Marian Kenig
Ochotnicza Robotnicza Brygada Obrony Warszawy
Od wybuchu wojny do 6 września zaszły w Warszawie doniosłe zmiany. Przeprowadzono ewakuację wyższych dowództw wojskowych. Ewakuowano broń i zaopatrzenie wojskowe. Wyjechał rząd i cała administracja państwowa. Zarządzono ewakuację prasy i sztabów partyjnych. Tłumy ludności z całego kraju wędrowały na wschód. A jednak nie wszyscy ulegli panice. Sztab PPS nie skorzystał z propozycji wyjazdu. „Robotnik” nie zdemontował maszyn, jego współpracownicy w większości pozostali na miejscu i nadal wydawali swoje czasopismo. Wówczas kiedy możni szukali schronienia za granicą, proletariat Warszawy przygotowywał się do jej obrony.
W przełomowej dla kraju i Warszawy chwili, kiedy na całej linii zawiodły te czynniki, na które społeczeństwo miało prawo liczyć, następuje nieoczekiwana reakcja. W gronie towarzyszy na Wareckiej rodzi się myśl formowania robotniczych oddziałów obrony Warszawy.
Jednym z ojców tej koncepcji i w wielu punktach jej realizatorem był Zygmunt Zaremba, jeden z członków Centralnego Komitetu Wykonawczego Polskiej Partii Socjalistycznej. Zarembę znałem bardzo dawno, bo jeszcze z lat szkolnych, i nigdy nie przypuszczałem, że w pracy mającej charakter wojskowy ujawni tyle młodzieńczego zapału, uporu i zapobiegliwości. W dużej mierze dzięki Zarembie udało się pod egidą partii wprowadzić w czyn bardzo zresztą śmiałe zamierzenie, jakim było zorganizowanie Ochotniczej Robotniczej Brygady Obrony Warszawy. Obserwując w najgorętszym okresie jego pracę, nie mogłem wyjść z podziwu, jak nieoczekiwane przemiany mogą następować w sposobie myślenia człowieka pod wpływem czynników zewnętrznych. Znaliśmy Zarembę jako stuprocentowego cywila (zdaje się, że nigdy nie służył w wojsku), więcej, jako antymilitarystę. Tymczasem w krytycznej dla kraju chwili ujawnił piękny żołnierski zryw, którego mogą mu pozazdrościć wytrawni wojskowi.
Wiem, że na początku września byli w Warszawie towarzysze, którzy przed szeregiem lat dobrze pracowali na odcinku wojskowym. Nie ujawnili się jednak ani w brygadzie, ani w obronie Warszawy.
Do Warszawy, uchodząc przed Niemcami, ściągnęła znaczna ilość towarzyszy z dzielnic zachodnich. Znaleźli się między nimi również działacze partyjni. Niektórzy z nich pociągnęli na wschód, aby następnie przez Rumunię wyemigrować do krajów zachodnich. Spośród tych, którzy pozostali w Warszawie, wielu znalazło się w szeregach brygady lub pracowało w agendach Robotniczego Komitetu Pomocy Społecznej.
Po radiowym wezwaniu płk. Umiastowskiego wielu towarzyszy zdolnych do służby wojskowej opuściło Warszawę. Po paru dniach powrócili oni do stolicy, usłyszawszy radiowe wezwanie Zaremby o wręcz odmiennej treści.
Wysunięty przez Zarembę projekt utworzenia robotniczych oddziałów obrony Warszawy w pierwszej chwili spotkał się z zastrzeżeniami ze strony niektórych towarzyszy. Nie zraziło to projektodawcy, który doskonale wyczuwał nastrój mas robotniczych Warszawy.
Nie tylko bowiem członkowie partii domagali się bezpośredniego, czynnego udziału w walce z hitlerowcami, lecz również członkowie klasowych związków zawodowych chcieli z bronią w ręku przeciwstawić się najeźdźcom. Vox populi – głos ludu – zwyciężył.
Po powrocie do Warszawy porozumiałem się z towarzyszami na Wareckiej. Przedyskutowałem z nimi, a przede wszystkim z Zarembą, sprawę organizowania batalionów robotniczych. Myśl jego uważałem za szczęśliwą i bardzo na czasie zarówno ze względów politycznych, jak i wojskowych. Podkreśliłem w czasie naszej rozmowy, że wojsko już jest zdezorganizowane i nie ma ducha walki. Natomiast masy robotnicze mają zapał do walki, który wiele może zdziałać. W warunkach, w jakich obecnie kraj się znajduje, zamierzenie powołania ochotniczych oddziałów robotniczych ma duże szanse powodzenia, niemniej jednak spotka się ono z całym szeregiem trudności, których pokonanie wymagać będzie dużego wysiłku. Zdaje się, że moje stanowisko utwierdziło Zarembę w przekonaniu, iż myśl jego biegnie właściwą drogą. Znano mnie bowiem w partii jako człowieka bardzo trzeźwego, którego nie pociągają nierealne koncepcje.
Historia o 6 września 1939 r. mówi, że był to dzień „przygotowania do obrony przy równoczesnej ewakuacji stolicy”. Brzmi to spokojnie i rzeczowo. Świadkowie tego, co się wówczas działo, uważali, że termin „ewakuacja stolicy” w sposób niedostateczny określa przebieg zachodzących w tym czasie w Warszawie wypadków. Z szeregu publikacji znana jest ogólna sytuacja, jaka się na skutek inwazji wroga wytworzyła na froncie i w głębi kraju, nie będę więc jej omawiał. Podkreślę jedynie, że w dniu, w którym Warszawa zaczyna przygotowywać się do obrony, towarzysze Tomasz Arciszewski i Zygmunt Zaremba zgłaszają się do Dowództwa Obrony Warszawy, aby w imieniu Polskiej Partii Socjalistycznej zadeklarować, iż klasa robotnicza stolicy chce walczyć razem z wojskiem przeciwko hitlerowcom.
Na odbytej konferencji u generała Czumy towarzysze Arciszewski i Zaremba przedstawili panujące wśród mieszkańców stolicy nastroje, wyrażające się w gotowości walczenia z nieprzyjacielem, i zaproponowali rozpoczęcie organizowania robotniczych oddziałów obrony Warszawy. Po krótkiej dyskusji nad wysuniętą propozycją zapadła decyzja gen. Czumy, na podstawie której Polska Partia Socjalistyczna została upoważniona do zwerbowania sześciu kompanii ochotniczych, które będą użyte do wykonywania robót saperskich. Była to chwila narodzin Ochotniczej Robotniczej Brygady Obrony Warszawy. Stało się to 6 września 1939 r. około godz. 9. Z szeregu objawów w różnych dziedzinach oraz z informacji, jakie otrzymaliśmy od osób związanych ze środowiskiem kół rządzących, wiedzieliśmy, że sprawa obrony Warszawy nie jest mocno postawiona. W tej sytuacji wystąpienie naszych towarzyszy miało doniosłe znaczenie moralne. A fakt, że Warszawa po opuszczeniu jej przez rząd i naczelne władze wojskowe broniła się jeszcze przez trzy tygodnie, miał swoją wymowę. Robotnicy Warszawy domagali się, aby umożliwiono im prowadzenie walki z Hitlerem w ramach własnych oddziałów, odpowiednio zorganizowanych, a więc umundurowanych, uzbrojonych i zaopatrzonych w odpowiedni sprzęt wojskowy. Wydawało się, że stanie się to przedmiotem troski wysokich władz wojskowych, że pójdą one partii na rękę. Stało się jednak inaczej. O wszystko trzeba było dosłownie walczyć – nie z nieprzyjacielem, lecz ze swoimi, używać chytrych chwytów i omijać przepisy. Piętrzące się trudności nie zniechęciły nas. Wytworzyły jednak osad, który nie powinien był powstać, zwłaszcza w chwilach ciężkiej walki o wspólne dobro, jakim była wolność kraju i narodu.
Już w czasie pierwszej rozmowy przedstawicieli PPS z gen. Czumą wyszło na jaw, że niektórzy wyżsi oficerowie ze sztabu obrony Warszawy są przeciwnikami organizowania robotniczych oddziałów. Będąc politykami spod sztandaru Ozonu, podchodzili oni do tej sprawy z politycznego punktu widzenia. Gen. Czuma nie był w tym znaczeniu politykiem (twierdzenie moje, sądzę, że mu nie uchybia), lecz rzetelnym patriotą i żołnierzem. Zrozumiał apel Arciszewskiego i Zaremby w sposób prawidłowy, jako chęć służenia krajowi, i powziął słuszną decyzję, zezwalając na formowanie robotniczych oddziałów ochotniczych. Kiedy już jako dowódca robotniczych oddziałów ochotniczych spotykałem się z gen. Czumą, zapytywał mnie kilkakrotnie: „Czy nie zamierzacie robić tam jakiejś rewolucji?”. Byłem całkowicie przeświadczony, że pytania takie nie wynikały z jego własnych obaw, lecz zostały wywołane inspiracjami najbliższego otoczenia w sztabie. Odpowiadałem z całą szczerością, że w takiej sytuacji, w jakiej obecnie znajduje się Warszawa, mamy ten sam cel przed sobą, co pan generał, który prawdopodobnie o rewolucji nie myśli. Po moich odpowiedziach gen. Czuma dobrotliwie kiwał głową. Wydawało mi się, że gen. Czuma stopniowo coraz życzliwiej ustosunkowuje się do robotniczego wojska, które coraz częściej nazywano PPS-owskimi legionami.
Towarzysze wysunęli mnie na stanowisko dowódcy organizowanych kompanii robotniczych.
Zostałem wezwany do sztabu obrony Warszawy, gdzie przeprowadzono ze mną rozmowę. Zaczynała się od pytania, czy dam sobie radę z takim wojskiem. Musiałem podać w streszczeniu swój przebieg służby w wojsku. Zacząłem od tego, że jako kapitan mam starszeństwo jeszcze 1919 r., to znaczy, że chyba jestem najstarszym kapitanem. Domyślając się, o co moim rozmówcom chodzi, złożyłem oświadczenie, że nie mam żadnych ambicji politycznych, jestem tylko wyznawcą pewnej ideologii, której pragnę służyć. Bez zarozumiałości zaznaczyłem, że w danym wypadku uważam się za odpowiedniego kandydata do objęcia stanowiska dowódcy ochotniczych oddziałów robotniczych, mam bowiem zaufanie partii i jestem jej członkiem od wielu lat, co w dużym stopniu ułatwia wzajemne rozumienie się. Mam znaczny staż życiowy i wojskowy. Wydaje mi się, że i wojsko ma do mnie zaufanie. Powiedziałem, że jestem pracownikiem Banku Gospodarstwa Krajowego, i powołałem się na szereg osób, z którymi łączyły mnie dobre stosunki, a które niewątpliwie były autorytetami dla moich rozmówców. Wpłynęło to w znacznym stopniu na złagodzenie podejrzeń i nieufności do mojej osoby, zwłaszcza ze strony szefa sztabu DOW, płk. Tomaszewskiego. Zostałem mianowany dowódcą ochotniczych kompanii robotniczych, organizowanych pod egidą PPS. Ku zadowoleniu towarzyszy z CKW, jak również czynników wojskowych mimo trudności organizowanie ochotniczych jednostek robotniczych posuwało się sprawniej, niż oczekiwano. Podnosiło to bardzo nasz autorytet w społeczeństwie warszawskim i w wojsku. Już po paru dniach wiele osób składało mi wyrazy uznania dla naszych ochotników. Byłem w takich chwilach zażenowany, gdyż czułem w toku rozmowy nieomal w każdym wypadku, że poza uznaniem za zryw patriotyczny warszawskiej klasy robotniczej kryje się nadzieja, że dokona ona czynów, na które nie stać było normalnych sił wojskowych. Muszę wyznać, że nie przeceniałem wówczas naszych możliwości. Uważałem, że robimy potrzebną robotę nawet w tym przypadku, gdyby jej wyniki nie były takie, jak tego pragnęli wszyscy warszawianie. Jak wiadomo, harmonogram działań wojsk niemieckich przewidywał zajęcie Warszawy na dzień 8 września. Były wszelkie dane, że plan ten zostanie zrealizowany, mimo że postanowiono bronić stolicy i powołano Dowództwo Obrony Warszawy. Niemieckie lotnictwo, prawdopodobnie przez pomyłkę, rozrzuciło nad Warszawą ulotki zawiadamiające nas, że już skapitulowaliśmy. Zdaje się, że niemieckie operacje wojenne w Polsce w 1939 r. przebiegały zgodnie z opracowanym planem aż do chwili dojścia nieprzyjaciela na przedpola Warszawy. Powstaje pytanie, co spowodowało to naruszenie przewidywanego przez Niemców biegu wypadków. Duch naszego wojska nie uległ zmianie. Nie wprowadzono do działań z rezerwy nowych jednostek siły zbrojnej, bo ich nie było. Przeciwnie, to co przed 8 września działo się w stolicy na skutek zarządzeń czynników decydujących, mogło jedynie ułatwić nieprzyjacielowi wykonanie operacji według uprzednio przygotowanego planu. Działał jednak jakiś czynnik niewymierny, którego jednym z zewnętrznych przejawów było powstanie robotniczych oddziałów obrony Warszawy. Zbiorowa wola mieszkańców stolicy pokrzyżowała na pewien czas hitlerowcom plany.
Sądzę, że w kształtowaniu się zbiorowej woli walki z Niemcami najpoważniejszą rolę odegrała Polska Partia Socjalistyczna i klasowe związki zawodowe oraz zbrojne ramię tych organizacji – Ochotnicza Robotnicza Brygada Obrony Warszawy.
Poza członkami Polskiej Partii Socjalistycznej i klasowych związków zawodowych, które były pod przeważającym wpływem naszej partii, na wezwanie do walki z najazdem faszystowskim żywo zareagowały wszystkie ugrupowania lewicowe, na czele z komunistami i radykalnymi ludowcami, wstępując dość licznie do naszej brygady. Ci niezorganizowani antyfaszyści obok naszych towarzyszy pomagali w akcji werbunkowej, w budzeniu nastrojów oporu i woli walki z najeźdźcą. Brygada nasza od pierwszych chwil powstania stała się w zasadzie formacją jednolitofrontową. Bezpośrednie zagrożenie przez faszystowskiego wroga stało się czynnikiem cementującym nastroje żołnierzy brygady w antyhitlerowski monolit.
Od pierwszego września codziennie powtarzały się naloty bombowców, które siały spustoszenie w różnych dzielnicach stolicy. Spłonęło wiele domów, zginęło wielu cywilnych mieszkańców, zniszczono lub uszkodzono szereg urządzeń użyteczności publicznej. Wojna coraz wyraźniej pokazywała swoje złe oblicze. Okazało się, że bardzo celowym było powołanie do życia Robotniczego Komitetu Pomocy Społecznej. Poszczególne sekcje tego komitetu zaczęły działać w terenie i miały pełne ręce roboty. W oparciu o klasowe związki zawodowe organizowano wszystkie dziedziny gospodarki, niezbędne do utrzymania możliwych warunków życia w walczącej Warszawie.
Wiadomość o tym, że PPS za zgodą Dowództwa Obrony Warszawy przystępuje do formowania robotniczych oddziałów wojskowych, rozpowszechniliśmy drogą organizacyjną, a następnie przez komunikat radiowy, nadany 8 września. Na przygotowanie się do akcji poświęciliśmy jeden dzień, w ciągu którego trzeba było ustalić zasady zaciągu, technikę wykonania, znaleźć pomieszczenia nadające się dla potrzeb większych zgrupowań ludzkich, zmontować pierwszą kadrę, przygotować zaprowiantowanie dla zgłaszających się ochotników i wykonać ponadto cały szereg najrozmaitszych czynności i posunięć, koniecznych dla możliwie sprawnego funkcjonowania tworzącego się aparatu.
Powstające zawsze w okresie organizacyjnym trudności szczęśliwie pokonaliśmy, mimo że akcja nasza odbywała się na terenie objętym działaniami wojny. W wyznaczonym terminie, to jest 9 września rano, w siedzibie Centralnego Komitetu Wykonawczego Polskiej Partii Socjalistycznej i „Robotnika” przy ul. Wareckiej 7 rozpoczęliśmy rekrutację ochotników do robotniczych oddziałów obrony Warszawy.
Z pewnym napięciem nerwowym wyczekiwaliśmy ranka, w którym mieliśmy rozpocząć zaciąg ochotników. To, co zastaliśmy na Wareckiej, przeszło najśmielsze nasze przewidywania. Zgłosiły się tłumy pragnących wstąpić do naszych oddziałów. Plan dzienny naszej pracy został szybko wykonany. Sformowaliśmy jeden batalion w składzie 4 kompanii po 250 ludzi, razem 1000 ochotników. Na dowódcę tego batalionu wyznaczyłem porucznika Tuńskiego. Ochotników naszych zakwaterowaliśmy w szkole Wojciecha Górskiego. Pierwszego dnia stało się dla nas jasne, że przy tak wielkim napływie ochotników przekroczymy kontyngent sześciu kompanii, jaki został ustalony na konferencji w sztabie DOW. Następnego dnia w takim samym trybie został sformowany drugi batalion, który umieściliśmy w szkole razem z pierwszym batalionem, z poleceniem rozmieszczenia kompanii również w sąsiadujących wolnych lokalach. Rekrutacja 2000 ludzi wyczerpała zaledwie drobną część zgłaszających się ochotników. Pod naciskiem mas towarzysze z Centralnego Komitetu Wykonawczego postanowili, że będziemy werbować po 1000 ludzi dziennie i jednocześnie porozumiemy się z władzami wojskowymi, jak ich w sposób najwłaściwszy wykorzystać. Trzeciego dnia rekrutacji mieliśmy już pierwszy pułk, którego dowódcą został kapitan Rode, oficer z 36 pp.
Wobec tego, że na Wareckiej trudno było pomieścić tłumy zgłaszających się ochotników, zmuszeni byliśmy otworzyć drugi punkt werbunkowy przy ul. Długiej 21, w siedzibie Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS.
W ciągu 5 dni zaciągnęło się do organizowanych przez PPS oddziałów 5000 ochotników. Władze wojskowe nakazały zaprzestanie dalszego werbunku. Jednak nacisk ze strony zgłaszających się był tak duży, że zmuszeni byliśmy rozkaz ten częściowo obejść i przyjęliśmy do naszych kompanii jeszcze około 1000 ludzi. Ta „nielegalna” rekrutacja obejmowała przede wszystkim specjalnie wartościowych ochotników oraz takich, których protegowali znani nam działacze. Chodziło nam bowiem o zebranie w naszych formacjach możliwie dużo elementu ideowego.
Ogólny stan Ochotniczej Robotniczej Brygady Obrony Warszawy wynosił 5800-6000 ludzi, z czego do specjalnych zadań odkomenderowaliśmy około 1000 ludzi i w ten sposób utrzymaliśmy się w granicach kontyngentu, ustalonego przez Dowództwo Obrony Warszawy.
Kompanie nasze kwaterowały: w szkołach Wojciecha Górskiego i im. Jana Zamoyskiego, w Banku Gospodarstwa Krajowego i w koszarach Obrony Narodowej przy ul. Ciepłej 32. Jak się okazało, zwerbowanie ludzi, którzy chcieli walczyć i pracować dla sprawy obrony Warszawy, nie nastręczało trudności. Mogliśmy ich zebrać co najmniej pięciokrotnie więcej.
Akcja werbunkowa ochotników w ogólnych zarysach przebiegała na zasadach ustalonych między mną jako dowódcą formujących się oddziałów i towarzyszami z władz partii. Akcję werbunkową przeprowadzała partia, ja zaś lub wyznaczeni przeze mnie koledzy sprawowaliśmy tylko nadzór nad przebiegiem pracy.
Władze partyjne powołały do życia „wydział wojskowy”, którego kierownictwo powierzono tow. Józefowi Dzięgielewskiemu w dniu 10 września, po jego powrocie z wędrówki na wschód i po rozpoczęciu się werbunku ochotników.
Zmobilizowano milicję PPS z warszawskiego Okręgowego Komitetu Robotniczego i przy pomocy tego aparatu oraz przy wybitnej współpracy towarzyszek rejestrowano zgłaszających się ochotników.
Przed rozpoczęciem rejestracji zrobiłem kilkuminutową odprawę, w czasie której wyjaśniłem towarzyszom i towarzyszkom, w jaki sposób mają pracować i jakich kandydatów będziemy przyjmować do naszych kompanii. Przede wszystkim werbowaliśmy członków partii i klasowych związków zawodowych, zdolnych do czynnej lub pomocniczej służby wojskowej. Staraliśmy się grupować kandydatów według specjalności wojskowych, jednak w ramach służby w piechocie. Na miejscu zbiórki w czasie formowania kompanii wyławiano podoficerów i wyznaczano ich na funkcje. Zgłaszających się oficerów kierowano do mnie. Po ustaleniu w czasie krótkiej rozmowy, do czego się nadają, przydzielałem im stanowiska dowódców kompanii, plutonów i inne. Zorganizowane w takim mniej więcej trybie kompanie udawały się do wyznaczonych kwater.
Odmarsz pierwszych kompanii na kwatery odbywał się uroczyście. Przed frontem sformowanej kompanii wygłaszał okolicznościowe przemówienie Zygmunt Zaremba, przy czym muszę podkreślić, że robił to bardzo dobrze. W paru wypadkach i ja musiałem powiedzieć kilka słów jako dowódca całości. Jednak takie swoje wystąpienia uważałem za zbędne.
Już pierwszego dnia zaciągu ochotników mogłem się przekonać, jak wielką wartość ma praca, do której podnietę stanowi pierwiastek ideowy. Dane przeze mnie w czasie odprawy ustnie instrukcje, jak należy przeprowadzać zaciąg ochotników, zostały przez przygodnych pracowników z zadziwiającą ścisłością wykonane. Koledzy, którzy mnie zastępowali, kiedy musiałem załatwiać inne sprawy, wyrażali pełne uznanie dla towarzyszek i towarzyszy za ich ofiarną i doskonałą pod względem technicznym pracę. Nie potrzebuję chyba przekonywać, jak wielką stanowiło to dla mnie pomoc.
Zorientowawszy się już od pierwszego dnia, że napływ ochotników będzie znacznie większy niż przewidywaliśmy, zorganizowaliśmy małą grupę towarzyszy, której zadaniem było wyszukiwanie pomieszczeń dla naszych kompanii. Dzięki temu, że nasi kwatermistrze znali teren miasta doskonale, na tym odcinku nie napotkaliśmy żadnych przeszkód. Dowódcy batalionów zostali upoważnieni do wykorzystywania w miarę potrzeby i innych pomieszczeń znajdujących się w rejonie ich zakwaterowania pod warunkiem utrzymania najściślejszej łączności wewnątrz batalionu.
Normalne oddziały wojskowe zwykle opierają się o znaną dowództwu kadrę, która stanowi kościec jednostki organizacyjnej. Nasze oddziały powstawały generalnie z elementu, którego nie znaliśmy. W czasie rekrutacji zastosowaliśmy cały szereg ostrożności, aby do naszych formacji nie dopuścić elementu nieideowego. Jednak wobec masowego napływu ochotników trzeba było liczyć się z tym, że między wartościowymi ludźmi mogli przecisnąć się chuligani lub niemieccy dywersanci. Wówczas cała praca poszłaby na marne, a partia i organizatorzy robotniczych oddziałów obrony Warszawy zostaliby skompromitowani. Aby uniknąć tego niebezpieczeństwa, po głębokim rozważeniu sprawy z towarzyszami postanowiłem kontrolę materiału ludzkiego powierzyć znanym, godnym zaufania towarzyszom, których znaleźliśmy w Akcji Socjalistycznej.
Do każdej kompanii wcielaliśmy po paru lub kilku AS-owców, których zadaniem było czuwanie nad stroną moralną danej jednostki, do której byli przydzieleni. Trudno mi teraz odpowiedzieć na pytanie, czy nasi ochotnicy byli pełnowartościowi, jeżeli chodzi o ich walory moralne, czy też nasi AS-owcy tak dobrze wywiązali się z poruczonych im obowiązków. W każdym razie mogę z zadowoleniem, a nawet z dumą stwierdzić, że w ciągu całego okresu istnienia naszych oddziałów nie dotarły do mnie żadne sprawy wymagające interwencji.
Jako dowódca robotniczych oddziałów, które rozrosły się do znacznie większych rozmiarów, niż pierwotnie preliminowano, miałem bardzo dużo pracy, przy czym wiele czasu trzeba było poświęcić na utrzymywanie kontaktu z wyższymi władzami wojskowymi oraz ze sztabem Dowództwa Obrony Warszawy.
Stosunek sztabu DOW do naszych oddziałów w okresie ich powstawania był wyraźnie niechętny. Szef sztabu, płk Tomaszewski, już w czasie pierwszej konferencji przewidywał szereg trudności, zwłaszcza dotyczyło to uzbrojenia i umundurowania, które miały dla nas zasadnicze znaczenie.
Pułkownicy Starzyński i Lipiński podchodzili do sprawy naszej formacji również z nastawieniem politycznym. Tak się jednak złożyło, że staliśmy się obu tym pułkownikom potrzebni, powiedziałbym nawet: niezbędni, aby mogli wykonywać należące do zakresu ich pracy zadania. Wzajemne nasze, że użyję niewojskowego terminu, ukłony zaczęły się od tego, że bardzo delikatnie zwrócono się do mnie z zapytaniem, czy w gronie naszych ochotników nie znaleźlibyśmy takiego, który mógłby dotrzeć do określonego punktu leżącego w zasięgu nieprzyjaciela lub przeprowadzić wywiad na odległym przedpolu Warszawy. Jednym słowem, sprawy trudne do wykonania zarówno z racji ryzyka, jak i techniki pracy. Oceniając ważność spraw, którymi zajmowali się wymienieni pułkownicy, zawsze dokładałem starań, aby im pracę ułatwić. Miało to decydujący wpływ na wytworzenie się między nami przyjaznej atmosfery.
Szybko zorientowałem się, że sieć naszego wywiadu po ewakuacji Dowództwa Okręgu Korpusu I działa w minimalnym zakresie, a może nawet wcale nie działa. Łączność przeważnie jest zerwana, nieprzyjaciel coraz bardziej zaciska swój pierścień. Warunki pracy oficerów sztabu z godziny na godzinę stawały się coraz trudniejsze. Ratowano się ochotnikami z naszej brygady. Stale dawaliśmy rozmaitym komórkom wojskowym naszych najdzielniejszych chłopców, którzy wykonywali zadania z dziedziny wywiadu, dywersji i łączności. Zgłaszali się oni ochotniczo, zwykle w ilości znacznie przewyższającej zapotrzebowanie, pomimo to, że zawsze byli uprzedzani z góry o grożącym niebezpieczeństwie i trudnościach związanych z wykonywaniem zadania. W bardzo licznych wypadkach nie wracali oni już do naszych kompanii. Prawdopodobnie wielu z nich zginęło.
Kiedy nasi chłopcy odchodzili do innych formacji, Zygmunt Zaremba denerwował się i mówił, jak gdyby protestując: Najlepszych ludzi nam zabierają. Miał rację, najlepsi ludzie od nas odchodzili z własnej i nieprzymuszonej woli, aby wykonać niebezpieczne zadania dla Polski. To byli prawdziwi bohaterowie, których pamięć tylko bezimiennie uczcić możemy.
Nie usiłowałem przekonywać Zaremby, że dając naszych ludzi, słusznie postępujemy, wiedziałem bowiem doskonale, że myśli nasze w tej sprawie biegną tym samym torem, jedynie zewnętrzny ich wyraz jest następstwem różnic naszych temperamentów. Zawsze stałem na stanowisku, że wskazana, a nawet konieczna jest troska o swoich współpracowników czy podkomendnych, jednak patriotyzm lokalny nie jest dobry. Ja go się już bardzo dawno wyzbyłem.
Poświęcenie naszych ochotników, ich sprawność i inteligencja, wykazane w czasie wykonywania zleconych im zadań, musiały wywołać u oficerów sztabu uznanie i uczucie sympatii dla pepesiackiego wojska. Stawało się ono coraz potrzebniejsze, mnie zaś taki stan rzeczy umożliwiał prowadzenie śmielszej gry. Pułkownicy Starzyński i Lipiński zaczęli nas ostrożnie popierać.
Musimy to sobie jasno powiedzieć, że ideowi cywile w najcięższych dla kraju chwilach pomagali wojsku w jego trudnej pracy, chociaż zdawali sobie sprawę, że nawet największe ich wysiłki nie są w stanie cofnąć toczącego się koła historii oraz zniwelować braków, niedociągnięć, a może nawet zaniedbań, jakie miały miejsce w wojsku na skutek ówczesnej polityki w Polsce.
Chciałbym w tym miejscu wyrazić uznanie dla kilku nauczycieli z okolic Warszawy, których nazwisk, niestety, nie znam. Byli oni w naszych oddziałach i powierzono im wykonanie zadań specjalnych. Praca ta, wymagająca największych wysiłków i poświęceń, została przez nich wykonana doskonale.
Jak to wyżej podkreśliłem, w czasie omawiania projektu tworzenia pod egidą PPS kompanii robotniczych poważne zastrzeżenia co do celowości tego zamierzenia miał zwłaszcza szef sztabu DOW, płk Tomaszewski, któremu, jak zgodnie ocenialiśmy, chodziło o polityczną stronę tej sprawy. Dlatego byliśmy po prostu zaskoczeni faktem, że w ciągu zaledwie kilku dni nastąpiła w stanowisku płk. Tomaszewskiego w stosunku do naszych oddziałów zasadnicza zmiana.
12 września odbyła się w sztabie DOW konferencja, która miała doniosłe znaczenie dla naszych formacji. Wzięli w niej udział pułkownicy ze sztabu, Zygmunt Zaremba i ja. Sztabowcy z całą otwartością oświadczyli nam:
– Nastrój wojska jest zły, trzeba zastrzyknąć mu świeżą krew, dajcie nam trochę waszych ochotników, którzy wniosą do oddziałów ducha walki.
Pułkownik Tomaszewski przyznał, że popełnił błąd, wysuwając szereg zastrzeżeń przed kilkoma dniami co do celowości formowania naszych kompanii. Pułkownicy Starzyński i Lipiński ocenili pozytywnie wartość naszych wysiłków w dziele obrony stolicy. Pułkownik Hertel chwalił nawet nasze oddziały, które już dały duży wkład pracy na odcinku robót fortyfikacyjnych, a przecież tak dużo jeszcze jest do zrobienia. Zarówno Zarembę, jak i mnie opanowały najsprzeczniejsze uczucia.
Byliśmy zadowoleni z pochwał, jakie spotykają nasze oddziały ze strony jeszcze przed paroma dniami nieżyczliwych dla naszych zamierzeń pułkowników. Równocześnie całą siłą woli powstrzymujemy się od wypowiedzenia, jak oceniamy dotychczasowy stosunek sztabowców do naszych intencji i wysiłków.
Muszę zaznaczyć, że wyżej podane uwagi w najmniejszym nawet stopniu nie dotyczą osoby pułkownika Hertla, z którym od pierwszej chwili łączyły nas najlepsze służbowe i osobiste stosunki.
Płk Hertel był szefem saperów DOW. Nie polityk, lecz bardzo rzeczowy człowiek, którego przede wszystkim interesowała robota. Od razu ocenił, jaką wartość miały dla niego nasze kompanie. Dał temu wyraz w szeregu wypowiedzi do mnie jako dowódcy tych formacji, co w stosunkach wojskowych stanowi raczej rzadki wypadek. Ponadto płk Hertel złożył dwie lub trzy wizyty w CKW na Wareckiej, aby podziękować towarzyszom za pracę zorganizowanych przez partię ochotników.
Na konferencji w sztabie wysunęliśmy propozycję nadania naszej jednostce ochotniczej jakiejś określonej formy organizacyjnej. Z uwagi na to, że liczbowo znacznie przekraczaliśmy stan pułku, mieliśmy bowiem około 5500 ludzi, generał Czuma zdecydował, że będzie to brygada o nazwie Ochotnicza Robotnicza Brygada Obrony Warszawy. Po odbytej konferencji Zaremba, obawiając się, że w związku z przemianowaniem naszych oddziałów na brygadę może nastąpić zmiana na stanowisku dowódcy z uwagi na moją niską szarżę, zwrócił się do płk. Hertla, prosząc, aby mnie nadal pozostawiono na dotychczasowym stanowisku. W odpowiedzi płk Hertel oświadczył:
– To nic nie znaczy, że on jest kapitanem, dziś przyjęta jest zasada przydatności, a nie rangi.
Zostałem więc na dwa tygodnie dowódcą Ochotniczej Robotniczej Brygady Obrony Warszawy.
Co noc i co dzień dawaliśmy naszych ochotników do budowy umocnień i rozmaitych robót saperskich.
Poszczególni oficerowie, którym przydzielano naszych chłopców do robót, wyrażali opinię, że mogą oni być wzorem dla innych jednostek, jak należy pracować. Byli chętni, nie trzeba było ich poganiać, pracowali szybko i inteligentnie. Nie było wypadku, aby na wyznaczone miejsce zbiórek nasi ludzie się nie zgłaszali czy też się spóźniali. Obowiązkowość była wzorowa. Toteż w krótkim czasie oficerowie saperów, podlegający płk. Hertlowi, domagali się, aby do wykonania zleconych im robót przysyłać ludzi tylko z naszych oddziałów.
W pierwszych dniach powstania naszych kompanii ochotniczych któraś z pracujących u nas pań przyniosła list adresowany do mnie. Treścią listu, pisanego na blankiecie Ozonu, było stwierdzenie, że władze tej organizacji wyjechały z Warszawy, pozostawiając w kasie kilka tysięcy złotych (kwoty dokładnie nie pamiętam). Pozostali w stolicy pracownicy Ozonu uważają, że pieniądze te powinny być użyte na potrzeby obrony kraju, i składają je na pokrycie wydatków związanych z organizacją robotniczych oddziałów. Jakże wymowna była treść tej korespondencji! Oczywiście, nie omieszkałem wielu osobom pokazać tego listu i treści jego możliwie szeroko rozkolportować. Trudno było znaleźć bardziej przekonywający dowód, wskazujący na to, dla kogo sprawa obrony kraju była frazesem, a dla kogo treścią.
Kiedy rozpoczęliśmy organizację naszych kompanii, politykujący oficerowie ze sztabu oświadczyli, że w magazynach nie ma ani broni, ani mundurów. Po kilku jednak dniach, kiedy prezydent Starzyński organizował swój batalion ochotniczy, silnie tę akcję reklamując, znalazły się w magazynach zarówno broń, jak i mundury. Wówczas kiedy chodziło o polityczną licytację, której celem było osłabienie znaczenia akcji organizacji lewicowych, znalazło się coś w magazynach wojskowych. Zajęliśmy bardzo lojalne stanowisko w stosunku do skierowanej przeciwko naszej popularności akcji, daliśmy bowiem do batalionu prezydenta Starzyńskiego kilkuset naszych (ponad 400) ochotników. Zostali oni umundurowani, uzbrojeni i poszli bronić Warszawy tak, jak tego pragnęli, w pierwszej linii, oko w oko z nieprzyjacielem. Pod czyją firmą będą działać, to zarówno dla nich, jak i dla nas nie miało wówczas żadnego znaczenia. Zygmunt Zaremba w związku z opisaną wyżej akcją polityczną, powiedział:
– Głupia małostkowość, ale przykra.
Uważam, że ocena jego była słuszna.
Przy okazji zaznaczę, iż ponad wszelką wątpliwość ustaliliśmy w czasie obrony Warszawy, że można było nas uzbroić i umundurować, gdyby w tym kierunku działała dobra wola niektórych czynników wojskowych.
Posunięcie prezydenta Starzyńskiego, który nie bacząc na znaczną ilość pracy i ciążących na nim obowiązków, zabrał się do formowania oddziału wojskowego, traktowaliśmy jako polityczne.
Starzyńskiemu i kilku jego politycznym przyjaciołom, którzy pozostali w oblężonej Warszawie, chodziło o ratowanie w jakiś sposób mocno nadszarpniętej w oczach opinii społecznej reputacji ówczesnego obozu rządzącego. Sądzę, że nie wierzyli oni w najmniejszym stopniu, aby ich posunięcia mogły całkowicie rehabilitować tych, co uciekli z kraju – jednak starali się w sposób dla wszystkich widoczny zaznaczyć swoją aktywność.
Pisząc te uwagi, nie chciałbym w najmniejszym stopniu obniżyć znaczenia działalności prezydenta Starzyńskiego w obronie Warszawy. Zasługi jego w tej dziedzinie są niewątpliwe. Był wszędzie i robił wszystko, a taka metoda pracy bardzo szybko wyczerpywała siły fizyczne i psychiczne, toteż nawet niezbyt wytrawny obserwator mógł w czasie rozmowy zauważyć, że – mimo pozornego zewnętrznego opanowania – toczy się w tym człowieku jakaś walka wewnętrzna.
Z prezydentem Starzyńskim w czasie obrony Warszawy rozmawiałem kilkakrotnie, występując jako dowódca robotniczych oddziałów. We wszystkich wypadkach sprawy, o które nam chodziło, prezydent Starzyński załatwił pozytywnie. Nie były to sprawy zasadnicze, lecz raczej drobne, gospodarcze, jak np. wypożyczenie aut do transportu prowiantu, odstąpienie jakiegoś sprzętu z zapasów miejskich czy współdziałanie agend magistrackich z naszymi oddziałami.
W młodości prezydent Starzyński poddał się, jakbyśmy to dziś powiedzieli, kultowi jednostki, poszedł za Piłsudskim i związał się z jego obozem, czego następstwem była ścisła współpraca z Ozonem. Nastąpiła katastrofa wrześniowa, w której załamały się hasła i koncepcje ideowe obozu piłsudczyków. Starzyński zdawał sobie doskonale sprawę z błędów popełnionych przez jego przyjaciół politycznych. Mógł razem z innymi ratować się ucieczką, stał jednak od nich moralnie wyżej, wybrał więc drogę taką, jaką mu honor nakazywał.
Kompanie nasze były zakwaterowane w lokalach nieprzystosowanych do pomieszczenia wojska. Nie było w nich łóżek ani prycz. Chłopcy spali pokotem na gołej podłodze, nawet nie mając koców, aby się przykryć. Były to warunki bardzo złe i gdyby nie to, że wrzesień 1939 r. był wyjątkowo ciepły, na dłuższą metę nie dałoby się ich wytrzymać. Jednak sarkań na złe warunki bytowania nie słyszeliśmy. Wszyscy nasi ochotnicy zdawali sobie sprawę, w jakiej sytuacji znajduje się Warszawa, i rozumieli, że rozmaitego rodzaju braki nie są następstwem czyjegoś zaniedbania. Warszawiacy ściągali od rodzin najpotrzebniejsze w życiu żołnierskim przedmioty i dzielili się nimi z kolegami. Nawiązywano stosunki z ludnością mieszkającą w pobliżu kwater naszych ochotników, która z największą chęcią dzieliła się dobytkiem ze swymi obrońcami. Wzajemne stosunki między naszymi ochotnikami a ludnością cywilną były niezwykle serdeczne.
Po nalotach i bombardowaniach nieprzyjacielskich, które choć z różnym nasileniem trwały właściwie bez przerwy, obejmując coraz to inną dzielnicę miasta, chłopcy nasi pomagali cywilom przy usuwaniu zniszczeń i ratowaniu resztek mienia. A wieleż pożarów zlikwidowali w zarodku, bądź działając sami grupami, bądź pomagając domowym organizacjom obrony przeciwlotniczej! Najcenniejszym jednak chyba było to, że oddziały nasze podtrzymywały w mieszkańcach wiarę w lepsze jutro, i to w najcięższych chwilach, jakie przeżywała Warszawa. Jakaś piosenka, jakiś żart, bo i te się nawet rodziły w gronie naszych ochotników, pozwalały spokojniej reagować na huk rwących się pocisków i bomb lotniczych.
Któregoś wieczoru do sztabu brygady przyniesiono skrzynię dość znacznych rozmiarów, zaznaczając, że jest to podarek od batalionów kwaterujących w szkole imienia Wojciecha Górskiego. Po otwarciu skrzyni okazało się, że zawiera ona wyroby firmy „E. Wedel”: cukierki, czekoladki i inne słodycze. W pierwszej chwili podarek ten zaniepokoił mnie bardzo. Zrodziło się we mnie podejrzenie, że jakaś grupa chłopców dobrała się do magazynu fabryki, a przez przysłanie prezentu do sztabu chce ten czyn zalegalizować. Natychmiast kazałem wezwać chłopców, którzy przynieśli skrzynkę, i zacząłem rozpytywać, jaką drogą dostała się do ich rąk. Już po paru zdaniach odetchnąłem z ulgą. Okazało się, że dom Wedla, znajdujący się na rogu Szpitalnej i ulicy Hortensji (obecnie ul. Wojciecha Górskiego), Niemcy obrzucili bombami zapalającymi. Wybuchł pożar. W fabryce czy też magazynach nie było pracowników, straże pożarne wówczas już nie działały. Na pomoc pośpieszyli zaalarmowani chłopcy z naszych kompanii, kwaterujący w szkole imienia Wojciecha Górskiego. Pożar szybko i sprawnie został ugaszony. Dziękując za okazaną pomoc, dr Wedel podarował naszym chłopcom dużą ilość słodyczy, oni zaś uważali, że i ja powinienem coś z tego otrzymać.
Cały szereg firm warszawskich za pośrednictwem pań, które pracowały w naszej brygadzie, przysyłało nam najrozmaitsze dary, żywność, chcąc w ten sposób wyrazić swoje uznanie dla naszego wkładu pracy w obronie Warszawy.
Oddziały nasze, poza kilkoma godzinami snu, który często był przerywany, miały nieustannie masę pracy. Zaczynało się od podstawowego przygotowania miejsca zakwaterowania. Z kolei szło szkolenie wszystkich działów służby piechoty, oczywiście w formie bardzo skróconej. Zabierało to jednak wiele czasu.
Jedną z najważniejszych czynności naszych oddziałów było budowanie umocnień dookoła i wewnątrz Warszawy. Praca ta jednak w znacznym stopniu odbiegała od przyjętych w wojsku wzorów. Nasi chłopcy po przybyciu na pierwszą linię, aby tam budować umocnienia, przede wszystkim na ochotnika luzowali choćby na kilka godzin zmęczoną załogę odcinka lub jej część. Pozwalało to żołnierzom frontowym na większy wypoczynek, a naszym ochotnikom na bojową zaprawę w bezpośrednim kontakcie z nieprzyjacielem. Jak mi o tym szereg razy mówiono, nasi chłopcy na takie roboty szli bardzo chętnie, a znalazłszy się na stanowiskach w pierwszej linii, z największą sumiennością wykonywali powierzone im prace żołnierskie.
Po jednej z takich wypraw relacjonowano mi o wypadku, który chyba nie miał precedensu. Trzeba, aby pamięć o nim nie wygasła. Może kiedyś odnajdzie się któryś z uczestników tego wyczynu i poda więcej szczegółów o jego przebiegu oraz ustali nazwiska tych, którzy w nim brali udział. Historia ta miała przebieg mniej więcej następujący:
Któregoś dnia w rejonie Wola-Ochota chłopcy z naszych kompanii po przybyciu na miejsce budowy umocnień przede wszystkim, przyjętym zwyczajem, w nocy zastępczo obsadzili wysuniętą placówkę. Z przedpola co chwila odzywał się niemiecki ckm, umieszczony w dość odległych zabudowaniach, i przeszkadzał saperom przy budowie umocnień. Kilku naszych ochotników, pochodzących spośród mieszkańców tej okolicy miasta, nie wytrzymało nerwowo i postanowiło zrobić wyprawę na gniazdo nieprzyjaciela. Wzięli więc „urlop” z roboty i poszli znanymi sobie zaułkami. Po upływie pewnego czasu ckm przestał szczekać. Robota przy budowie umocnień posunęła się więc raźniej, nie trzeba już było zachowywać środków ostrożności, gdyż pracujących nic nie niepokoiło. Upłynęło kilka kwadransów i na robocie zjawili się triumfujący „urlopowicze”, taszcząc ze sobą niemiecki ckm i uzbrojenie jego obsługi. Na zapytanie, jak im się udało to zrobić bez broni, odpowiedzieli, że zwyczajnie wydusili tych sk... rękami.
Najdzielniejszy nawet cywil do tej pory nie czuje się żołnierzem, dopóki nie otrzyma munduru i broni. Nasi ochotnicy marzyli o tym, aby nareszcie stać się w pełnym tego słowa znaczeniu żołnierzami. Wszyscy wiedzieli, że odmówiono nam przydziału mundurów i broni. W początkowym stadium organizacji zgodziliśmy się na to, że otrzymamy tylko prowiant. Dzięki pomysłowości naszych ochotników szybko zaczęliśmy radzić sobie ze wszystkimi trudnościami. Już drugiego czy trzeciego dnia od rozpoczęcia rekrutacji zgłosił się do mnie jeden z kolegów oficerów i zakomunikował, że trochę broni już mamy, po parę lub kilka sztuk na kompanię. Dla potrzeb szkoleniowych to wystarczy. Jednocześnie kolega ten zakomunikował mi, że znaczna ilość broni znajduje się w szpitalach, gdzie tylko niepotrzebnie zajmuje miejsce. Jeżeli na to wyrażę zgodę, aby brano broń ze szpitali, to czerpiąc z tego źródła, w szybkim czasie bez łaski sztabu uzbroimy wszystkich naszych ochotników. Oczywiście wyraziłem zgodę na propozycję zaopatrzenia w broń naszych oddziałów bez naruszania zapasów magazynów uzbrojenia. Zleciłem jednak ostrożne postępowanie, aby sprawa nie nabrała rozgłosu. Jak się wkrótce przekonałem, akcja naszego uzbrajania dobrze i szybko się rozwijała. Gdyby wojna trwała dłużej jeszcze o parę tygodni, to wszyscy żołnierze naszej brygady byliby uzbrojeni.
Na każdym nieomal kroku nasi ochotnicy starali się pomagać swoim dowódcom w pokonywaniu rozmaitych trudności, na jakie natrafialiśmy na swej drodze. W bardzo wielu wypadkach występowali z własną inicjatywą. Drobny, ale charakterystyczny przykład: 12 września zostaliśmy nazwani Ochotniczą Brygadą Obrony Warszawy, a 13 września jeden z kolegów wręczył mi naszą urzędową okrągłą pieczęć z orłem państwowym. Kiedy dałem wyraz zdziwieniu, że tak nieprawdopodobnie szybko tę sprawę załatwiono, notabene bez żadnego z mojej strony polecenia, dowiedziałem się, że zrobiono to z inicjatywy pracowników kancelarii brygady, którzy w tym celu wykorzystali swoje znajomości na terenie mennicy.
Poza normalnym już zakresem działalności brygady każdego nieomal dnia wyłaniały się nowe sprawy, które trzeba było rozwiązywać.
Nasi ochotnicy, którzy mieli kontakty z towarzyszami kolejarzami, ustalili, że na bocznicach dworców Wileńskiego i Wschodniego stoją dziesiątki pociągów załadowanych rozmaitego rodzaju zaopatrzeniem wojskowym. Było tam właściwie wszystko: broń do dział włącznie, amunicja, mundury i żywność. O wykorzystaniu na większą skalę tych właściwie magazynów na kołach już nie było mowy, gdyż znajdowały się w zasięgu ognia niemieckiego. Jednak przy pomocy kolejarzy drobnymi partiami, zwłaszcza w nocy, udawało się coś niecoś z tego źródła wydobyć. Przypuszczam, że po zajęciu Warszawy Niemcy dobrze się tymi zapasami obłowili.
Między naszymi ochotnikami w brygadzie znaleźli się rozmaitego rodzaju specjaliści, których brak dał się odczuwać w innych oddziałach wojskowych. Szoferów, mechaników i innych rzemieślników kierowaliśmy na zapotrzebowanie tam, gdzie mogli być lepiej wykorzystani. Liczni uciekinierzy z naszych zachodnich dzielnic, którzy po drodze próbowali się zgłosić do jednostek liniowych i nie zostali do nich przyjęci, a było między nimi wielu towarzyszy, wszelkimi sposobami starali się dostać do naszej brygady. Wojskowe komendy uzupełnień nie działały właściwie. Musieliśmy ten brak choćby tylko w pewnym stopniu łagodzić.
W ramach Robotniczego Komitetu Pomocy Społecznej partia i klasowe związki zawodowe zorganizowały cały szereg agend, jak warsztaty naprawcze, rzeźnię i inne. Nasza brygada w najrozmaitszej formie współpracowała z tymi bratnimi instytucjami.
Kiedy wojska niemieckie podsunęły się na przedpole Warszawy, nastąpiła przerwa w dostawach produktów żywnościowych z okolic podmiejskich. Z dnia na dzień pogarszał się stan zaprowiantowania zarówno ludności cywilnej, jak i wojska. Naloty bombowców wywoływały pożary, w których ulegały zniszczeniu całe masy artykułów żywnościowych, zmagazynowanych przez wojsko w różnych dzielnicach miasta. W rzeźni, zorganizowanej przez towarzyszy ze związku zawodowego, bito znajdujące się w stolicy konie. Ludność cywilna zaopatrywała się w mięso z leżących na ulicach zabitych koni. Nie zaspokajało to jednak głodu mieszkańców i jednostek walczących w okolicy. Postanowiono robić wypady po żywność na przedpola. Kompanie naszej brygady brały również udział w tej akcji. Dzięki temu, że nasi ochotnicy przeważnie znali doskonale podmiejskie tereny, mieliśmy w takich wyprawach znacznie większe osiągnięcia niż inne oddziały. Parokrotnie naszym chłopcom udało się przyprowadzić duże stada krów i zaopatrzyć w kartofle i jarzyny. Rzecz zrozumiała, że te wysiłki tylko w nieznacznym stopniu wpływały na złagodzenie ciężkiej, stale pogarszającej się sytuacji aprowizacyjnej miasta.
Był to okres, w którym wszyscy znajdujący się w Warszawie troszczyli się, aby nie zniszczyć niczego, co komukolwiek może się przydać, nie mówiąc już o nadających się do użytku sprzęcie, broni czy żywności. Zbierano narzędzia i wszystko, a nasi ochotnicy z największą pewnością byli najskrzętniejsi w tej pracy.
Któregoś dnia zgłosiła się do mnie grupa naszych „zbieraczy”, prosząc o zezwolenie na formowanie przy brygadzie baterii dział 75 mm, przytaczając jako argument, że w naszym wojsku nawet przy pułkach są plutony artylerii. Na moje zapytanie: „Skąd weźmiecie działa?” – szybko padła odpowiedź: „Jedno już mamy, przyciągnęliśmy je z Pragi”.
Zapytałem, czy z działa tego można będzie strzelać. Przypuszczałem bowiem, że jest to broń nienadająca się do użytku. Otrzymałem odpowiedź, że działo jest zupełnie nowe, prawdopodobnie jeszcze z niego nie strzelano. Bardzo kwaśne miny mieli nasi chłopcy, kiedy działo kazałem oddać artylerzystom. Przekonywali mnie, że na torach przy Dworcu Wschodnim jest jeszcze wiele dział, oni je ściągną i będziemy mieli baterię, a jeśli zechcę, to i więcej. Byli rozczarowani, sądzili, że z radością przyjmę ich propozycję, a spotkał ich zawód. Orientowałem się w sytuacji, było już za późno, aby rozpocząć tworzenie nowych jednostek. Nie mogłem im jednak tego powiedzieć, aby nie załamali się w wierze, iż Warszawa może się jeszcze długo bronić. Sytuacja Warszawy stale się pogarszała, pożary powstałe od nieprzyjacielskich zapalających bomb lotniczych strawiły całe szeregi budynków, między innymi te, w których znajdowały się wojskowe magazyny żywnościowe.
Poza ścisłym kontaktem utrzymywanym z towarzyszami z Wareckiej i Boduena odwiedzałem również tow. Pużaka, który w czasie obrony Warszawy był przez dość długi czas chory i kwaterował u jednego ze swoich przyjaciół w pobliżu ulicy Brackiej, na Żurawiej albo Nowogrodzkiej. Miałem do swojej dyspozycji małe auto i motocykl, mogłem więc z łatwością dość szybko znaleźć się w każdym punkcie miasta. Ze względu na trudności komunikacyjne tylko nieliczni znajomi mogli odwiedzać tow. Pużaka. Toteż rad był, kiedy się do niego zgłaszałem, gdyż w tym gorącym czasie pragnął mieć informacje, co się dzieje w Warszawie, a sytuacja zmieniała się niemal z godziny na godzinę. Rozmowy z tow. Pużakiem nie należały do kategorii podnoszących na duchu. Od pierwszej chwili bardzo pesymistycznie oceniał sytuację Polski. Mimo to jednak uważał, że walczyć z wrogiem należy.
Kiedy w dniu 17 września zaszedłem do tow. Pużaka, zauważyłem, że był on niezwykle zdenerwowany. Przypuszczając, że stan jego zdrowia uległ pogorszeniu, zacząłem dopytywać się, jak się czuje. Pużak przyglądał mi się przez chwilę i nagle zapytał:
– To nic nie wiecie?
Na pytanie ja również zareagowałem pytaniem:
– A o co właściwie wam chodzi?
Wówczas Pużak, który siedział przy radioodbiorniku, powiedział, że przed chwilą Moskwa nadała komunikat o wkroczeniu wojsk radzieckich na terytorium Polski.
– To już jest koniec.
Fakt wkroczenia na nasze terytorium wojsk radzieckich mniejsze na mnie zrobił wrażenie niż silna reakcja Pużaka na to, co się stało. W gronie ludzi orientujących się w sytuacji, z którymi się spotykałem, powszechnie panowała opinia, że nie da się uniknąć konfliktu pomiędzy Niemcami Hitlera a Związkiem Radzieckim. Kiedy i w jakiej formie to nastąpi – trudno było przewidzieć, gdyż obie strony prowadziły zręcznie politykę wzajemnego mydlenia sobie oczu. Zdaje mi się, że w 1939 r. cały świat zdawał sobie sprawę z tego, że Rosja jest tym smacznym kąskiem, na który Hitler ostrzy sobie zęby.
Aby odwrócić uwagę Pużaka od jego ponurych myśli, zauważyłem, że Związek Radziecki na pewno liczy się z tym, że Niemcy będą chcieli pójść dalej, muszą więc robić odpowiednie kroki zarówno w dziedzinie dyplomatycznej, politycznej, jak i wojskowej. Że przy tym najbardziej ucierpią interesy Polski, to nie ulega żadnej wątpliwości. Nasze położenie geopolityczne jest fatalne i z tego powodu stale dostajemy cięgi. Na razie dalecy jesteśmy od końca wojny i z tej racji nie możemy już teraz przewidywać, jak się to wszystko w przyszłości potoczy. Pużak zastanowił się chwilę i powiedział:
– No pewnie...
Powróciwszy na Foksal, prawie natychmiast dowiedziałem się od szeregu osób o wkroczeniu wojsk radzieckich na terytorium Polski. Reakcje były bardzo różnorodne. Jedni mniej, inni bardziej ostro oceniali to posunięcie. Wszyscy wiedzieli z rozmaitych źródeł o tym, że toczyły się dość długo pertraktacje między Moskwą i Berlinem, i wszyscy czuliśmy, że w tym czasie zapadają decyzje dotyczące naszych najżywotniejszych spraw. Jednak rzadko kto zdawał sobie z tego sprawę, że wielka odpowiedzialność za ten stan rzeczy spada również na nasz rząd.
Po fakcie wkroczenia do Polski wojsk radzieckich kilkakrotnie brałem udział w rozmowach, w czasie których poruszano ten temat. Generalnie uważano, że stała się nam krzywda jako państwu i narodowi, a stroną krzywdzącą był Związek Radziecki. Jednak w miarę tego, jak rozmowy przenosiły się do grona ludzi bardziej wyrobionych intelektualnie i politycznie, stwierdzano, że dokonane posunięcia z punktu widzenia interesów Związku Radzieckiego były potrzebne. Można uważać za rzecz bardzo prawdopodobną, że gdyby te same posunięcia zostały wykonane nieco inaczej, nie po stalinowsku, na pewno uniknęłoby się z pożytkiem dla obu stron wielu konfliktów i nieporozumień.
Jest rzeczą charakterystyczną, że w 1939 r., po wkroczeniu na nasze tereny wojsk radzieckich, głos ludu nie potępiał komunizmu jako ideologii, nie oburzał się na narody Związku Radzieckiego, natomiast o Stalinie mówiono jako o złym duchu czy też duchu zła.
Główny trzon brygady stanowili, zgodnie z założeniami organizacyjnymi, PPS-owcy i członkowie klasowych związków zawodowych. W tej grupie znalazła się spora ilość komunistów lub skłaniających się ku komunizmowi i bardzo wielu ludzi o poglądach lewicowych, którzy do tej pory nie byli związani z żadną partią. Ponadto było kilku NZR-owców, a nawet jakoby ONR-owcy znaleźli się w naszym zespole. Były to jednak bardzo nieliczne jednostki, które nie mogły w żadnym wypadku zmienić ideologicznego nastawienia wielkiej masy. Raczej uległy jej sile przyciągania i poszły nową drogą. Wreszcie należy podkreślić, że zupełnie wyraźną grupę stanowili bundowcy, którzy w sposób bardzo zdecydowany solidaryzowali się pod każdym względem z naszą akcją.
Komuniści utrzymywali ze sobą oraz z naszymi jednolitofrontowcami konspiracyjne kontakty, o czym doskonale wiedzieliśmy, to jest wiedzieli towarzysze z CKW i piszący te wspomnienia. Zdawaliśmy sobie doskonale z tego sprawę, że w czasie wojny z Hitlerem mamy tak jednolitofrontową platformę działania, że nie zachodzi potrzeba obawiania się wystąpień, które utrudniałyby naszą pracę.
Wspominał mi Zaremba, że w pierwszych dniach powstawania naszych kompanii zgłosili się do niego jacyś ludzie, których nie znał, i oświadczając, że są komunistami, proponowali wspólne przeprowadzanie akcji. Na zapytanie Zaremby, czy się co zmieniło, gdyż według posiadanych przez niego wiadomości Związek Radziecki prowadzi pertraktacje z Niemcami i zadeklarował swoją neutralność w ich wojnie z Polską, komuniści zrezygnowali z dalszego prowadzenia rozmów.
W świetle posunięć dokonywanych na terenie polityki międzynarodowej takie postawienie sprawy przez Zarembę wydawało mi się słuszne. Dlatego też fakt zgłaszania się poszczególnych komunistów do brygady, aby wspólnie z nami walczyć przeciwko hitlerowcom, uważałem za objaw indywidualnego patriotyzmu, i to już wysokiej klasy.
W ciągu całego okresu obrony Warszawy nie słyszałem o tym, aby były prowadzone jakieś rozmowy w sposób oficjalny między PPS a komunistami na temat wspólnego działania. Z tego wnioskowałem, że nie szukano platformy wzajemnego porozumienia się – sprawa jeszcze prawdopodobnie nie dojrzała, zaś po 17 września trudności porozumienia się tych dwóch odłamów ruchu robotniczego jeszcze bardziej wzrosły. Fakt wstępowania komunistów do naszej brygady traktowałem jako posunięcia indywidualne poszczególnych ludzi, wynikające z wyznawanej przez nich ideologii, lecz nie za posunięcia partii, za które bierze ona odpowiedzialność. […]
We wrześniu w szerokich masach mieszkańców Warszawy widać było ogromne napięcie emocjonalne, mające jeden kierunek działania – walkę przeciwko najeźdźcy.
Często zadawałem sobie pytanie, na które nie znajdowałem i nie znajduję nadal odpowiedzi: Czemu ci, którzy mieli władzę w ręku, dysponowali wszelkimi dobrami w kraju i którym źle przecież nie było, na najazd niemiecki reagowali paniką, ucieczką i rezygnacją z obrony swoich żywotnych spraw, podczas gdy ta część społeczeństwa, której dola nie była godną zazdrości, dała się poznać z najlepszej strony, stawiając na kartę obrony wolności kraju swoje życie, będące jedynym bogactwem, jakie posiadała?
Jeszcze przed bombardowaniem naszej kwatery przy ul. Foksal, w czasie jednej z rozmów, jakie miewałem w sztabie DOW, wysunięto propozycję rozwinięcia naszej brygady w dywizję. Celowo użyłem wyrażenia „wysunięto propozycję”, gdyż z treści rozmowy wynikało, że decyzja w tej sprawie zależy od naszej, to jest PPS-owców, zgody. Motywem skłaniającym sztab DOW do wystąpienia z taką koncepcją było to, że do Warszawy przedarł się przez pierścień niemiecki płk dypl. Marian Kaliński, ostatni dowódca 13 dywizji piechoty, wraz ze swoim szefem sztabu. Prawdopodobnie chodziło tu o jakieś inne względy, gdyż wysunięty przez oficerów sztabu powód wydawał się mało przekonywający. Pragnąc zawsze pomagać w pracy swoim przełożonym, odpowiedziałem, że o ile chodzi o mnie, to nie mam żadnych wątpliwości co do tego projektu i oczekuję na odpowiedni rozkaz. Przy tej okazji otrzymałem zapewnienie, że rozwinięcie brygady w dywizję w niczym nie uszczupli moich prerogatyw, przeciwnie, uzyskam pomoc fachową doskonałych oficerów zawodowych. Rozmowa ta miała miejsce około 23 września.
W parę dni potem nasi ochotnicy przeszli pod komendę płk. Kalińskiego. W dniu 26 września, to jest w dniu wysłania do Niemców parlamentariuszy w sprawie kapitulacji Warszawy, w oparciu o ludzki materiał naszej brygady została odbudowana 13 dywizja piechoty.
Odpis rozkazu organizacyjnego 13 dywizji piechoty otrzymałem na ul. Ciepłej. Płk Kaliński postanowił formować dywizję w rejonie Żoliborza i tam polecił ściągnąć naszą brygadę. Uważając, że rola moja się zakończyła, zatrzymałem się na ul. Ciepłej, aby nieco odpocząć i zastanowić się, co będę robić dalej.
Dowiedziawszy się 28 września o podpisaniu kapitulacji Warszawy, uważałem za stosowne zameldować się w takiej chwili w dowództwie dywizji. Pojechałem więc motocyklem na Żoliborz.
Podjeżdżając do dowództwa dywizji, już z dość znacznej odległości zauważyłem nerwowy ruch. Przed kwaterą stał płk Kaliński i kilku podnieconych oficerów. W pierwszej chwili sądziłem, że widoczny stan zdenerwowania kolegów należy przypisać wrażeniu, jakie wywarła na nich kapitulacja. Podszedłem do grupy oficerów i zameldowałem się dowódcy dywizji. Pułkownik Kaliński, wyraźnie zdenerwowany, zwrócił się do mnie mniej więcej tymi słowami:
– Dobrze, że pan przyjechał, panie kapitanie, jest źle, wojsko mi się buntuje, chcą mordować oficerów, nie chcą składać broni, nikogo się nie słuchają. Oni pana znają, może ich pan przekona.
Jednym rzutem myśli objąłem sytuację i zrozumiałem, jak powstało tragiczne nieporozumienie. Po podpisaniu kapitulacji wszyscy dowódcy jednostek wojskowych otrzymali rozkazy z technicznymi instrukcjami co do wykonania ustalonych warunków, jak złożenie broni i amunicji, zebranie w wyznaczonych miejscach rozbrojonych żołnierzy itd. Pułkownik Kaliński, nie znając psychiki podległego mu elementu żołnierskiego, rekrutującego się z naszej brygady, popełnił zasadniczy błąd, który mógł pociągnąć za sobą bardzo przykre następstwa, mogące się nawet zakończyć rozlewem krwi.
Tak jak się to normalnie praktykuje w wojsku, dowódca dywizji zlecił wykonanie rozkazu podległym mu dowódcom niższego szczebla. W chwili gdy rozkaz ten dotarł drogą służbową do naszych ochotników, zrodziły się między nimi wątpliwości i podejrzenia. Oni poszli do brygady, aby się bić z faszystami, a nie kapitulować przed nimi. Rozkaz złożenia broni i rozejścia się do domów potraktowali jako wyraźny objaw zdrady. Sądzili, ze dowództwo nowo utworzonej dywizji chce ich wyeliminować z walki i otworzyć Niemcom drogę do stolicy. W środowisku ochotników naszej brygady nawet jakaś drobna sugestia, idąca w kierunku rezygnacji z walki przeciwko najeźdźcy, mogła stać się iskrą padającą na beczkę prochu. Większość ochotników brygady stanowili warszawiacy. Wstąpili oni do niej, aby bronić swego miasta – to było ich celem. Nagle dowiadują się, że na rozkaz swych nowych przełożonych mają z tego celu zrezygnować.
Nasi chłopcy uważali, że brygada stanowi potężną siłę, która wprowadzona do walki może przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę. Z punktu widzenia rzeczowej oceny wojskowej taki pogląd był dość naiwny, ale czyż mogli inaczej oceniać swoje siły młodzi ofiarni zapaleńcy? Dla nich dewizą było: „Mierz siły na zamiary”. Toteż nie zdziwiło mnie, że otrzymany rozkaz potraktowali jako zdradę i nie chcieli go wykonać.
W czasie obrony Warszawy w 1939 r. głos ludu – nie przesądzam tego, czy słusznie, czy też niesłusznie – za wszystkie błędy i niedociągnięcia na równi z przedstawicielami władzy politycznej winił górę wojska. Wszyscy w kraju wiedzieli o tym doskonale, że na czele rządu stoi generał, którego najbliższymi współpracownikami są powszechnie znani wyżsi wojskowi. Czyż można się dziwić, że w okresie największego napięcia walki o byt narodu i państwa najlepsi synowie ludu, słysząc głos opinii swego środowiska, który bardzo krytycznie oceniał działalność ówczesnych przedstawicieli władz państwowych, nie darzyli tych władz zaufaniem?
Gdyby nie to, że jeszcze przed przybyciem do sztabu dywizji wiedziałem o podpisaniu kapitulacji Warszawy, kto wie, czy nie popadłbym w rozterkę, jak mam się ustosunkować do rozkazu oddania broni i rozejścia się do domów ochotników brygady.
Poprzedniego dnia sądziłem, że skończyła się moja rola w brygadzie. Zupełnie nieoczekiwanie znalazłem się w sytuacji, która wymagała, abym działał w kierunku doprowadzenia do spokoju i równowagi wzburzonego tłumu naszych ochotników. Na placu Wilsona gromadzili się „zbuntowani” żołnierze z zamiarem urządzenia wiecu i zdecydowania, jak w dalszym ciągu będą postępować. Postanowiłem przemówić do zebranych, aby im wyjaśnić, że po głębokiej rozwadze zarówno czynników politycznych, jak i wojskowych powzięto decyzję, że dalsza obrona Warszawy jest bezcelowa, i w związku z tym podpisano kapitulację. Wszedłem na jakiś śmietnik i z tej trybuny zacząłem, wbrew nastrojom zgromadzonego tłumu, bronić słuszności zarządzeń dowództwa dywizji. Co chwila pod moim adresem padały okrzyki: „Zdrajca!”, „Zastrzelić go!” i tym podobne. Repetowano karabiny.
Powracanie myślą do wypadków, jakie miały miejsce w dniu kapitulacji Warszawy i w których brałem bezpośredni udział, jest dla mnie zawsze ciężkim przeżyciem. Usłyszałem straszny, skierowany w moją stronę zarzut zdrady, na który nie mogłem reagować. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym się znalazł pośród otaczającego mnie tłumu, nie znając prawdziwego stanu rzeczy, reagowałbym pewnie w taki sam sposób jak ten tłum. Wewnętrznie z pełnym uznaniem oceniałem reakcje otaczających mnie żołnierzy i cywilów, mimo to, że wypływały one z błędnych przesłanek. W danym wypadku nie zdrada, lecz klęska były przyczyną kapitulacji Warszawy.
Największym wysiłkiem woli opanowałem swoje nerwy, bez czego nie udałoby się opanować otaczającego mnie tłumu. A trzeba wziąć pod uwagę, że już cztery tygodnie żyliśmy w niecodziennym naprężeniu. Odczekawszy dłuższą chwilę, aż zapanował na placu jaki taki spokój, pozwalający na wygłoszenie przemówienia, zacząłem w sposób najbardziej rzeczowy wyjaśniać zebranym sytuację, w jakiej niewątpliwie wbrew naszej woli znalazła się Warszawa. Oczywiście, że po tylu latach nie mógłbym odtworzyć dokładnie treści mojego przemówienia, postaram się jednak, aby w paru zdaniach ująć to, co miało w nim zasadnicze znaczenie.
– Nie po to w ciągu kilku tygodni towarzysze i ja pracowaliśmy nad zorganizowaniem brygady, aby ją teraz w sposób zdradziecki likwidować – mówiłem. – Przecież można było tej akcji zupełnie nie rozpoczynać, z czego Niemcy niewątpliwie byliby zadowoleni. Przypuśćmy, że z czyjejś strony jest zdrada – toć przecież nie wszyscy dowódcy są zdrajcami. Kto jest zdrajcą, to można przecież ustalić i wyciągnąć z tego odpowiednie konsekwencje. Ja wam mówię, że w tym wypadku zdrady nie ma, tylko zły los nas, Polaków, ciężko dotyka. Trzeba się rozbroić i rozmundurować. Aby to wykonać, musimy się udać do Cytadeli, dokąd ja was poprowadzę. Tam na miejscu wszyscy, jak tu jesteście, ustalicie w sposób nienasuwający żadnych wątpliwości, że nie ma zdrady. Wyznaczcie kilku, którzy w czasie marszu będą mnie pilnować i w wypadku jakiegoś podejrzenia, że to, co wam mówię, nie jest prawdą, mogą zrobić użytek z broni.
W czasie mojego przemówienia co chwila nawet tuż koło mnie padały okrzyki: „Dość tego!”, „Ściągnąć go!”. Spokojniejsi ochotnicy zwracali się do sąsiadów: Daj spokój, niech gada i tak nie ucieknie. Atmosfera była naładowana elektrycznością.
Miałem zawsze pewien dar słowa. Sądzę, że napięcie nerwowe, które w dniu kapitulacji Warszawy objęło nas wszystkich, prawdopodobnie zwiększyło moje możliwości oddziaływania na masę ludzką. W czasie przemówienia czułem, jak kolejno następują po sobie zmiany nastroju słuchaczy. Zaczęli oni powoli łowić poszczególne zdania, porządkować je w swoich umysłach, zastanawiać się nad ich treścią, wreszcie wierzyć w to, co do nich mówiłem. Udało się opanować sytuację.
Tak jak zaproponowałem, otoczony kilku żołnierzami z karabinami stanąłem na czele licznej gromady ochotników i poprowadziłem ich do Cytadeli. Za nimi podążyło kilkuset najbardziej zapalonych młodych ludzi z 13 dywizji piechoty. Oczywiście większość między nimi stanowili chłopcy z naszej brygady. W ten sposób udało się rozładować napięcie, które płk Kaliński nazwał buntem, podczas gdy naprawdę było ono wyrazem głębokiego patriotyzmu i zapału do walki ochotników naszej brygady.
Jeżeli chodzi o naszą brygadę, to rozbrojenie jej i rozmundurowanie oraz rozpuszczenie do domów ochotników było konieczne nie tylko z uwagi na umowę o kapitulacji, lecz przede wszystkim ze względów specjalnych. W naszych oddziałach zgrupowali się jedynie ochotnicy, którzy chcieli walczyć z Niemcami nie tylko jako najeźdźcami Polski, lecz również jako z faszystami, których ideologii w sposób świadomy zdecydowanie się przeciwstawiali. Można więc było oczekiwać, że zwycięscy hitlerowcy zechcą z tego powodu zastosować do nas jakieś specjalne sankcje.
W Cytadeli, rzecz jasna, sprawa wyjaśniła się całkowicie. Nasi ochotnicy przekonali się, że wszystko to, o czym mówiłem, było zupełną prawdą. Przystąpiono więc do rozmundurowywania się i składania broni, po czym nasi chłopcy jako cywile wędrowali do swoich rodzin, względnie gdzie kto mógł. Poleciłem, aby kilku z tych, co ze mną przybyli do Cytadeli, wróciło do kwatery i zawiadomiło pozostałych kolegów, jak się przedstawiają sprawy.
Tym razem rola moja jako dowódcy brygady była ostatecznie zakończona.
Po wprowadzeniu na podwórze Cytadeli gromady naszych ochotników, którzy przyszli ze mną z placu Wilsona, i oddaniu ich pod opiekę oficerów znajdujących się przy magazynach wojskowych chciałem choć kilka minut odpocząć. Znalazłem stojący na uboczu przodek od wozu wojskowego i, usiadłszy na nim, rozmyślałem o wypadkach, jakie się w ciągu kilku minionych godzin rozegrały. Stanowiły one koronę tego wszystkiego, co od pierwszego września przeżyłem. Zauważyłem, że w nieznacznej ode mnie odległości kręci się kilku młodych ludzi. Miałem wrażenie, że są to ochotnicy z naszej brygady. Podchodzili w moim kierunku, jak gdyby czegoś szukali, to znów się nieco oddalali. Robiło to na mnie wrażenie, że nie mogą się zdecydować na jakiś stanowczy krok. Po upływie pewnego czasu podeszli do mnie i jeden z nich z bardzo zakłopotaną miną powiedział:
– Towarzyszu kapitanie, my chcieliśmy was przeprosić.
Ten piękny gest, zmierzający do dania mi zadośćuczynienia za mimo woli wyrządzoną przez nich i ich współtowarzyszy przykrość, wzruszył mnie do głębi. Nie byłem w stanie powiedzieć im, że nie mam do nich żalu. Wymieniliśmy jedynie na pożegnanie uściski dłoni.
Po przeczytaniu brulionu moich wspomnień z 1939 r. nasunęło mi się pytanie: Czy to, co w tym okresie przez nas zostało zrobione, co żywego wyrazu nabrało w brygadzie, miało jakieś większe znaczenie, czy też jedynie rozładowało pewną ilość napięcia uczuciowego, którego powstaniu sprzyjała wojna? A może w ogóle cały ten wysiłek nie był potrzebny i nie miał żadnego sensu?
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że do powstania brygady w dużym stopniu, według naszej opinii, przyczyniły się pozytywne czynniki emocjonalne. W Warszawie w owym czasie ich napięcie było ogromne. Rozładowanie tego napięcia w formie przygotowania pięści, którą zamierza się bić wroga, oceniam pozytywnie. Mogło się istniejące we wrześniu napięcie rozładować w jakiejś akcji przeciwko uciekającym z kraju, jednak taka forma, chociaż w zasadzie słuszna, nie dawałaby nam zadowolenia wewnętrznego.
Brygada rekrutowała się z lewicy społecznej, wprawdzie jeszcze zróżnicowanej politycznie, jednak mającej stosunkowo dość szeroką, wspólną antyfaszystowską platformę ideologiczną. W tej więc dziedzinie była czynnikiem konsolidacyjnym i niwelującym istniejące w środowisku robotniczym różnice polityczne.
Powstanie zaczątków brygady przypada na chwilę największego upadku ducha całego społeczeństwa, wówczas kiedy kraj ogarnęła panika wywołana ucieczką rządu i załamaniem się oporu wojska. Rekrutacja ochotników do brygady, jej rozrost i udział na najrozmaitszych odcinkach działania w obronie Warszawy stopniowo przywracały ludziom wiarę w to, że nie wszystko zawiodło, że w masach ludu pracującego są siły, które będą bronić stolicy. Niewątpliwie wpłynęło to w znacznym stopniu na opanowanie powstałej w czasie 3-5 września paniki.
Autorytet brygady w społeczeństwie osiągnął bardzo poważny poziom. Miałem tego dowody w postaci zapytań kierowanych do naszego sztabu przez osoby i instytucje cywilne. Domagano się od nas decyzji, np. jak należy postąpić ze znajdującymi się w magazynach motorami lotniczymi, co zrobić z większą ilością banknotów znajdujących się w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych itp. Kiedy odpowiadałem, że nie czuję się upoważnionym do rozstrzygania takich spraw, i sugerowałem, aby pytający zwrócił się do DOW lub komisarza Starzyńskiego, zwykle reagowano machnięciem ręki i oświadczeniem, że tamtych czynników pytać się nie będą.
Przytoczyłem parę przykładów z dziedziny niewiążącej się bezpośrednio z wojskową działalnością brygady, sądzę jednak, że i ta forma oddziaływania na nastroje społeczeństwa miała swoje znaczenie. Fakt, że brygadę, względnie jej dowództwo społeczeństwo darzyło zaufaniem, oceniam pozytywnie.
Jako formacja wojskowa brygada może się pochwalić również pewnym dorobkiem. Przede wszystkim daliśmy wiele tysięcy dniówek pracy przy budowie umocnień Warszawy. Dostarczyliśmy z naszego grona poważną ilość robotników do zadań specjalnych z dziedziny dywersji, wywiadu i łączności, których wojsko z braku odpowiednich ludzi nie mogło wykonywać. W całym szeregu wypadków wykonywaliśmy na różnych odcinkach pierwszej linii zadania o charakterze bojowym. Wartość naszych jednostek została dodatnio oceniona przez Dowództwo Obrony Warszawy, kiedy dano nam organizację brygady. Na koniec rozwinięcie naszej brygady w 13 dywizję piechoty było dowodem wysokiej oceny wartości moralnej oraz bojowej naszych ochotników.
Jeżeli się weźmie pod uwagę, że brygada od pierwszej chwili jej działalności musiała iść przeciw prądowi, który wyrażał się w formie idącej od góry paniki i rezygnacji, to łatwo jest zrozumieć, że nasz wysiłek, aby powstać i przetrwać do ostatniej chwili, był bardzo duży. W brygadzie ani przez chwilę nie było nastroju rezygnacji lub paniki, a dzień 28 września, dzień „buntu”, chyba najlepiej dowodzi, jaki zapał bojowy i patriotyzm panowały wśród jej żołnierzy. Te wartości również oceniam pozytywnie.
Od pierwszej chwili najazdu niemieckiego sytuacja Polski stała się najważniejszym tematem rozmów i dyskusji. Powszechnie zrozumiano, że polityka polskich czynników decydujących była błędna, i zaczęto się zastanawiać, co było tych błędów przyczyną. Na czoło popełnionych zasadniczych błędów opinia publiczna wysunęła to, co w dzisiejszej terminologii nazywamy kultem jednostki. Autorytet, jaki mimo rozmaitych błędnych posunięć politycznych miał w społeczeństwie Piłsudski, przekazano w drodze spadkobrania osobom, niestety, nie stojącym na odpowiednim poziomie intelektualnym.
W Polsce przed wrześniem 1939 r. władzę sprawowali ludzie bez pionu ideowego i moralnego. Nic więc dziwnego, że w groźnej chwili zapomnieli o zasadzie: „szlachectwo zobowiązuje” i, zamiast walczyć, porzucili kraj, którego jedynymi obrońcami się mienili. Czyż można sobie wyobrazić coś bardziej dziwacznego jak radiowe pożegnanie się premiera Składkowskiego z rodakami, których zostawił na reducie, walczących z przeważającymi siłami wroga? Ot, tak sobie: „Do zobaczenia się po zwycięskiej wojnie”, i to wszystko, co szef rządu w owej chwili miał do powiedzenia warszawiakom.
To, o czym piszę, nurtowało każdego myślącego Polaka we wrześniu 1939 r. Zadawano sobie pytanie: kto za to wszystko ponosi odpowiedzialność? Odpowiedź była jasna: tak zwana góra, czynniki decydujące w polityce, administracji i wojsku, zwłaszcza że nie tylko przed wybuchem wojny, ale już w czasie jej trwania nie chciały one dopuścić przedstawicieli innych ugrupowań politycznych do współpracy, choćby tylko na odcinku obrony kraju. To są najbardziej ponure stwierdzenia z tego, co się w 1939 r. działo i o czym po wsze czasy pamiętać należy.
W gronie poważniejszych towarzyszy PPS ani na chwilę nikt nie sądził, że byliśmy w stanie nie ulec potężnej sile uderzeniowej armii niemieckiej. To kto inny obiecywał, że „nie oddamy nawet guzika”. Zarozumiałość i fałszywe informowanie społeczeństwa o jego sile czy możliwościach działania to nie jest dobra metoda rządzenia. Wszyscy w sposób bardzo dotkliwy przekonali się o tym we wrześniu 1939 r., wszelkie usiłowania, zmierzające do tego, aby nakłonić czynniki decydujące do zaprzestania śmiesznego pobrzękiwania szabelką, a rozpoczęcia polityki, która by w naszych warunkach zwiększała możliwość przeciwstawiania się wrogim zamiarom sąsiadów, były puszczane mimo uszu.
Najszersze masy obywateli były zaskoczone faktem, że to, co było szumnie reklamowane, w życiu okazało się tylko mitem, że to, co w ciągu dwudziestu lat budowano, zarówno w dziedzinie koncepcji politycznej, jak i w dziedzinie militarnej, pozwoliło na opieranie się przeciwnikowi zaledwie w ciągu kilku dni. Zadawano sobie pytanie, czy nie lepiej było zużytkować te wielkie sumy, jakie wydano na wojsko, na inne, bardziej pożyteczne cele. Nawet ci, którzy nigdy nie interesowali się polityką i jej objawami, bardzo ostro krytykowali przedwrześniowych gospodarzy kraju – przestano wierzyć w uczciwość, przyzwoitość, patriotyzm tych, którzy uważali się za najbardziej wartościowych w tych właśnie dziedzinach.
Dopiero obrona Warszawy ujawniła, że są w Polsce inne siły, nie rozreklamowane, jednak bardziej wartościowe i o wyższym morale, które musiały ulec nieprzyjacielowi ze względu na cały szereg okoliczności. Jednak stało się to podczas walki, a nie w czasie ucieczki.
W 1939 r. zaledwie w kilku punktach stawiano opór nieprzyjacielowi przez czas dłuższy. Jednym z takich miejsc była właśnie Warszawa. Zapisała się ona i tym razem chlubnie w naszych dziejach, głównie dzięki stanowisku, jakie zajęły masy pracujące.
Obrona Warszawy, Modlina i Westerplatte stała się czynnikiem pobudzającym najszersze masy do walki z okupantem. Inicjatywę podziemnej walki z Niemcami przejęły szerokie masy społeczeństwa.
Godne ubolewania w 1939 r. było, że wbrew temu, czego należało oczekiwać, nie było odgórnych sugestii zachęcających do walki z Niemcami, a raczej zniechęcano do takich „rewolucyjnych” kroków. Dzieje brygady są tego wymownym świadectwem. W okresie powstawania oddziałów robotniczych traktowano nas jak natrętnych konkurentów, chcących się wtrącać do spraw, które do nich nie należą. Dopiero kiedy sytuacja militarna uległa znacznemu pogorszeniu – pomyślano o tym, że przecież możemy się na coś przydać.
Nie byłbym w zgodzie z prawdą, gdybym twierdził, że wola walki z hitleryzmem ujawniła się tylko w środowisku PPS lub że tylko nasza partia na tym odcinku działała. Tak się jednak złożyło, że PPS stała się w 1939 r. ośrodkiem, dookoła którego mogli się grupować ci, którzy pragnęli walczyć z najeźdźcą. PPS jako partia polityczna była szeroko znana w kraju, zarówno w środowisku robotniczym, jak i w środowisku inteligencji pracującej. Toteż wystąpienie jej działaczy pod własnymi sztandarami najzupełniej wyjaśniło wszystkim zainteresowanym, jakiego kierunku akcji należy oczekiwać. Ani na chwilę nie wątpię, że gdyby jakieś inne ugrupowanie polityczne wystąpiło z inicjatywą podobną do PPS-owskiej, spotkałoby się w owym czasie również z pełnym uznaniem ze strony społeczeństwa. Jednak spośród innych stronnictw politycznych nikt takiej inicjatywy nie podjął.
Marian Kenig
Powyższy tekst Mariana Keniga przedrukowujemy z niewielkim skrótem za „PPS – wspomnienia z lat 1918-1939”, tom 1, Książka i Wiedza, Warszawa 1987. Jako grafikę wykorzystano okładkę III wydania broszury Zygmunta Zaremby z fotomontażem autorstwa Teresy Żarnower.
Warto przeczytać także:
- Norbert Barlicki: Warszawa 18 września [1939]
- Cezary Miżejewski: Gdyńscy czerwoni kosynierzy we wrześniu 1939
- Stanisław Chudoba: Socjalizm i obrona kraju [1938]