliśmy leżącego w rynsztoku wysokiego mężczyznę w czarnym ubraniu. „Zagłoba” skoczył do niego i krzyknął: „»Bohun« zabity”. Na te słowa we wszystkich nas przestało bić serce. „Zagłoba” złapał zabitego za piersi i postawił na nogi, lecz zaraz zauważył na nim rosyjską koszulę, na kołnierzu i piersiach wyszywaną czerwono w rozmaite esy-floresy i zapiętą na boku szyi, oraz puszyste wielkie wąsiska, których „Bohun” zupełnie nie posiadał. „Zagłoba” pchnął go na powrót do rynsztoka, aż się woda w rynsztoku rozbryzgała. Obok zabitego leżała czapka urzędnika rosyjskiego z aksamitną wypustką i kokardą. Był to już zimny trup byłego starszego stójkowego VIII cyrkułu, obecnie zaś tajnego agenta, który ochraniał Nolkena – Gawryłowa. Od miesiąca już został nań wydany przez Centralny Komitet PPS wyrok śmierci.

Odwróciliśmy się od niego i udaliśmy się do mieszkania, do którego powinni się byli zejść wszyscy bojowcy, którzy brali udział w zamachu na Nolkena. Za nami o kilkadziesiąt kroków biegł „Kostek”. On też zauważył Gawryłowa, lecz od razu poznał, że to jest szpicel, więc poszedł za nami do mieszkania.

„Katajama”, gdy usłyszał eksplozję w cyrkule, wsiadł w tramwaj i udał się z powrotem na Zjazd, aby nam zakomunikować, że na Pradze bomba już została rzucona i że Nolken zaraz będzie przejeżdżał. Lecz nie zdążył nam tego zakomunikować, bo, zaledwie wjechał na Zjazd, stojąc na brzegu pomostu tramwajowego, kiedy o kilkadziesiąt kroków od niego nastąpiła druga eksplozja na Zjeździe, od której „Katajama” zleciał z tramwaju na środek ulicy. Zerwawszy się, wsiadł w dorożkę i pojechał do mieszkania konspiracyjnego, w którem mieliśmy z Okrzeją zdać sprawę „Katajamie” z wykonanych zamachów.

Takich zebrań po zamachu miałem mieć dwa – jedno ze swoją grupą, drugie z „Katajamą” i Okrzeją. Pierwsze zebranie odbyło się na ulicy Śliskiej pod nr. 33 m. 34, drugie na ulicy Marszałkowskiej pod nr. 49. Na pierwsze zebranie zeszli się wszyscy bojowcy, którzy brali udział w zamachu na Zjeździe, z wyjątkiem „Bohuna”. Całe zebranie było ogromnie zaniepokojone nieobecnością „Bohuna”. „Kostek” z „Zagłobą” pojechali zaraz dorożką do jego mieszkania na ulicę Przemysłową, aby się dowiedzieć, co się z nim stało. Gdy przyjechali przed dom, gdzie mieszkał „Bohun”, i weszli na jego podwórko, w oknie było już ciemno, co ich ogromnie zaniepokoiło. Podeszli więc do drzwi jego mieszkania, i „Kostek” zapukał. Ale wewnątrz nikt się nie odzywał. „Kostek” zapukał po raz drugi. Otóż „Bohun” był już w mieszkaniu i leżał rozebrany w łóżku, więc, słysząc pukanie, był najpewniejszy, że to policja przyszła po niego. Przy powtórnym zapukaniu „Kostka” „Bohun” wyjął rewolwer spod poduszki, spuścił zatrzask i podszedł do drzwi, pytając: „Kto?”. Kiedy zza drzwi odezwał się głos „Kostek”, „Bohun” spuścił rękę z rewolwerem, otworzył drzwi i mówi: „Macie szczęście, że od razu powiedzieliście »Kostek«, bo inaczej położylibyście swe życie za drzwiami”.

Wtedy „Bohun” opowiedział im swoje przygody po eksplozji bomby. Na zapytanie „Kostka”, dlaczego nie przyszedł na zebranie, odpowiedział: „Zapomniałem o nim zupełnie, nabiłem sobie głowę tylko tym, że tak cudownym sposobem wyrwałem się z rąk szpicla”. „Kostek” i „Zagłoba” przyjechali z powrotem na ulicę Śliską i powiedzieli mi, że „Bohun” spokojnie sobie śpi i że nie jest ranny. Wtedy poszedłem na drugie zebranie, lecz zastałem tam samego „Katajamę”, któremu opowiedziałem szczegóły zamachu na Zjeździe. Na Okrzeję czekaliśmy półtorej godziny, lecz nie przyszedł, czym byliśmy ogromnie zaniepokojeni. Wobec tego postanowiliśmy mieć ze sobą widzenie na drugi dzień, o godzinie 8 rano.

Ja już tego wieczora nie poszedłem do swego mieszkania na Pragę z obawy, abym nie naraził się na jakieś nieprzyjemności na Zjeździe... Nocowałem w Warszawie u swego brata i poszedłem do swego mieszkania nazajutrz o 7 rano. Gdym szedł na Pragę, na Zjeździe było pełno policji i szpicli. Miejsce, na którym wybuchła bomba, było obstawione barierami, a w środku widniała kałuża krwi. W okolicznych ulicach, sąsiadujących z miejscem, gdzie był zabity Gawryłow, odbywały się jeszcze rewizje. Szukano ciężko rannego „bombistę”, którego miał rzekomo ciężko zranić Gawryłow...

Przeszedłem przez środek całej bandy szpicli na Pragę, gdzie przed domem czekała na mnie zrozpaczona żona, której swym widokiem sprawiłem wielką radość. Rozebrałem się ze świątecznego ubrania, włożyłem robocze i pośpiesznie udałem się do mieszkania Okrzei, aby się dowiedzieć, co się z nim stało. Wpadłem do mieszkania z otwartymi drzwiami i chciałem wyjść z niego, sądząc, że omyliłem się, że nie tu mieszka Okrzeja, gdyż mieszkanie to, w którym byłem poprzedniego dnia u Okrzei, miało wygląd zupełnie inny. Lecz z pokoju wyszła do mnie do kuchni matka Okrzei, smutna, z głową opuszczoną na piersi. Zapytałem jej: „Co to za rewolucja w waszym mieszkaniu?”. Po długim namyśle odpowiedziała mi: „To wy nic nie wiecie? Stefana aresztowali i pobili tak, że aż cały czarny. Stróż nie mógł go poznać i powiedział komisarzowi, że jeżeli nie ma palca u ręki, to to jest Stefan Okrzeja. Może już nie żyje, dowiedzcie się tam jako...”.

Pytam się, czy aresztowali go w mieszkaniu. „Nie, w cyrkule, bo on tam rzucił bombę”. – „A dlaczego mieszkanie macie tak skotłowane?”. – „Jakże mieli nie skotłować, kiedy od godziny 10 wieczór do 7 rano siedziała cała zgraja policjantów, odrywali podłogę, odbijali tynk, rozwalili piec i kuchnię, wyrzucali słomę z sienników, badali dzieci itp.”. – „To znaczy, że dopiero co wyszli?”. – „A już będzie jakie pół godziny”.

Zabiło mi mocno serce, że niejako sam przyszedłem po to, aby się oddać w ręce policji. Byłem bowiem najpewniejszy, że szpicle, jak zwykle po takich wypadkach, pilnują mieszkania i aresztują każdego, kto je odwiedza. Do tego matka Okrzei przyniosła mi z obory paczkę naboi i dwa rewolwery i mówi: „Zabierzcie to, bo ja się boję trzymać, wszak i w oborze mogą znaleźć”. Odpowiedziałem, że ja w tej chwili z sobą tego zabrać nie mogę, ale przyślę trochę później kogo innego i on to wszystko zabierze. Moja propozycja nie bardzo jej się podobała, ale protestować nie śmiała.

„A czy wiecie, jak przez cały ciąg rewizji ubliżali mi rządca tego domu i rewirowy – ten, w którego rewirze mieszkamy? – Rewirowy powiedział mi: Nie spodziewałem się, że w moim rewirze znajduje się taki zbójca! Czy nie lepiej by było, żeby pani na miejsce takiego syna, jak on, chowała psa, miałaby pani więcej pociechy z niego, jak z takiego syna”. Rządca tego domu, gdzie mieszkał Okrzeja, był urzędnikiem XII cyrkułu, ów rewirowy za ubliżenie matce Okrzei i prześladowanie jej otrzymał wyrok śmierci, wykonany w pierwszych dniach czerwca r. 1905, w dorożce podczas jazdy.

Na drugi dzień po zamachu na Nolkena i w XII cyrkule odbyło się zebranie sprawozdawcze całej grupy Okrzei. „Chłop” na zebraniu objaśniał swą tchórzliwą zdradę w sposób następujący: „Kiedy Okrzeja wszedł do cyrkułu, ja stałem w bramie cyrkułowej. Gdy usłyszałem wybuch bomby, odsunąłem się od bramy o dwa kroki i czekałem na głos gwizdka Okrzei. Okrzeja mi powiedział, abym nie wchodził na podwórze cyrkułowe, o ile nie usłyszę jego gwizdka, który miał podać, gdyby potrzebował pomocy. Po eksplozji w bramie i na podwórku zrobiło się zupełnie ciemno od dymu i w tym czasie ktoś wyskoczył z bramy cyrkułowej i poleciał w prawą stronę ulicą Wileńską. Byłem pewny, że to Okrzeja, więc przeszedłem na drugą stronę ulicy do »Sewera«, »Kaźka« i trzeciego bojowca i powiedziałem im, że Okrzeja już uciekł”. Właściwie Okrzeja miał gwizdać, jeśliby mu była potrzebna pomoc z ulicy. Otóż pomoc ta była mu potrzebna koniecznie, lecz – jak się później wyjaśniło – był oszołomiony i raniony bombą, a na podwórku jeszcze kulą Czepielewicza, tak że zapomniał zupełnie o gwizdku, który miał przy sobie w kieszeni.

„Chłop” na mocy powyższych wyjaśnień został uniewinniony przez zebranie, w którym brał udział, i również przez „Katajamę”, i pozostał nadal w szeregach Spiskowo Bojowej Organizacji PPS Ja z rezolucją zebrania zgodziłem się jedynie dlatego, że była za nią większość głosów, lecz osobiście straciłem wszelkie przekonanie do „Chłopa” i nie komunikowałem mu już o żadnych następnych zebraniach i akcjach Organizacji Spiskowo Bojowej.

Nadmienię tu, że „Chłop” był uświadomionym robotnikiem i pracował w PPS od r. 1903. W roku 1904 był przedstawicielem żydowskiej bojówki PPS, w której składzie znaleźli się prowokatorzy Ajzenlist i Szwarc. W tym czasie domagali się oni od „Chłopa” gwałtownie roboty bojowej, lecz „Chłop” już nie mógł uczynić zadość ich żądaniu, bo sam stracił nici łączności z przedstawicielami SBO, wobec czego zwrócił się do warszawskiego komitetu PPS z prośbą, aby mu komitet przysłał przedstawiciela SBO, gdyż ma do załatwienia z nim ważne sprawy. Komitet zakomunikował prośbę „Chłopa” „Katajamie”, który polecił mi tę sprawę z „Chłopem” załatwić. Gdym przyszedł do „Chłopa”, powiedział mi: „Mam siedmiu ludzi, którzy domagają się roboty bojowej, i trzeba uczynić zadość ich prośbie”. Powiedziałem mu, aby na drugi dzień zebrał ich wszystkich w pewnym mieszkaniu na Wołówce, gdzie będę, i tę sprawę załatwi się.

Gdym przybył na to zebranie, zastałem tam siedmiu następujących ludzi: Dawida Ajzenlista, Moszka Szwarca, Szlomę Eksztejna, Mendla Finkla, Jankla Liweranta i dwóch innych, których nazwisk nie pamiętam. Powiedziałem im, że dopóki nie nauczą się dobrze strzelać, nie mogą brać udziału w żadnych zamachach. Wówczas Ajzenlist mówi mi: „Ja z browninga strzelać potrafię, bo strzelałem z niego na placu Grzybowskim, dał mi go »Kuroki«”. – „Czy oddaliście go z powrotem »Kurokiemu«?”. – „Nie, zabrał mi go komisarz III cyrkułu”. – „W jaki sposób?”. – „Siedziało nas, kilku pepeesowców, w pewnej kawiarni, wtem przyszedł komisarz III cyrkułu z wojskiem i aresztowali wszystkich, którzy tylko byli w tej kawiarni. Kiedy nas wyprowadzili na ulicę, to ja rzuciłem browning w rynsztok, ale żołnierze znaleźli go i oddali komisarzowi. Komisarz pytał się aresztowanych, czyj to rewolwer, i na tym się skończyło”. Jak się później okazało, kłamał, bo oddał go sam zaraz po Grzybowie naczelnikowi „Ochrany”, Petersonowi.

Dałem zebranym 4 browningi, kilkaset naboi i kilka rubli, aby w ciągu tygodnia wyjeżdżali co dzień za miasto uczyć się strzelać. Od tego zebrania „Ochrana” warszawska zaczęła mnie śledzić. Przed bramą domu, w którym mieszkałem, postawiono wartę szpiclowską, która stała nocą i dniem. Za mną zaczęły włóczyć się całe bandy szpicli pod dowództwem Guryna. Zauważyłem od razu, że „Ochrana” wzięła mnie pod swoją opiekę, więc postanowiłem użyć przeciwko tej opiece następujących środków. Ucharakteryzowałem się i postanowiłem nie przychodzić zupełnie do swego mieszkania. Wtedy to zaczęło się moje tułacze życie. Co noc miałem inne mieszkanie i inne warunki noclegu. Zaledwie co trzy tygodnie zmieniałem bieliznę. Jadłem co i gdzie się dało, a były i takie dni, w których się nic nie jadło. Ale wszystko to nic nie pomogło. Nie potrafiłem zatrzeć śladów wobec tego, że Ajzenlist i Szwarc byli już członkami SB Organizacji.

Po tygodniu nauki strzelania odbyło się drugie zebranie, na którym każdy mówił o swych postępach w strzelaniu. Na czele tych siedmiu bojowców był postawiony „Chłop” jako dziesiętnik, i na tym to zebraniu poleciłem „Chłopu”, aby on ze swą dziesiątką wykonał zamach na stójkowego, który stał na ulicy Dzikiej. Nazajutrz, gdy „Chłop” ze swą dziesiątką poszedł wykonać ów wyrok, stójkowego już na posterunku nie było, i nie było go można odnaleźć w całej Warszawie...

Później polecono „Chłopu”, aby ze swą dziesiątką wykonał zamach na komisarza Kisielewa, kiedy ten będzie przejeżdżał ulicą Nowolipki do ratusza z raportem. Otóż ostatniej nocy przed tym zamachem policja aresztowała „Chłopa”, którego w organizacji zastąpił... Ajzenlist. W ten sposób stał się on daleko pożyteczniejszym dla „Ochrany”. Dwa razy była robiona zasadzka na Kisielewa, lecz bez rezultatu, ponieważ Kisielew na dzień przed pierwszą zasadzką opuścił Warszawę, po czym wywiadowcy przystąpili do śledzenia drugiego komisarza, Fuchsa. W tym czasie do dziesiątki Ajzenlista przyjęto dwóch nowych członków Polaków, Komorowskiego i Kwiatkowskiego. Gdy była wyznaczona pierwsza zasadzka na Fuchsa, na ulicy Elektoralnej, po drodze na nią policja aresztowała Kwiatkowskiego, a Fuchs przestał jeździć z raportami...

Dnia 25 kwietnia 1905 roku polecono Ajzenlistowi, aby wykonał ze swą dziesiątką wyrok śmierci na szeroko znanym prowokatorze, Kozłowskim. Kozłowski został wywabiony przez tow. Marcina Podwysockiego na plac Witkowskiego, gdzie czekała cała dziesiątka Ajzenlista. Gdy Kozłowski pojawił się na placu Witkowskiego (róg ulicy Siennej), Ajzenlist, Szwarc i Komorowski rzucili się pierwsi ze sztyletami do Kozłowskiego. Szwarc zadał mu lekką ranę w szyję, Ajzenlist zadał mu drugą lekką ranę w bok, zaś Komorowski zadał trzecią, najpoważniejszą, ranę w drugi bok. Kozłowski odskoczył parę kroków i upadł na ulicy. Zabrało go pogotowie do szpitala Dzieciątka Jezus, skąd Kozłowski po dziesięciu dniach wypisał się zupełnie zdrowy. Gdym nazajutrz przyszedł do Ajzenlista, ten pokazał mi dwa sztylety, swój i Szwarca, u których były pozakręcane końce, coś w rodzaju świderka, i wsiadł na mnie z góry: „Co wy z nas kpiny robicie?! To takie sztylety dajecie?”. Ajzenlist sam końce sztyletów umyślnie pozakręcał, aby udowodnić, że to nie jego wina, iż Kozłowski został tylko ranny, a nie zabity...

Ajzenlist i Szwarc dlatego pierwsi rzucili się na Kozłowskiego, że o kilkanaście kroków ja stałem i patrzałem na ów napad, chcąc sprawdzić, kto się najlepiej odznaczy w dziesiątce Ajzenlista. I naturalnie odznaczyli się najlepiej Ajzenlist i Szwarc... Na drugi dzień policja aresztowała w fabryce przy robocie Marcina Podwysockiego...

Dnia 27 kwietnia 1905 r. zwrócił się do mnie przedstawiciel warszawskiej „Dolnej Dzielnicy” z następującą prośbą. 29 kwietnia przed fabryką Lilpopa i Rau przy wyjściu robotników na obiad pewien towarzysz miał wygłosie mowę o znaczeniu 1 Maja, więc trzeba było, abym wysłał paru bojowców dla obrony mówcy, w razie gdyby policja chciała go aresztować. Wysłałem więc przed fabrykę Lilpopa i Rau następujących bojowców: Stanisława Marczuka, Komorowskiego, Ajzenlista, Szwarca, Finkla, Liweranta i jeszcze jednego bojowca-Żyda. Gdy robotnicy wyszli przed fabrykę i mówca zaczął mówić, momentalnie przyskoczyło do niego dwóch stójkowych fabrycznych, by go aresztować. Ajzenlist, widząc, że ci stójkowi narażeni są na niechybną śmierć z rąk innych bojowców, dał do stójkowego pierwszy strzał, po którym posypał się do stójkowych grad kul innych bojowców. Jeden ze stójkowych padł trupem na miejscu, drugi wpadł do bramy fabrycznej i w ten sposób uratował życie. Ajzenlist dał do trupa stójkowego 18 strzałów, pokazując tym swoje „bohaterstwo” innym bojowcom...

Gdy Komorowski i Finkiel odeszli od fabryki Lilpopa i Rau i byli już na ulicy Marszałkowskiej (róg Świętorzyskiej), Ajzenlist wskazał ich obydwóch szpiclom jako uczestników zamachu pod fabryką Lolpopa i Rau. Szpicle wzięli sobie do pomocy kilku stójkowych i rzucili się aresztować Komorowskiego i Finkla. Komorowski wydobył z kieszeni browning i chciał się bronić, ale browning zaciął się i policja aresztowała go przed Filharmonią. Finkiel nie zdążył wydobyć browninga i również został aresztowany. Obydwóch oddano pod sąd wojenny. Komorowskiego skazano na śmierć, Finkla uniewinniono, ale nie wypuszczono go na wolność, ponieważ „Ochrana” wytoczyła mu sprawę o należenie do SBO PPS, za co skazano go na katorgę...

Tego samego dnia, kiedy był zabity stójkowy przed fabryką Lilpopa i Rau, tj. 29 kwietnia, cała SBO poniosła wielką klęskę wskutek aresztowania najdzielniejszych jej członków. Aresztowanie odbyło się w następujący sposób: O godzinie 7 wieczorem miałem zebranie mojej grupy, która w tym czasie nie była używaną do drobnych zamachów, lecz miała na celu poważniejsze akcje terrorystyczne. Na owym zebraniu dałem każdemu z obecnych po 75 naboi na 1 Maja, gdyż mieli bronić manifestacji PPS na ulicy Leszno przed napadem kozaków.

Gdy zebranie rozeszło się, po drodze na Nowym Świecie policja i szpicle aresztowali „Kowala” (dziesiętnika „Dolnej Dzielnicy”) i „Kmicica”, przy których znaleziono po 75 naboi browningowych. W nocy policja aresztowała w mieszkaniu „Zagłobę”, który miał u siebie 8 browningów i 700 naboi, ale policja tego nie znalazła, gdyż było to wszystko schowane za drzwiami w stopniu schodowym. Tej samej nocy policja aresztowała Jankla Liweranta, u którego rzekomo policja znalazła w piwnicy dwa zwyczajne rewolwery i parę odezw bundowskich. Zaznaczam, że te rewolwery i odezwy były podrzucone Liwerantowi przez policję... Wszystkich aresztowanych odstawiono tejże nocy do X pawilonu...

Nazajutrz „Ochrana” przedsięwzięła wszelkie środki, aby mnie aresztować. O godz. 11 przed obiadem wyszedłem z bramy na ulicy Śliskiej nr 53 i szedłem na ulicę Twardą do placu Grzybowskiego, pod nr. 14, do mieszkania Ajzenlista, gdzie miało być zebranie jego dziesiątki. Gdym już był na ulicy Twardej, w odległości kilkudziesięciu kroków od VIII cyrkułu, z tramwaju wyskoczył „Kostek”, który dogonił mnie z tyłu i krzyknął: „Gdzie idziecie? Patrzcie jaka chmara szpicli idzie za wami! Oni chcą was wepchnąć do bramy cyrkułowej!”. Miałem przy sobie dwa nabite browningi, złapałem obiema rękami za ich rękojeści, spuściłem bezpieczniki i obejrzałem się machinalnie w tył. Zauważyłem tuż za sobą trzech młodych szpicli, którzy na spojrzenie moje strasznie się przelękli, stanęli na chwilę z szeroko otwartymi oczami i ustami i rzucili się do panicznej ucieczki. Po drugiej stronie trotuaru pośpieszało za mną 8-10 innych szpicli, którzy powyciągali szyje jak żurawie i patrzyli za mną ze środka tłumu przechodniów. Spojrzałem przed siebie i zauważyłem stojących w odległości kilkudziesięciu kroków trzech szpicli i dwóch stójkowych, którym z tyłu szpicle wskazywali na mnie. Widząc, że mam drogę zagrodzoną z tyłu i z przodu, krzyknąłem na „Kostka”: „Spuśćcie zatrzaski!” („Kostek” miał też dwa browningi). – „Już dawno spuściłem” – odpowiedział, ścisnęliśmy mocno rękojeści browningów w dłoniach i poszliśmy na przebój naprzeciwko dwóm stójkowym i trzem szpiclom, nie spuszczając z nich oczu. Szpicle i stójkowi zauważyli po nas, że wystarczy małego gestu z ich strony, a będą przywitani gradem kul z naszej strony. Przeszliśmy więc tuż koło nich jak koło martwych posągów. Gdyśmy minęli ich i uszli kilkanaście kroków, cała banda szpicli rzuciła się, pędząc za nami. Gdyśmy stanęli, szpicle znowu pobaranieli i zaczęli przyglądać się wystawom sklepowym i czytać wszelkiego rodzaju ogłoszenia, wskazując tym, że na nas nie zwracają najmniejszej uwagi... Wówczas to znowu wolnym krokiem podążyliśmy w stronę placu Grzybowskiego, zwracając jednocześnie baczną uwagę na to, co się dzieje za nami. W ten sposób doszliśmy do placu Grzybowskiego, lecz tam znaleźliśmy się w prawdziwej pułapce policyjnej, bo wszystkie ulice dochodzące do placu Grzybowskiego były obstawione policją.

Rozpocząć tu walkę z policją było niemożliwością, bo z powodu niedzieli na placu Grzybowskim znajdowała się moc narodu. Policja do nas prawdopodobnie z tej samej przyczyny nie strzelała. Szpicle zaczęli się do nas zbliżać ze wszystkich stron, wobec czego byliśmy zmuszeni wpaść do kościoła i ukryć się wśród modlących się. Po 10 minutach wyszliśmy z kościoła, sądząc, że szpicle zaniechali nas, i udaliśmy się prędkim krokiem w ulicę Bagno. Lecz znów cała banda szpicli puściła się za nami. Myśmy jeszcze przyśpieszyli kroku, aby ich wywabić w ulicę Zielną i tam przywitać gradem kul. Dobiegliśmy do rogu Świętokrzyskiej i Zielnej i skryliśmy się za kiosk. Szpicle nas nie zauważyli i polecieli prosto do Marszałkowskiej. Kiedy ich przeleciało 17-20, wtedy myśmy poszli w pogoń za nimi. Dobiegłszy do Marszałkowskiej, szpicle zaczęli rozglądać się, w którą ulicę poszliśmy, lecz zauważywszy, że idziemy za nimi, znów rozpierzchli się na wszystkie strony i zaczęli pędem uciekać. Na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej stał jakiś oberszpicel – już niemłody, otyły, z olbrzymim brzuchem. Ten widocznie powiedział im, aby już dalej za nami nie szli. Prawdopodobnie domyślał się, że my ich chcemy wprowadzić w pustą ulicę.

Wsiedliśmy w dorożkę i pojechaliśmy w ulicę Grzybowską, skąd przez domy przechodnie dostaliśmy się do mieszkania Ajzenlista. Lecz zastaliśmy tam tylko Ajzenlista i Szwarca, od których dowiedziałem się o aresztowaniu prawie całej dziesiątki Ajzenlista. Powiedziałem Ajzenlistowi, żeby stał na rogu ulicy Okopowej i Grzybowskiej o godz. 7.30 wieczorem i że ja tam wyprowadzę za sobą kilku szpicli, których się weźmie w podwójny ogień rewolwerowy. Z przodu miał odciąć im odwrót Ajzenlist, a z tyłu „Kostek” z innymi.

Gdym wieczorem szedł na oznaczone miejsce, szpicle szli za mną tylko do rogu Żelaznej i Grzybowskiej. Dalej pójść nie chcieli, bo byli widocznie uprzedzeni przez Ajzenlista. Od tego dnia chodziłem po ulicach pod opieką bojowców – dwóch szło z przodu i dwóch z tyłu w odległości kilkunastu kroków. W tej opiece prawie zawsze brał udział Ajzenlist... Dnia 1 Maja chcieli mnie szpicle aresztować w ogrodzie Saskim, lecz, dzięki opiece 5 bojowców, uniknąłem aresztowania...

W pierwszą niedzielę po pierwszym maja mieliśmy zebranie pod Jabłonną z udziałem 4 osób: mnie, „Katajamy”, „Kostka” i Ajzenlista. O tym zebraniu Ajzenlist zakomunikował Petersenowi, toteż gdyśmy przybyli na dworzec kolejki, przy kasie biletowej stało już kilkunastu szpicli. Między nimi był i Guryn. Słyszeli oni, jakeśmy prosili o bilety do „Srebrnej Góry”. Gdyśmy przyjechali do „Srebrnej Góry”, wszyscy szpicle powyskakiwali z wagonów na peron, sądząc, że i my tam wysiądziemy. Lecz z nas ani jeden nie wyszedł z wagonu. Gdy kolejka zaczęła ruszać, szpicle z powrotem powskakiwali do wagonów, przypuszczając, że pojedziemy do następnej stacji, ale omylili się, bo myśmy zaraz powyskakiwali z wagonów w biegu, a szpicle pojechali do następnej stacji.

Na owym zebraniu Ajzenlist opowiedział szczegóły i przyczyny aresztowania jego dziesiątki. „Katajama” dał mu po 5 rubli dla każdego aresztowanego do doręczenia w więzieniu. Na tym też zebraniu było postanowione, aby nazajutrz wykonać zamach na pewnego stójkowego i rewirowego przed dworcem Kaliskim. Zamachy te mieli wykonać: Ajzenlist, Szwarc, „Sewer” i „Kaziek” pod kierownictwem „Kostka”.

Gdyśmy przyjechali z powrotem do stacji „Most Praga”, czekała na nas tam cała horda szpicli. „Katajama” od razu wyskoczył z wagonu i udał się na most w stronę Warszawy, tak że Ajzenlist nie zdążył wskazać go szpiclom. Ja z „Kostkiem”, zamiast udać się do Warszawy, poszliśmy na Pragę, i dopiero praskim towarzyszom udało się z trudem odpędzić ich od nas. Wtedy wsiedliśmy w parokonną dorożkę, postawiliśmy budę i w ten sposób dostaliśmy się do Warszawy, aby rozejść się po konspiracyjnych mieszkaniach na nocleg.

Na drugi dzień rano z polecenia „Katajamy” pojechałem do Piotrkowa zorganizować zamach na pułkownika żandarmskiego Uthoffa i tam przesiedziałem cały tydzień.

Gdym przybył do Piotrkowa i zamieszkałem w hotelu, zaraz napisałem pewnemu ślusarzowi kolejowemu prośbę do Uthoffa, prosząc, aby go Uthoff z powodu najrozmaitszych okoliczności przeniósł do warsztatów kolejowych w Warszawie. Ów ślusarz poszedł z tą prośbą do kancelarii Uthoffa, lecz nie zastał go. Lokaj Uthoffa, żandarm, objaśnił go, że Uthoffa nie ma zupełnie w Piotrkowie, gdyż został wezwany w sprawie służbowej do Petersburga, ślusarz dowiedział się od lokaja Uthoffa, że ten z całą rodziną wyjeżdża 15 maja na letnie mieszkanie do leżącego o 12 wiorst za Piotrkowem Murowańca. Gdy ślusarz opowiedział mi to wszystko, na drugi dzień udałem się do Murowańca, aby przyjrzeć się dobrze letniemu mieszkaniu Uthoffa. Gdym tam przybył, stwierdziłem, że Murowaniec jest położony w głębi sosnowego lasu i że składa się z młyna wodnego i trzech domów, które młynarz wynajmował letnikom. Poszedłem do mieszkania owego młynarza i zaproponowałem mu, aby mi jeden dom wynajął na lato. Młynarz przeprosił mnie i powiedział, że już wszystkie są wynajęte... Wtedy zapytałem, kto je wynajął? Młynarz zaczął mi pokazywać ręką na owe domy i mówić: – „Ten wynajął prezydent miasta Piotrkowa, ten sędzia sądu okręgowego, a ten pułkownik żandarmski Uthoff”. – „A ile panu ma zapłacić za cały dom pułkownik?”. – „Za cały dom ze stajnią 600 rubli”. – „No, to ja panu dam 700, niech mi go pan wynajmie?”. – „Nie mogę, proszę pana fabrykanta (młynarzowi powiedziałem, że jestem fabrykantem z Łodzi), bo umowa zrobiona kontraktowo, i pułkownik dał mi już zadatek, 200 rubli”. – „A czy można zobaczyć, jakie są pokoje?”. Oprowadził mnie po wszystkich pokojach i powiedział, który pokój ma być sypialnią, a który jadalnią. Ja pilnie zwracałem uwagę na wielkość pokoi i wysokość okien, grubość ram i szyb w oknach i do którego okna najłatwiejsze jest podejście. Przy pożegnaniu młynarz powiedział mi, że Uthoff będzie przyjeżdżał 2-3 razy w tygodniu z Piotrkowa na letnisko do rodziny, pod opieką jednego żandarma.

Gdym przyjechał na powrót do Piotrkowa, dowiedziałem się od ślusarza, że Uthoff już powrócił z Petersburga. Pozostało mi jeszcze poznać fizjonomię Uthoffa i cały plan byłby gotów... Na drugi dzień poszedłem do ogrodu kolejowego i usiadłem na ławce, naprzeciw okien i balkonu mieszkania Uthoffa. O godzinie 11.30 Uthoff wyszedł na balkon w wojskowym surdutowym garniturze, bez czapki. Podszedł do oleandra, który stał w rogu balkonu, i przyglądał się badawczo jego pączkom. Wyjąłem pośpiesznie notes z kieszeni i spisałem rysopis Uthoffa: średni wzrost, otyły, twarz pucołowata, wielkie puszyste blond wąsy, nos orli, oczy wypukłe, wielki, zupełnie łysy łeb, uszy wielkie, kłapciaste – i wyrysowałem jego pagony.

Umówiłem się ze ślusarzem, że gdy Uthoff przeprowadzi się do Murowańca, to mnie o tym zawiadomi listownie, i opuściłem Piotrków. Powróciwszy do Warszawy, opowiedziałem szczegóły planu „Katajamie”. Zamach miał być wykonany w lesie, kiedy Uthoff miał jechać z Piotrkowa do Murowańca, a jeżeliby się to nie udało, to rzucono by bombę do jadalnego pokoju, podczas kolacji. Wykonać ów zamach miało nas 4: ja, „Sewer”, Ajzenlist i „Kostek”. „Katajama” powiedział mi, że jeszcze przed zamachem na Uthoffa, 19 maja, ma być wykonany zamach na generał-gubernatora Maksimowicza, kiedy ten będzie przejeżdżał ulicą Miodową do cerkwi na róg Długiej i Miodowej, i polecił mi, abym wybrał do tego paru najdzielniejszych bojowców. Postawił ich tego dnia o godz. 11 rano w bramie od ulicy Podwale naprzeciwko kawiarni Ostrowskiego, poinformowawszy ich o całym planie akcji. Mieli oni wziąć energiczny udział w obronie uciekającego na ulicę Podwale Dzierzbickiego, po rzuceniu przezeń bomby z werandy kawiarni Ostrowskiego.

Zacząłem tedy myśleć poważnie, których bojowców wziąć do udziału w zamachu na Maksimowicza. Najbardziej biłem się z myślą, czy wziąć „Kostka”, czy nie, bo byłem przekonany, że gdy mu powiem o planie zamachu, znów będzie robił awantury, że dlaczego nie jemu dano bombę, a komu innemu... Po długim namyśle postanowiłem wziąć go i 17 maja poszedłem do jego mieszkania na ulicę Pańską nr 105, gdzie zastałem żonę „Zagłoby”, która powiedziała mi, że, gdy „Kostek” poszedł przed dworzec Kaliski wykonać zamach na rewirowego i stójkowego, już ich tam nie było, zniknęli gdzieś z Warszawy bez śladu, i że Ajzenlist (Dawidek) potłukł na ulicy szpicla i odebrał mu aparat migawkowy i oddał go „Kostkowi”, i że „Kostek” zaraz na drugi dzień został aresztowany z owym aparatem na ulicy. Aresztowaniem „Kostka” „Ochrana” zadała poważny cios SBO. „Ochrana” bardzo żałowała, że pozwoliła mi umknąć i pośpieszyła się z aresztowaniem „Kostka”, aby i ten nie umknął tak jak ja. Dowiedziawszy się o aresztowaniu „Kostka”, udałem się do mieszkania Ajzenlista, prosząc go, aby 10 maja on i Szwarc nie wychodzili z domu. Zawiadomiona o tym przez nich „Ochrana” doszła do wniosku, że to pewnie będzie zamach na Maksimowicza. I nie myliła się.

Od Ajzenlista pojechałem na Pragę do „Sewera” i powiedziałem mu, aby 19 maja o godzinie 8 rano był w mieszkaniu Ajzenlista. 18 maja poszedłem do mieszkania Ajzenlista i zakomunikowałem mu, że nazajutrz ma być wykonany zamach na Maksimowicza, kiedy ten będzie przejeżdżał ulicą Miodową. Szczegóły akcji opowiedziałem mu o 8 rano w obecności Szwarca i „Sewera”. Tegoż dnia wyszliśmy z mieszkania Ajzenlista w liczbie 4 osób, tj. ja, „Sewer”, Ajzenlist i Szwarc, każdy uzbrojony w dwa browningi, aby udać się na ulicę Podwale. Od samego mieszkania Ajzenlista aż do ulicy Podwale szedł za nami szpicel Guryn. Na placu Teatralnym zauważyłem, że za mną idzie Guryn i inni szpicle, więc poszedłem tylko do bramy na ulicę Podwale vis a vis kawiarni Ostrowskiego, gdzie podałem Ajzenlistowi, Szwarcowi i „Sewerowi” rysopis Dzierzbickiego, przestrzegając ich, aby się nie pomylili i nie wzięli Dzierzbickiego za szpicla, ponieważ szpicel, który jeździł rowerem za Maksimowiczem, był ryży, tak samo jak i Dzierzbicki, tylko miał znacznie dłuższą brodę. Sam postanowiłem odejść od miejsca planowanego zamachu, aby w ten sposób odprowadzić stamtąd szpicli za sobą.

Zaledwie odszedłem 300 kroków na ulicę Bednarską pod nr 26, gdzie oddałem swoje rewolwery i gdym był tam jeszcze na podwórzu, rozległ się nagle huk bomby na ulicy Miodowej. Wpadłem z powrotem do mieszkania, gdzie zostawiłem był rewolwery i wyskoczyłem na powrót na ulicę Bednarską i róg Krakowskiego, ale tam stwierdziłem, że byłem ze wszystkich stron osaczony pierścieniem szpicli, w liczbie 14. Obejrzałem się na wszystkie strony, czy nie ma drogi do ucieczki, lecz nie było jej. Wsadziłem obie ręce do kieszeni saka, zrobiłem minę, że zupełnie nie zwracam uwagi na szpicli, i udałem się wolnym krokiem w kierunku Krakowskiego. Wobec tego, że trzymałem ręce w kieszeniach, ani jednemu szpiclowi nie starczyło odwagi od razu podejść i aresztować mnie, sądzili bowiem, że mam w kieszeniach rewolwery w dłoniach. Wszyscy 14 powciągali głowy w ramiona, przymrużyli mocno oczy i, na wpół zgięci, skupieni w sobie, na palcach podchodzili ze wszystkich stron coraz bliżej do mnie. Wyglądało to tak, jakby jacyś myśliwi podkradali się gdzieś na polowaniu do najniebezpieczniejszego zwierza, którego by chcieli położyć trupem na miejscu, bo inaczej groziłby im wszystkim śmiercią... Wreszcie jeden ze szpicli wziął obiema rękoma za dolny koniec swą grubą żelazną laskę, która była okręcona czarną skórą, i położył ją na prawem ramieniu. Tak, na wpół zgięty, podkradał się z tyłu coraz bliżej mnie. Widziałem, co się święci, ale nie chciałem dać po sobie tego poznać. Nawet widziałem, jak ów szpicel podniósł na mnie tę laskę w górę do uderzenia i z wielkim rozmachem uderzył mnie w prawą rękę, naprzeciw muskułu, od czego mi cała ręka zdrętwiała. Drugi szpicel taką samą pałką uderzył mnie w żyły pod kolana. Od tego ostatniego uderzenia zwaliłem się w tył na trotuar i od razu straciłem przytomność: dostałem wielkiego szumu w głowie, tak że nic nie słyszałem przez parę sekund. W oczach zaiskrzyły mi się różnorodne ogienki i nic nie widziałem. Czułem tylko, że paru szpicli przygniata mi piersi kolanami do trotuaru, a inni trzymają mnie za ręce i nogi i kopią nogami, gdzie się da. Kopali po głowie, twarzy, bokach i piersiach. Jeden szpicel stanął mi nogą na gardle. Po chwili dał się słyszeć głośny rozkazujący głos: „Nielzia bit’!”, na co padła odpowiedź: – „Małczi! Tajnaja policja”. – „Nu tak cztoż, czto wy tajnaja policja, tak budiete ubiwat’ ludiej pa ulicam. Nużen wam, tak arestujtie i adstawtie w uczastok!”. Chrapliwa odpowiedź: „Małczi, a to i tiebie popadiot!”. Był to stójkowy, który stał w pobliżu miejsca mego aresztowania. Dał się słyszeć głos szpicla: „Izwoszczyk!”. Zaturkotała naprzeciw mnie dorożka, wzięli mnie szpicle na ręce i posadzili w niej, nastawiając budę. I znowu dał się słyszeć głos: „Na Danielewiczowskuju ulicu!”. W dorożce, na rogu Senatorskiej i Miodowej, odzyskałem trochę przytomności, otworzyłem szeroko oczy i zauważyłem pięć rewolwerów, skierowanych do mnie, dwa przystawione miałem do skroni, dwa do piersi i jeden do brzucha. Trzymano mnie mocno za obie rozkrzyżowane ręce. Spojrzałem na ulicę Miodową i zauważyłem, że z obu stron była odgrodzona barierami i że nikogo z publiczności nie wpuszczają na nią.

I tak mnie powieziono na Danielewiczowską, przed bramę „Ochrany”, którą pośpiesznie otworzył dyżurny stójkowy. Szpicle wyprowadzili mnie z dorożki i wprowadzili do bramy, gdzie pochowali rewolwery do kieszeni, trzymając mnie wciąż mocno, gdzie który mógł – za ręce, kołnierz, włosy, sak, pasek od spodni itp. Gdy mnie prowadzili po schodach na pierwsze piętro do kancelarii „Ochrany”, trzymało mnie 14 szpicli, którzy krzyczeli: „Otkrywaj dwieri! Popałsia inteligent razbojnik, taka a taka jego mać!”.

Gdy mnie wprowadzili do dyżurnego pokoju „Ochrany”, zaczęli pastwić się nade mną w zwierzęcy sposób wszyscy, kto tylko był w „Ochranie” w tym czasie. A byli tam szpicle, paru stójkowych, rewirowych oraz jeden oficer żandarmski. Pośrodku owego pokoju stałem ja z rozkrzyżowanymi rękoma. Ci, co stali blisko mnie, to się najswobodniej napawali pastwieniem się nade mną, ale ci, co stali opodal mnie i nie mogli się docisnąć blisko, to wspinali się na palce, aby choć raz uderzyć kułakiem albo targnąć za włosy. Jeden dyżurny szpicel, przebrany w uniform stójkowego, zaraz na wstępie ujął mnie mocno lewą ręką pod szyję, a prawą rękę złożył w kułak i walił z wielkim rozmachem w jedno miejsce, w klatkę piersiową, aż póki nie zemdlałem po otrzymaniu 15-20 tych jego kułaków. Zemdlały obwisłem, na półleżąco, i wtedy już nie czułem pastwienia się nade mną.

Gdy mnie ocucili, leżałem już na podłodze w kałuży krwi z wodą, rozebrany do naga. Gdy otworzyłem oczy, zauważyłem stojącego nade mną oficera żandarmskiego, który patrzał mi w oczy i jakby o niczym nie wiedział i nic nie widział, pytał: „Czy się on nie dawał rozebrać, żeście go tak pobili?”. Odpowiedział mu ktoś ze szpicli: – „Tak toczno, wasze błogorodje!”. Oficer wtedy dał rozkaz: – „Odziać go tylko w samą bieliznę, związać postronkami mocno ręce i nogi, przenieść do sąsiedniego pokoju i postawić dwóch konwojowych!”. Szpicle pośpiesznie włożyli na mnie koszulę i kalesony, przynieśli pęk postronków, przewrócili mnie twarzą do podłogi, związali mocno ręce z tyłu, później i nogi. Dwóch szpicli złapało mnie – jeden za nogi, drugi za głowę, i przenieśli do sąsiedniego pokoju, gdzie rzucili mnie pod ścianę, i postawili nade mną dwóch stójkowych z obnażonymi szablami, a sami udali się z powrotem na łów.

Zaznaczam, że szpicle, którzy mnie aresztowali i przywieźli do „Ochrany”, byli ogromnie zastraszeni z niewiadomej mi przyczyny. Oddychali bardzo ciężko, pot lał im się z głowy, wprost byli nieprzytomni. W „Ochranie” o mało nie przyszło między nimi do bójki, wymyślali sobie najbrudniejszymi słowami i brutalnie popychali się, każdy chciał mnie trzymać i bić, aby pokazać wyższej władzy, że to on mnie aresztował, a nie kto inny...

Teraz muszę pokrótce opowiedzieć, co się działo na miejscu planowanego zamachu na Maksimowicza.

Ajzenlist zakomunikował „Ochranie” 18 maja, że zamach na Maksimowicza ma być dokonany 19 maja o godz. 12, kiedy gen.-gubernator będzie przejeżdżał ulicą Miodową. Więcej jej nie mógł powiedzieć, bo sam nic więcej nie wiedział. Dopiero gdy był już na ulicy Podwale, musiał jakimś sposobem zakomunikować „Ochranie” rysopis Dzierzbickiego i że to on siedzi na werandzie kawiarni Ostrowskiego. Wtedy policja od razu udała się prosto do Dzierzbickiego, by go aresztować. Dzierzbicki, jak wiadomo, rzucił bombę w otaczających go agentów, którzy go chcieli aresztować, przy czym sam zginął, lecz drogo sprzedał swe życie, gdyż przy nim padło trupem dwóch stójkowych, agent, jednemu zaś stójkowemu poobrywało nogi.

Po 15 minutach, gdym leżał związany w „Ochranie”, przyszedł do mnie rotmistrz żandarmerii i zapytał: – „Jakie jest pańskie imię i nazwisko i gdzie pan mieszka?”, – „Jak to, aresztowaliście mnie i nie znacie mego imienia, nazwiska ani mieszkania? To w takim razie co za powód mieliście mnie aresztować?”. – „Ja pana nie aresztowałem, ale sądzę, że pan dobrze wie, za co pana aresztowano, i ci, co aresztowali, też wiedzieli, za co aresztują”. – „No, to niech ci, co mnie aresztowali, powiedzą panu moje imię, nazwisko i adres mieszkania”. – „Jeżeli pan tak będzie odpowiadał dalej, to sam pan sobie będzie szkodził, a nie mnie”.

Poszedł i więcej już nie przyszedł do mnie, ale w jakie pięć minut po jego odejściu rozwarły się szeroko drzwi do pokoju, w którym leżałem, i wszedł naczelnik „Ochrany”, Peterson. Był to wysoki, przystojny mężczyzna, z czarną brodą, rozczesaną na obie strony, jak zwykle noszą Rosjanie, miał oczy duże, wypukłe, na twarzy niewielką brodawkę. Ubrany był w czarny surdutowy garnitur. Wszedł z założonymi na piersiach rękoma i z wielkim zdziwieniem krzyknął: – „To pan Żukowski? To pańskich dwóch braci siedzi już w X pawilonie – Jan i Ignacy? No, to pan będzie trzeci, ale pańskim braciom nic nie grozi, najwyżej dostaną zsyłkę, za to pan będzie trzecim kandydatem na stryk, tj. Okrzeja pierwszym, »Łysy« (Józef Kwiatek) drugim, a pan trzecim. Ale dla pana jest jeszcze jedna droga wyjścia... Jeżeli pan opowie wszystko, co tylko pan wie, to ja przekreślę pańskie aresztowanie i wypuszczę pana na wolność, i to nawet tak, że towarzysze pańscy nie będą wiedzieli, że pan byłeś aresztowany!”. – „A co ja panu mam powiedzieć?”. – „Pan wie bardzo dużo!”. – „A co takiego?”. – „Powiedz pan, kto jest taki ten wasz „Katajama?”.

– „Jaki „Katajama?”. – „No ten, już niemłody, bo ma lat około 40, gruby, brodę nosi w klin i ma duże wąsy, żółty blond zarost. Dalej powiedz pan szczegóły o bombie rzuconej na Wolskiej rogatce... Kto zabił trzech policjantów na Nowolipiu? Kto rzucił bombę w Nolkena i zabił policjanta Gawryłowa? Opowiedz szczegóły zamachu na XII cyrkuł? Kto strzelał na sali w szpitalu Praskim do stójkowego Szarapa? I dlaczegoście chcieli zabić generał-gubernatora Maksimowicza?”. – „Na pańskie zapytania nie dam panu żadnej odpowiedzi, bo ja nic o tym nie wiem, o co mnie się pan pyta”. – „Nic pan nie wie? (szyderczo). To ja panu powiem. Chcieliście zabić Nolkena, ale się wam nie udało i, zamiast Nolkena, zabiliście Okrzeję. Chcieliście zabić Maksimowicza, ale zamiast Maksimowicza, zabiliście drugiego Okrzeję, i tak wam się wiedzie z waszą SBO. Namyśl się pan, ja przyjdę do pana za dwie godziny po raz drugi. Sądzę, że pan się namyśli i zechce uratować kwiat swego życia i żyć w rozkoszy... i kochać się w najładniejszych panienkach. Czy nie lepiej panu powiedzieć prawdę i żyć, aniżeli oddać swe życie na szubienicy?”.

Mało zwracałem uwagi na jego agitację, namyślałem się tylko nad tym, aby jakimś sposobem dać znać „Katajamie”, że „Ochrana” posiada jego rysopis. Prosiłem Petersona, aby dał mi napić się wody, lecz odmówił mi, powiedziawszy mi, że, jak mu będę mówił prawdę, to wtedy da mi napić się wody.

Poszedł ode mnie, powiedziawszy, że przyjdzie za dwie godziny, lecz nie minęło 15 minut, kiedy przyszedł z powrotem i zapytał się, czy już namyśliłem się i będę mówić „prawdę”. Gdym mu powiedział, że nie mam się nad czym namyślać, to zaczął mi opowiadać: – „Odstawię pana w nocy do X pawilonu, oddam pana pod opiekę prokuratora wojennego i będą pana sądzić sadem wojennym. Ale gdy pan stanie przed szubienicą, na której pana powieszą, to wtedy pan będzie żałował, że nie powiedział mi pan prawdy, i wtedy, chociażby chciał pan mówić prawdę, to będzie za późno. Zostawisz pan na pastwę losu niewinną żonę i dziecko”.

Naraz dał się słyszeć turkot parokonnej dorożki. W kancelariach „Ochrany” zapanował gwałtowny ruch, do nas dolatywały odgłosy i bieganina urzędników. Stójkowi, którzy stali nade mną, przybrali pozycję bardziej sprężystą. Szpicel otworzył szeroko drzwi i do pokoju, w którym leżałem, wszedł pomocnik generał gubernatora, Podgorodnikow. Wyjął rękę spod płaszcza i, skierowawszy ją na mnie ze wskazującym palcem, zapytał Petersona: „Etot?”. Peterson kiwnął mu głową twierdząco i dał znak ręką, aby wyszedł za drzwi. Podgorodnikow momentalnie opuścił „Ochranę”. Po 10 minutach zajechała dorożka i znowuż słychać było w „Ochranie” ten sam ruch i bieganie, jak i przed przyjazdem Podgorodnikowa. I znów otworzono szeroko drzwi do mego pokoju, i wszedł drugi dygnitarz – Zajfert, który w tym czasie zastępował Nolkena, i tak samo zapytał się Petersona: „Etot?”. Peterson kiwnął głową i znów dał ręką znak, aby wyszedł za drzwi. Zajfert pośpiesznie opuścił „Ochranę”.

Peterson zaproponował, abym mu mówił „prawdę” za pieniądze, a jeżeli się boję mówić „prawdy” z obawy, że będzie mi grozić niebezpieczeństwo ze strony towarzyszy, to mnie wywiezie za granicę i zabezpieczy mi byt. A gdy mu i wtedy powiedziałem, że nie mogę nic mówić – ani prawdy, ani nieprawdy, ponieważ nic o tym nie wiem, wyjął z kieszeni paszport nielegalny z podpisem prezydenta Kielc na imię kupca Antoniego Kowalczyka, który szpicle znaleźli przy mnie: – „Nic pan nie wie, a na co pan nosił ten paszport przy sobie?”. – „Żadnych cudzych paszportów przy sobie nie nosiłem. Mam swój własny, za którym jestem zameldowany i wystarczy mi on”. – „Jak to, przecież policja wyjęła go z pańskiej kieszeni w czasie aresztowania?”. – „To jest kłamstwo! Policja przy mnie znaleźć go nie mogła, ponieważ ja takiego paszportu nie miałem!”. Peterson zazgrzytał zębami, wyszedł i już więcej nie przyszedł.

O godzinie 3 po południu przyniósł mi szpicel z restauracji obiad z 4 dań i paczkę papierosów. Jadłem bardzo mało, ale papierosy paliłem jeden za drugim. Cały czas domagałem się lekarza i dyżurny urzędnik „Ochrany” wysłał czterech szpicli po lekarza, lecz ani jeden nie przyprowadził go.

Przed wieczorem, o zmroku cała banda szpicli udała się do mego mieszkania, na ulicę Ciepłą nr 14 na rewizję. Drzwi potłukli w kawałki i wdarli się do mieszkania. Zaraz na wstępie Bakaj zadał zapytanie żonie: „Gdzie pani mąż?” – żona odpowiedziała: „Nie wiem”. – „No, to go pani już więcej nie zobaczy!”. Zrobili ścisłą rewizję, lecz nic nie znaleźli, ale nie chcieli powrócić z łowu z pustymi rękoma, więc zabrali parę książek i katalogów ogrodniczych; widocznie uważali to za rzeczy kompromitujące, bo z czasem wpisali mi to nawet do protokołu mego oskarżenia, które mi groziło dwiema karami śmierci...

O godzinie l0 wieczór przynieśli mi od Zajferta do podpisania papier, w którym było rozporządzenie, aby mnie pod silnym konwojem odstawić do X pawilonu. Owego papieru podpisać nie chciałem, bo uważałem to za ubliżenie dla siebie.

O godz. 12 w nocy ubrali mnie do podróży. O godzinie 1 w nocy wyprowadzono mnie, związanego postronkami, przed „Ochranę”, gdzie czekała już karetka więzienna, otoczona konnymi żandarmami. W karetce usiadło obok mnie dwóch stójkowych z obnażonymi browningami. Gdy karetka ruszyła, byłem pewny, że pod cytadelą będę odbity przez świeżych bojowców, którzy byli przyszykowani dla odbicia Dzierzbickiego, w razie gdyby go policja aresztowała po rzuceniu bomby. Wobec tego wyciągnąłem z wielkim trudem ręce z pętli postronkowej, aby mieć ręce wolne i być gotowym zaraz przy pierwszych strzałach ze strony napadających złapać za lufy browningów stójkowych i skierować je w bok od siebie.

Ale kierownicy owej akcji odbicia dowiedzieli się, że Dzierzbicki został zabity przy eksplozji bomby, zaś o moim aresztowaniu nikt nie wiedział. Wobec tego udało się przewieźć mnie bez przeszkód do X pawilonu, gdzie przyjął mnie jego zawiadowca, rotmistrz żandarmerii, Patryk.

W X pawilonie zrobiono przy mnie drugą rewizję i poprowadzono do celi, gdzie miałem już przyszykowane łóżko do spania. Na drugi dzień odwiedził mnie komendant cytadeli, który wszedł do mej celi z Patrykiem, popatrzył się badawczo na mnie i zapytał: – „Pan jest inteligentem czy robotnikiem?”. Odpowiedziałem: – „Robotnikiem”. Słowo to zdziwiło go, ponieważ gazety pisały, że aresztowano przywódcę nieudanego zamachu na Miodowej. Przeprosił za zrobione mi zapytanie i wyszedł.

Zarządzający X pawilonem, wbrew prawu, przez 24 dni nie kazał wyprowadzać mnie na spacer i nie pozwolił korzystać z biblioteki. Przez te 24 dni wyprowadzono mnie tylko jeden raz na podwórko X pawilonu dla zdjęcia fotografii. Na protesty z mej strony, dlaczego nie dają mi spaceru i książek, odpowiadano mi: „Dlatego, że nie wiemy, za co pana aresztowali i kto pan taki jest, gdy otrzymamy jaki papier o panu albo jak kto przyjedzie do pana, to wtedy będziemy trzymać pana na tych samych warunkach co wszystkich więźniów w X pawilonie”.

Po 24 dniach o godzinie 8 wieczór wezwano mnie po raz pierwszy do kancelarii X pawilonu, gdzie czekał na mnie Peterson. Żandarmom, którzy odprowadzili mnie do kancelarii, Peterson kazał wyjść za drzwi, mnie poprosił usiąść przy stole, przy którym i on siedział, i badał mnie do godziny 4.30 rano. W pierwszych godzinach badania obchodził się ze mną bardzo grzecznie, częstował mnie papierosami, herbatą i miodem; ale przy końcu stał się bardzo grubiański wobec tego, że na wszelkie jego zapytania dawałem mu odpowiedzi przeczące. Zrywał się i tupał nogami, zgrzytał zębami, groził sądem wojennym, szubienicą i Szlisselburgiem. Przy końcu dał mi do rozpoznania kilkanaście fotografii. Między nimi były fotografie: Józefa Kwiatka, Okrzei i Dzierzbickiego. Fotografia Dzierzbickiego zrobiła na mnie przerażające wrażenie, gdyż dopiero z tej fotografii dowiedziałem się, że został zabity na Miodowej. Do tego czasu bowiem byłem najmocniej przekonany, że zamach na Maksimowicza był udany, tj. że Maksimowicz został zabity, a Dzierzbicki uciekł podług planu. Z tej fotografii Dzierzbickiego poznać było bardzo łatwo, że została zdjęta z jego trupa. Krótkie włosy na głowie były opadnięte niedbale na czoło, powieki miał zamknięte, jedna połowa twarzy była cała spalona na węgiel, głowę miał opuszczoną na piersi, rozerwane tak samo jak brzuch i przykryte plecami marynarki, która wisiała na nim za pomocą rękawów, narzuconych na ramiona.

Odsunąłem wszystkie fotografie od siebie z głębokim westchnieniem i odpowiedziałem: „Nikogo z nich nie znam”. Wtedy Peterson zerwał się na nogi i krzyczał: – „Nie byłbyś Harakiri, jakbyś ich nie znał! A jeżeli nie znasz, to poznasz wkrótce na tamtym świecie!”. Przycisnął guzik dzwonka, po czym wpadło dwóch żandarmów, do których Peterson krzyknął: „Zabrać jego na powrót do celi i przyprowadzić 37 celę!”. Żandarmi odprowadzili mnie do celi. Gdym wrócił, to już miałem z celi zabraną lampkę, bo było zupełnie widno na dworze. Nie położyłem się spać, nie jadłem śniadania, latałem po asfaltowej podłodze w celi jak nieprzytomny i szeptałem: „Musi być ktoś z aresztowanych zdrajcą! Inaczej Peterson nie powiedziałby: »Nie byłbyś Harakiri, jakbyś ich nie znał«. Zdrada! Zdrada! Zdrada!”.

Po 24 dniach na skutek moich próśb przyprowadzono doktora wojennego, lecz wtedy już nie miałem opuchlizny na ręce od pierwszego uderzenia szpiclowską pałką przy aresztowaniu i w ogóle nie miałem siniaków, zadanych mi w „Ochranie”. Od tego dnia pozwolono mi korzystać z biblioteki, wyprowadzano na spacer, mogłem robić „wypiskę” itp. Nie pozwolili mi tylko pisywać listów do rodziny i mieć z nią widzenia. Po 5-ciomiesięcznym siedzeniu w X pawilonie dano mi pierwszy raz widzenie z rodziną i pozwolono mi pisać jeden list na tydzień. Peterson prowadził przez trzy miesiące śledztwo w mojej sprawie i w ciągu tego czasu wzywał mnie w nocy do kancelarii X pawilonu na badanie 16 razy. Opowiadał mi na tych badaniach niesłychane i niebywałe rzeczy, mówiąc np., że w X pawilonie siedzi już 25 uczestników zamachu na XII cyrkuł i Nolkena i że paru z nich już się przyznało do winy. Z tego przekonałem się, że kłamie, gdyż wszystkich uczestników zamachu na XII cyrkuł i Nolkena było 12, tj. 7 było na Zjeździe, a 5 przed cyrkułem, i wiedziałem, ile ich siedzi w X pawilonie. Siedziało nas bowiem 6: ja, „Kostek”, „Kowal”, „Zagłoba”, „Kmicic” i „Chłop”.

Dnia 25 kwietnia r. 1905 policja aresztowała studenta politechniki warszawskiej, Leona Rejnela, w podejrzeniu, że jest bojowcem, a to na mocy tego, że szpicle, śledząc mnie, ustalili, iż w mieszkaniu narzeczonej Rejnela, Stanisławy Rożen, która mieszkała na ulicy Śliskiej pod nr. 33, bywały zebrania bojowców. Rejnel aż do aresztowania był uważany za sympatyka PPS, ale zaraz w pierwszych dniach siedzenia w X pawilonie napisał własnoręcznie w celi protokół, w którym podał wszystko, co tylko wiedział o bojówce: że ja na zebrania przywoziłem browningi i rozdawałem je zebranym, że na pewnym zebraniu poleciłem „Chłopu” wykonać zamach na komisarza Kisielewa, że w pół godziny po zamachu na Nolkena do mieszkania jego narzeczonej przyszedłem z paroma bojowcami i jeden z nas był ranny w czoło, i że poznać było można po nas, że jesteśmy wszyscy czymś mocno podnieceni. Których bojowców nie znał nazwisk i którzy w tym czasie nie siedzieli w X pawilonie, to podawał ich rysopis (on to pierwszy podał rysopis „Katajamy”). Po trzech miesiącach „Ochrana” wypuściła Rejnela na wolność. Gdy Peterson przeczytał protokół Rejnela „Chłopu”, ten przyznał się do wszystkiego i opowiedział szczegóły zamachu na XII cyrkuł i Nolkena, mówiąc jednocześnie, że na Zjeździe bombę miał „Harakiri”. Peterson, posiadając zdradzieckie protokoły Rejnela i „Chłopa”, wezwał mnie do kancelarii i przeczytał mi je oba, po przeczytaniu spojrzał na mnie i zadał mi pytanie: „A co? I teraz pan powie, że nic nie wie i nikogo nie zna?”. Odpowiedziałem, że od dziś dnia na wszelkie jego zapytania żadnych odpowiedzi dawać mu nie będę. – „Teraz to wszystko jedno, czy pan odmówi zeznań, czy nie, bo czy tak, czy tak, to pan ma jedną drogę do szubienicy!”. Od tej pory Peterson więcej mnie nie badał.

W dwa tygodnie po ostatniej rozmowie z Petersonem przyjechał do mnie do X pawilonu podpułkownik żandarmerii Puchłowski, który przystąpił do formalnego spisania protokołu i oskarżenia mnie jako uczestnika zamachu na Nolkena i o należenie do PPS. Napisał mi w protokole, że oskarża mnie z § 102 II części. Puchłowski prowadził śledztwo 7 miesięcy, dołączając do sprawy mej „Zagłobę”, „Chłopa”, Mendla Finkla i Jankla Liweranta. Pozostałych: „Kostka”, „Kowala”, „Kmicica” i Kwiatkowskiego wypuścił na wolność manifest 30 października. Nasze protokoły oskarżenia odesłano do sądu okręgowego na tej zasadzie, że wszyscy byliśmy aresztowani przed wprowadzeniem stanu wojennego. Sąd okręgowy po zapoznaniu się z pierwszymi protokołami Rejnela i „Chłopa” odesłał je Skałłonowi, aby on ustalił, jaki sąd ma nas sądzić, tj. czy okręgowy, czy wojenny. Skałłon odesłał na powrót protokoły do sądu okręgowego z rozporządzeniem, aby moją sprawę i sprawę moich towarzyszy zacząć od nowa i oddać ją do prowadzenia sędziemu śledczemu do ważnych spraw, Kuklińskiemu, by ten oskarżał mnie o wszystkie zarzucane mi akty terrorystyczne z § 279 (a ten grozi karą śmierci przez powieszenie).

W lutym 1906 roku wezwano mnie do kancelarii X pawilonu. Byłem pewny, że wzywają mnie do wręczenia mi aktu oskarżenia, lecz omyliłem się. W kancelarii zastałem prokuratora Ciechowskiego i sędziego śledczego Kuklińskiego, którzy mnie poprosili usiąść obok siebie. Widok Ciechowskiego i Kuklińskiego zdziwił mnie ogromnie, ciekaw więc byłem, po co przyjechali do mnie. Kukliński popatrzył na mnie badawczo i powiedział: „Przyjechałem do pana z nowiną”. – „Ciekaw jestem bardzo, z jaką?”. – „Zaraz panu powiem. Do tej pory śledztwo pańskie prowadził pułkownik żandarmerii Puchłowski, który oskarżał pana z § 102, o należenie do PPS, protokoły te Puchłowski odesłał do sądu okręgowego. Sąd okręgowy kazał pana uwolnić z więzienia na mocy manifestu 30 października 1905 r. Ale ja przyjechałem aresztować pana po raz drugi i postawić pana w stan oskarżenia o sprawy grożące panu karą śmierci przez powieszenie. Oskarżam pana o to, żeś pan zorganizował zamach na XII cyrkuł i Nolkena i że jedną grupę bojowców z Okrzeją na czele wysłałeś pan do XII cyrkułu, a z drugą poszedłeś pan na Zjazd, wykonać zamach na Nolkena. Okrzeja rzucił bombę do kancelarii XII cyrkułu na policjantów, od wybuchu bomby w cyrkule zostało śmiertelnie rannych 5 policjantów, z których dwóch zaraz na drugi dzień zmarło, szóstego policjanta, Czepielewicza, Okrzeja zabił z rewolweru na podwórku cyrkułowym. Gdy z XII cyrkułu zawiadomiono telefonicznie Nolkena o rzuceniu bomby do XII cyrkułu, Nolken wsiadł do parokonnej dorożki wraz z pomocnikiem naczelnika »Ochrany« i obaj udali się na Pragę, do XII cyrkułu. Gdy jechali na Pragę, po drodze na Zjeździe była rzucona w Nolkena druga bomba, która spowodowała swą eksplozją 124 rany, zmiażdżyła prawą rękę i naruszyła silnie prawe oko, co mu grozi utraceniem go zupełnie. Pomocnikowi naczelnika »Ochrany« popękały bębenki w uszach. Woźnica został ciężko poraniony, tak samo jak i konie, którymi Nolken jechał. Gawryłow, jadący za dorożką, chciał aresztować przestępcę, który rzucił bombę, lecz trafnym strzałem przestępcy został zabity. Więc oskarżam pana dwukrotnie z § 279: raz o zamach na XII cyrkuł i po drugie o zamach na Nolkena. Dalej oskarżam pana z § 102 o należenie do bojowej organizacji PPS”.

– „Na podstawie jakich danych pan mi to zarzuca?” – „Jak to, pan nie wie do tej pory, na podstawie jakich danych?”. – „Nie wiem”. – „Oskarżam pana o to na mocy zeznań Szlomy Eksztajna (»Chłopa«) i Leona Rejnela”. – „A któż to są tacy?”. – „Jak to, przecież panu Peterson stawiał ich naocznie do poznania?”. – „Nigdy mi Peterson nikogo nie stawiał do poznania mnie”. – „Co pan mówi? Przecież w protokołach jest, że Eksztajn poznał pana w X pawilonie, jako »Harakirego«”. – „Nie mógł mnie poznać, ponieważ nie pokazywano mnie mu nigdy w X pawilonie”.

Kukliński przycisnął guzik dzwonka. Wszedł żandarm. – „Przyprowadzić 19 celę!”. Po chwili żandarmi wprowadzili „Chłopa” – chudego, bladego i ogromnie przestraszonego, tak że ja sam poznać go nie mogłem. Stanął przy drzwiach z nieśmiałą i głupią miną. Na widok jego zabiło mi mocno serce, bo sądziłem, że „Chłop” powie mi w oczy przy Ciechowskim i Kuklińskim, że zna mnie z wolności jako wybitniejszego członka SBO – „Harakirego”. Lecz omyliłem się. Kukliński pyta, pokazując na mnie oczyma: – „Zna pan tego pana?”. Eksztajn zadziwiająco wciągnął szyję w ramiona i mówi: – „Nie wiem, co ma znaczyć zadane mi pytanie pana, ponieważ pierwszy raz w życiu widzę tego człowieka”. – „I w więzieniu pan po raz pierwszy widzi tego pana?”. – „W więzieniu pierwszy, a na wolności nigdy!”. Kukliński zwraca się do mnie: – „A może pan zna Eksztajna?”. – „Z żadnymi Żydami nigdy nie miałem żadnej znajomości”. Kukliński znowuż przycisnął guzik dzwonka. Wpadło dwóch żandarmów: – „Zabrać go na powrót do 19 celi”. Wyprowadzono więc Eksztajna do 19 celi, gdzie siedział razem z „Sewerem”, który go uczył, jak ma dalej postępować, by zmazać skutki pierwszego zdradzieckiego zeznania [2].

Kukliński znowu zwrócił się z pytaniem do mnie: – „Pan nie odmawia zeznań?”. – „Nie”. – „Więc będzie mi pan dawał wszelkie odpowiedzi na moje pytania?”. – „Będę”. Kukliński wobec tego przystępuje do formalnego pisania protokołu i zadaje mi wszelkiego rodzaju zapytania, a to: – „Czy pan się przyznaje, że należał pan do bojowej organizacji PPS?”. – „Nie mogę się przyznać, ponieważ nigdy do niej nie należałem”. – „Czy pan organizował zamach na XII cyrkuł i Nolkena?”. – „Nie”. – „Czy pan brał udział w tych zamachach?”. – „Tego dnia, gdy były te zamachy, nie byłem zupełnie w Warszawie”.– „A gdzie pan był?”. – „Na wsi, obok Wawra, w majątku inżyniera Wenglera, gdzie dawałem wskazówki prowadzenia ogrodu i inspektów”. – „O której godzinie powrócił pan do Warszawy?” – „Wieczór, o godzinie 9.30”. – „Zna pan Finkla, Liweranta, Eksztajna i Rejnela?”. – „Nie”. – „Dlaczego pan tak mocno zapamiętał, że tego dnia, jak był zamach na Nolkena i XII cyrkuł, pan był na wsi?”. Na to ja: „Ja pytam się pana, gdzie pan był w tej chwili, jak był zamach na Nolkena i XII cyrkuł? Zapewne tę chwilę zapamiętał pan sobie dobrze?”. – „Ma pan rację, pamiętam, gdzie byłem wówczas”. – „No, to tak samo jak pan zapamiętał sobie tę chwilę, mogłem ją zapamiętać i ja, i każdy inny”. Kukliński zawstydził się trochę i przeprosił mnie za niestosowne zapytanie.

Kuklińskiemu Eksztajn i Rejnel dawali zupełnie inne zeznania niż Petersonowi: tu obaj mnie nie znali, co było powodem, że Kukliński sprowadził do Warszawy z Moskwy Petersona, aby ten dał wyjaśnienia co do pierwszych protokołów Rejnela i Eksztajna, wobec czego Petersona sprowadzono też po raz drugi i na sąd.

W sierpniu 1906 r. Skałłon kazał oddać naszą sprawę pod sąd wojenny i prokurator wojenny spisał akt oskarżenia na podstawie pierwszych protokołów Petersona. Dnia 19 września r. 1906 wręczono nam akt oskarżenia, który groził mi karami śmierci oraz zesłaniem do katorgi za należenie do PPS. Dn. 3 września r. 1906 sądzono nas sądem wojennym w klubie oficerskim w Cytadeli, w sam dzień mych imienin, gdy po 16-miesięcznym siedzeniu w X pawilonie po raz pierwszy wyprowadzono mnie za jego bramę [3].

Bronisław Żukowski


Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Niepodległość – czasopismo poświęcone dziejom polskich walk wyzwoleńczych w dobie popowstaniowej” tom I, zeszyt I, październik 1929 – marzec 1930. Od tamtej pory nie był wznawiany, poprawiono pisownię według dzisiejszych reguł.

OBJAŚNIENIA PSEUDONIMÓW

1. „Rymarz” – Wacław Komorowski. Aresztowany, skazany na śmierć. Wyrok zamieniono na katorgę dożywotnią. Z katorgi zbiegł do Ameryki.

2. „Zdun” – nieznany z nazwiska.

3. „Bladzik” – Władysław Retke.

4. „Szczerbaty” – Retke młodszy, brat poprzedniego.

5. „Garbarz” – nieznany z nazwiska.

6. „Zagłoba” – Jan Żukowski, starszy brat autora „Pamiętnika”. Po 20 miesiącach uniewinniony przez sąd wojenny, osadzony administracyjnie w twierdzy Modlin, po roku wysiedlony za granicę.

7. „Bohun” – Franciszek Pydyn. Wyjechał do Ameryki.

8. „Kmicic” – Antoni Niedzielski. Zmarł w Stanach Zjednoczonych.

9. „Kuroki” – Bolesław Berger. Obecnie radny miejski w Warszawie.

10. „Katajama” – Aleksander Prystor, obecnie Minister Pracy i Opieki Społecznej.

11. „Kostek” – Wincenty Halske. Zbiegł za granicę przed aresztowaniem, Obecnie jest fabrykantem broni w Belgii.

12. „Sewer” – Stanisław Zieliński. Skazany na 5 lat katorgi. Pozostał w Rosji.

13. „Kazik” (również „Hipek” i „Kowal”) – Kazimierz Dobrowolski. Po 9 miesiącach więzienia skazany na wysyłkę do Wiatki, wyemigrował do Galicji i Ameryki Północnej. Służył wojskowo w I Brygadzie Legionów, później w pułku Obrony Warszawy, od 1919 poseł na Sejm.

14. „Chłop” – Szloma Eksztajn.

15. „Kowal” – Bolesław Stępniak. Rozstrzelany w Zagłębiu Dąbrowskim.

16. „Łysy” – Józef Kwiatek.

Przypisy:

[1]: Zostało to urzeczywistnione co do mnie od 1 kwietnia 1905 r., ponieważ pełniłem obowiązki ogrodnika w szpitalu miejskim na Pradze, gdzie byłem grodzony rocznie, więc mogłem opuścić to zajęcie tylko od kwartału.

[2]: „Sewer” – Stanisław Zieliński – był najdzielniejszym bojowcem z grupy Okrzei i brał udział we wszystkich ważniejszych zamachach warszawskich do dnia aresztowania go, tj. do 23 sierpnia 1905. Pierwszy zamach wykonał na Szarapa, ostatni na Foumera, naczelnika Nadwiślańskiej Drogi Żelaznej, którego w zarządzie kolejowym na Długiej położył jednym wystrzałem, po czym spuścił się windą na dół, wsiadł w dorożkę i swobodnie odjechał. Był on nie tylko towarzyszem Okrzei, ale i kolegą jego ze szkolnej ławy. On rzucił bombę na rynku w Węgrowie. Przy aresztowaniu znaleziono w jego mieszkaniu dwa browningi. Na zapytanie Grüna, na co miał te browningi, odpowiedział: „Na to, że jestem bojowcem PPS!”.

[3]: Autor „Pamiętników” po obronie adwokatów – Kułakowskiego, Patka i kap. Broniewskiego – został uniewinniony z braku dowodów, zasądzony zaś jedynie z artykułu 102 kod. karn. za należenie do Organizacji Bojowej PPS na 8 lat katorgi. Wobec zastosowania amnestii z jesieni 1905 roku wyrok został do połowy zmniejszony. Po odbyciu katorgi Aleksandrowskiej (grub. Irkucka) uciekł z osiedlenia na Syberii do Galicji. Po wybuchu wojny służył w I Brygadzie Legionów. Red.

↑ Wróć na górę