Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Stanisław Patek

Ze wspomnień obrońcy

[1936]

I

Montwiłł

(Józef Mirecki, Grzegorz, Bronisław)

Walka polityczna rdzennej ludności kraju z rządem zaborców posiada własne cechy i swój charakter specjalny. Nie zawsze jej odpowiada dzielnie odchylona przyłbica.

Jeden z najśmielszych bojowców naszych mówił mi, że gdyby w walce takiej wróg, tłumiący życie Ojczyzny, schwycił go za rękę z brauningiem i zapytał: Czy to pańska ręka? – odpowiedziałbym bez wahania – Nie, nie moja. Odcięliby ją. Pozostałaby mu do walki reszta.

W żarcie tym była zawarta jego myśl przewodnia: walki do ostatka, walki na śmierć i życie. Według tej myśli najlepiej, ażeby spiskowiec pozostawał w działalności swojej spiskowcem od początku do końca.

Innej teorii w praktyce życia był hołdownikiem Montwiłł. Ponosił go wrodzony zapał. Montwiłł nawet w tym okresie, kiedy był organizatorem i rozkazodawcą w Wydziale Bojowym, od czasu do czasu szedł w bój, przodując wykonawcom. Jemu z kolei, jako schwytanemu na gorącym uczynku wykonawcy, poryw bohaterstwa psuł niekiedy w obronie ścisłe zachowanie linii spiskowca.

***

Mirecki występował w szrankach partyjnych pod pseudonimem „Grzegorza” lub „Bronisława”, potem dopiero, w sprawach sądowych, figurował jako „Józef Montwiłł”, gdyż z paszportem na to imię został aresztowany.

Starał się współżyć z ludźmi do siebie podobnymi, a w pierwszym rzędzie z żoną swą Marią, której zachowania się w najtrudniejszych i w najboleśniejszych dla niej chwilach, doprawdy, zapomnieć niepodobna!

***

Mirecki miał kilka spraw zakończonych w porządku administracyjnym. Brał udział w kilkunastu zamachach, które nie doprowadziły go do kraty sądowej, w sądzie zaś wojennym, poczynając od 1905 r., miał kilka spraw, a wśród nich najpoważniejsze: sprawę wynikłą z zebrania przy ulicy Mokotowskiej nr 23; sprawę o należenie do „sztabu pięciu”; wreszcie sprawę o zamach na pociąg pod Łapami.

Pierwsza jego sprawa administracyjna ciągnęła się bardzo długo. Zaczęła się w r. 1901, skończyła się 1904 r. Przez ten czas Mirecki siedział w więzieniu w Piotrkowie i w Radomiu, po czym miał być zesłany do Wschodniej Syberii. Gdy jednak wybuchła wojna rosyjsko-japońska, Wschodnią Syberię zamieniono mu na gubernię Ołoniecką, skąd bez paszportu „zwiał” przez Petersburg do Polski.

Gdy na cele polskie, z programu partyjnego wypływające, brakło pieniędzy, a rząd rosyjski pieniądze z Polski ściągnięte i w Polsce zebrane wywoził do Petersburga, Mirecki wraz z wieloma innymi działaczami stanął na tym punkcie widzenia, że pieniądze te stanowią własność Polski i na cele polskie powinny być zużyte. Zapatrywanie takie stanowiło podstawę do odbierania Rosjanom pieniędzy z Polski ściąganych. A że znajdowały się one bądź w kasach rządowych, bądź w pociągach pocztowych, które je przewoziły do skarbu rosyjskiego w Petersburgu, przeto podstawa owa stawała się podłożem do ataków na powyższe kasy i pociągi. Takich zamachów wówczas dokonano dużo. W wielu z nich Mirecki brał udział osobiście, dając przykład energii i męstwa.

Nie mniej ważką podstawą wybuchów bojowych była rosyjska polityka uciemiężania poszczególnych sfer i klas narodu polskiego. Okrucieństwo jej wzmagało się, gdy na swej drodze nie napotykało oporu. Opór ten przeto stawał się jak gdyby logiczną koniecznością ucisku.

Ale przede wszystkim i ponad wszystko do mniejszych i większych wybuchów pchała naród polski wiecznie żywa w jego sercu idea niepodległości Polski. Nikt nie wiedział wówczas, kiedy ona stanie się faktem, nikt nie przewidywał, na jakiej drodze przyjdzie, jak się rozwinie i w jaki sposób się urzeczywistni, ale nikt nie wątpił nigdy, że przyjdzie, że przyjść musi!

Trzeba było przeto o nią walczyć wszędzie, gdzie się dało i jak się dało. Tego mogą nie rozumieć obcy, to czuli jednak wszyscy swoi.

Stąd wypływa powstanie Wydziału Bojowego PPS w 1905 roku. Stąd w konsekwencji – Milanówek, Pruszków, Rogów, krwawa środa i wiele innych, w których taki lub inny udział brało wielu wybitnych członków wydziału bojowego, a wśród nich i Mirecki.

***

Z trzech wyżej wyszczególnionych spraw sądowych Montwiłła pierwsza, aczkolwiek sądzona była w roku 1908, zaczęła się w 1905 r.

Dnia 7 sierpnia 1905 r. w domu przy ul. Mokotowskiej nr 23 miało się odbyć spotkanie około trzydziestu wybitnych rewolucjonistów. Niewiadomym dotychczas sposobem policja dowiedziała się o tym i poczyniła odpowiednie przygotowania. Agenci policji, ubrani po cywilnemu, rozlokowali się w bramie, w podwórzu i na schodach, prowadzących do mieszkania, w którym zebranie odbyć się miało. Mieli oni do swego rozporządzenia siłę wojskową z lejb-gwardii litewskiego pułku, która oczekiwała częściowo w pobliżu na ulicy, częściowo na podwórzach pobliskich domów. Oczekiwali tylko na moment, kiedy zebrani będą w komplecie, ażeby mieć bogatszy połów.

Na zebraniu tym był i Montwiłł. Wychodząc, spostrzegł w bramie stojących agentów policyjnych, rzucił się na boczne schody i dobiegł aż do ich szczytu. Wydostał się na dach i ukrył się za kominem. Agenci skoczyli za nim. Montwiłł miał brauning i dwa magazyny naboi. Na dachu kilkupiętrowego domu, w najniedogodniejszych warunkach rozpoczęła się strzelanina, która nie dała żadnych rezultatów. Agenci przywołali na pomoc żołnierzy. Montwiłł wystrzelał naboje, jakie posiadał, aż do ostatniego. Ostatni przeznaczył dla siebie. Uniósł go poryw rycerskości. Wolał skończyć z sobą, niż oddać się żywym w ręce przeciwników. Teren boju był jednak rozpaczliwy. Dach był tak spadzisty, że noga mu się poślizgnęła i kula trafiła mu nie w głowę, lecz w szczękę. Schwytano go i sprowadzono z dachu. Zabrano brauning, resztki wystrzelonych naboi i paszport wileński na imię Montwiłła, którego autentyczność podczas śledztwa władze wileńskie zakwestionowały. Na kurację umieszczono go w szpitalu św. Ducha, skąd zbiegł 5 października 1905 r.

Ukrywał się do listopada 1907 r., kiedy został ponownie aresztowany. Tożsamość jego osoby została pomiędzy innymi stwierdzona przez tych agentów policyjnych, którzy go zatrzymali w 1905 r., oraz przez ranę, która pozostawiła mu bliznę na twarzy.

Akt oskarżenia przeciwko niemu został sporządzony w maju 1908 r. Sąd odbył się 17-30 V 1908 r. Zapadł wyrok śmierci. Podałem na wyrok ten skargę kasacyjną. Kasacja opierała się głównie na tym, że późniejsze manifesty carskie zniosły karę śmierci w stosunku do przestępstw popełnionych przed 17 X 1905 r. Wyrok śmierci został zamieniony na 15 lat katorgi.

***

Rok 1908 miał poza innymi dwie cechy charakterystyczne: 1) rząd rosyjski, który podczas rewolucji znosił wiele ciosów i upokorzeń, poczuł się silniejszym i, powracając do poprzedniej swej władzy, podniósł głowę z całą butą, z okrucieństwem więc rozpoczął prześladowania tych, których do niedawna drażnić się obawiał; 2) demoralizacja, szerząca się w słabnących szeregach rewolucjonistów, doprowadziła do tego, że słabi – a takich w ostatnich czasach było wielu – zaczęli „sypać” innych, ażeby ocalić siebie. Tym, którym groziła kara śmierci, zdradę poczytywano za okoliczność łagodzącą... więc zdradzali, zdradzali cynicznie, zdradzali, dodając bez ceremonii do swych zeznań wyjaśnienie, iż czynią to w nadziei, że sąd wskutek tego ich na śmierć nie skaże. Zeznań tych po dziś dzień nie można czytać bez uczucia wstydu i wstrętu.

Zeznań tych było pełno w sprawie „sztabu pięciu” wytoczonej Montwiłłowi.

Ażeby się nie uwikłać wobec tych zeznań, można było tylko zachowywać pogardliwe milczenie. Było to koniecznością, do której Montwiłł dostosował się w sposób wprost nadzwyczajny. Odmówił nie tylko odpowiedzi na pytania: „kim jest?”, „ile ma lat?”, „czy przyznaje się do jakiejkolwiek winy?”, ale odmówił wyjaśnienia przyczyn, dla których wszelkich odpowiedzi odmawia.

Akt oskarżenia w tej sprawie sporządzony został w czerwcu 1908 r. Sąd skazał w niej Montwiłła na 15 lat katorgi. Wyrok ten Montwiłł przyjął z pogardliwym uśmiechem, bo już był wówczas skazany na 15 lat katorgi w powyżej cytowanej sprawie z ul. Mokotowskiej nr 23.

***

Ostatni raz Montwiłł stawał przed sądem za zamach na pociąg pod stacją Łapy, dokonany w czerwcu 1907 r. Pociąg ten wiózł z Warszawy dziesięciu oficerów i około pięciuset żołnierzy znanego ze swej złośliwości i okrucieństwa na ulicach Warszawy wołyńskiego pułku, na uroczystości dworskie do Petersburga. Pod pociąg ten na 908 wiorście spiskowcy pod wodzą Montwiłła zrobili podkop i umieścili w nim materiały wybuchowe. Niezależnie od tego oczekiwali na jego nadejście uzbrojeni w brauningi, z których dali ognia, gdy pociąg, pomimo podkopu, poszedł dalej.

Oskarżenie stanęło na tym punkcie widzenia, że była to zemsta za to, że pułk powyższy często pomagał tzw. Ochranie do zwalczania rozruchów rewolucyjnych w „Kraju Nadwiślańskim”, i że zamach ten nie udał się wbrew woli spiskowców, którzy starali się go doprowadzić do skutku w sposób najbardziej krwawy i bezwzględny! Okolicznością utrudniającą działalność obrony w tej sprawie był fakt, że przed Montwiłłem sądzono już pod tym samym zarzutem trzech innych spiskowców, którzy byli skazani na śmierć i nad którymi wyrok został wykonany.

Kiedy Montwiłł został skazany na śmierć, udałem się do generał-gubernatora Skałłona z żądaniem przepuszczenia skargi kasacyjnej albo złagodzenia wyroku.

Na żądanie moje po dłuższych pertraktacjach otrzymałem wówczas ową znaną odpowiedź:

– Niet, nie mogu. Sliszkom sławnyj połk. Czto skazał by Pietierburg? Nielzia [1]!

Wyrok został zatwierdzony 8 października 1908 r. po południu i wykonany 9 października 1908 r. rano.

Wiadomość o zatwierdzeniu wyroku zawiozłem Montwiłłowi do X pawilonu osobiście. Przyjął ją ze stoicyzmem, jako rzecz oczekiwaną, jak gdyby inaczej być nie mogło. Dał mi zalecenia dla partii, dla przyjaciół i dla żony swej, Marii.

– Niech Pan powie moim współtowarzyszom, że gdybym żył po raz wtóry – rzekł do mnie Montwiłł – to postępowałbym tak samo, jak postępowałem, niezależnie od grożącej za to kary śmierci.

Pani Maria pragnęła zobaczyć go koniecznie.

Już wieczorem udaliśmy się na Świętokrzyską do kancelarii i mieszkania ówczesnego szefa żandarmów, Uthofa, który był ostatnią instancją we wszelkich sprawach dotyczących X pawilonu. Nie zastaliśmy go w domu. Powiedziano nam, że jest na zabawie w klubie żandarmów. Nie było innej rady. Trzeba było jechać do tego klubu.

Pani Maria oczekiwała w powozie, ja wszedłem do klubu, by się zobaczyć z Uthofem. W klubie przybycie moje zrobiło niespodziewane wrażenie. Ze wszystkich stron i przez wszystkie drzwi zaglądano do poczekalni, w której mnie umieszczono. Uthof przyjął mnie w specjalnym gabinecie i po krótkich wyjaśnieniach zgodził się na to przedśmiertne widzenie.

Pani Maria pojechała do Cytadeli. Tam ją zrewidowano i dopuszczono do „widzenia” z zachowaniem wszelkich możliwych i niemożliwych formalności.

Potem udaliśmy się do jednego przyjaznego domu, gdzie słuchaliśmy sprawozdania z tego zamachu z ust jednego z jego uczestników, który szczęśliwie uszedł i nie został zaaresztowany. Opowiedział on wzruszająco o wysiłkach Montwiłła, który był tak wyczerpany, że idąc, upadał na ziemię nie jak człowiek, lecz jak drewno, a pomimo to podnosił się i działał dalej.

Ażeby podkreślić, kim była Pani Maria, pozwolę sobie na przytoczenie niektórych ustępów jej listu, pisanego do mnie w chwili, gdy się giąłem pod ciężarem powyższego wyroku:

– „...chciałam także powiedzieć Panu, żeby się Pan tak nie martwił wyrokiem. Pan był tak strasznie zgnębiony wczoraj. Pan widzi przecie, że dla nas śmierć nie powinna być straszna i chyba założenie to stwierdzamy zachowaniem swoim... Pan podziwia spokój męża, z jakim umiera, a dla mnie życie jego jest drogie, lecz jeszcze droższy spokój i siła, z jaką potrafi wyzbyć się dla siebie wszystkiego... Widzę, że zwyciężyliśmy oboje, obojętnie patrząc na wszystko, wobec śmierci za ideę...”.

Do słów tych, wypowiedzianych w tak strasznej chwili, nic dodać nie można!

Byli to godni siebie ludzie!

Z biegiem czasu w kaplicy w Łazienkach brałem udział w akcie chrztu ich córki. Jej ojcem chrzestnym był Marszałek Piłsudski, a akt chrztu, w charakterze świadków, podpisywałem ja i adiutant Marszałka, Świrski.

Ostatnim okrzykiem Montwiłła pod szubienicą były słowa:

– Niech żyje Polska niepodległa!

II

Zamach na Skałłona

W 1906 r. Wydział Bojowy PPS postanowił wykonać zamach na warszawskiego generał-gubernatora Skałłona.

Otoczenie jego musiało wyczuwać niebezpieczeństwo, bo starało się, ażeby w tym okresie wyjeżdżał z Belwederu jak najrzadziej, a gdy już wyjechać musiał, wyjazd jego otaczano nadzwyczajnymi ostrożnościami. Trzeba więc było sztucznie wyciągnąć go w jakąś pułapkę, która by pozwoliła na wykonanie zamachu.

Pomysłowość spiskowców była nadzwyczajna. Uwaga ich padła na ówczesnego niemieckiego konsula w Warszawie. Wynajęto w pobliżu niemieckiego konsulatu frontowe mieszkanie z balkonem w domu, około którego musiał przejeżdżać każdy, kto jechał lub wracał z konsulatu. W mieszkaniu tym zamieszkała jedna z działaczek partyjnych, przy której inne członkinie odgrywały rolę służby domowej. Zachowano się tak, że nic nie mogło zwracać uwagi nawet najpodejrzliwszego obserwatora. Bomby i brauningi leżały w ukryciu. Chodziło tylko o to, jak ściągnąć Skałłona z wizytą do konsulatu. Była to rzecz z góry obmyślona. Jeden ze spiskowców, ubrany w mundur rosyjskiego oficera, obraził konsula niemieckiego w ten sposób, że władze niemieckie nie mogły nie ująć się za nim. Poczyniono odpowiednie kroki w Petersburgu, gdzie postanowiono, aby Skałłon osobiście pojechał do konsulatu i przeprosił konsula za to, co się wbrew woli i wiedzy władz rosyjskich stało. Wizyta ta wypadła na dzień 18 sierpnia 1906 r.

Na ten właśnie moment oczekiwali spiskowcy. Padła bomba, raniąc konia i kawalerzystę, który sprawował straż przy generał-gubernatorze, Skałłon zaś uszedł z życiem. Pękł mu tylko bębenek uszny od strony wybuchu.

Policja znalazła mieszkanie spiskowców już puste. Żadnego winowajcy nie schwytano na razie. Dopiero później, gdy zaczęły się „wsypy” przy śledztwie z racji innej sprawy, z ust niedyskretnych padło nazwisko Owczarkówny jako tej, która w sierpniu 1906 r. zamieszkała pod fałszywym nazwiskiem w owym mieszkaniu w pobliżu konsulatu.

„Rozpoczęło się dochodzenie. Owczarkówna wskazała na mnie jako na swego przyszłego obrońcę. Wówczas władze żandarmskie dopuściły się takiego podstępu, że posłały do Owczarkówny swojego człowieka, młodego pracownika, który udawał wobec niej mojego pomocnika i który poinformował ją, że ja jestem chory i w zastępstwie przysyłam do niej jego, aby on z nią odbył konferencję [2]. Wziął nawet od niej list do mnie z prośbą o obronę.

Kiedy na temat tego incydentu badano jednego z żandarmów z X pawilonu, stwierdzenie strony faktycznej zaczął on w sposób następujący:

– Istotnie, Owczarkówna zapytana, kto ją będzie bronił, zacytowała nazwisko, które u nas w więzieniach już przestało być „imieniem własnym”, a stało się „imieniem pospolitym...”.

– Jak to?

– Powiedziała, że ją będzie bronił adwokat Patek.

Generał Uwerski uśmiechnął się w moją stronę i powiedział z cicha:

– Pozdrawlaju (winszuję).

Gdy przybył ów podstawiony mój niby to pomocnik, Owczarkówna, a w szczególności jej towarzyszka Ostrowska, nie podejrzewając podstępu, powiedziały mu istotny przebieg swojej sprawy, ze wszystkimi szczegółami tak dokładnie, że gdy sprawa przyszła przed kratki sądowe, trudno było nie tylko jej bronić, ale nawet złagodzić wyrok.

Zostały skazane na śmierć przez powieszenie.

Działo się to w tym czasie, gdy car, nie chcąc być przeciążonym sprawami sądowo-politycznymi, przysługujące mu prawo łagodzenia wyroków śmierci przelał na miejscowych generał-gubernatorów. W tej przeto sprawie zrodziła się następująca sytuacja: Na kogo był zamach dokonany? Na Skałłona. Do kogo trzeba było iść o niewykonanie kary śmierci? Do Skalłona. Trudno. Poszedłem.

W Belwederze nie zastałem Jaczewskiego, który, jako mój jeszcze uniwersytecki kolega, zazwyczaj wprowadzał mnie do generał-gubernatora. Zameldował mnie dyżurny urzędnik, który nadspodziewanie prędko powrócił z odpowiedzią:

– Jego Wysoka Ekscelencja prosi.

Gdy wszedłem do gabinetu Skałłona, zastałem go ze zdziwionym, ale nie ponurym wyrazem twarzy:

– Czy Pan przychodzi w „mojej” sprawie?

– Nie, panie generał-gubernatorze, ja do Pana przychodzę w sprawie Owczarkówny i Ostrowskiej.

– Zaiste śmiały pan człowiek. Mnie, jako wojskowemu, imponuje zawsze odwaga pańska.

I zaczęły się pertraktacje, które on miejscami prowadził z pewną brawurą.

Towarzyszył mu zawezwany ad hoc specjalnie jego zastępca z urzędu, szef żandarmów, generał Uthof.

Gdy mnie zapytał: jakie jest podłoże mych starań o złagodzenie wyroku, ja z wolna, ostrożnie, zacząłem rozwijać tezę, że pomimo iż powieszono już na stokach cytadeli kilkaset osób, jeszcze żadna Polka z wyroku sądowego nie została powieszona. Owczarkówna byłaby pierwszą. Za zamach na kogo? – na generał-gubernatora Skałłona. A kto odmówił złagodzenia jej wyroku śmierci? Generał-gubernator Skałłon. Warszawski generał-gubernator uczyniłby to w Warszawie. Sytuacja niewątpliwie byłaby bardziej niż ciężka.

– Chociaż wywody podobne do miłych nie należą, jednakże jest w nich część prawdy – rzekł Skałłon do generała Uthofa.

– Tak – odparł Uthof – ale z drugiej strony, jeżeli Pan te skazane ułaskawi, to nauczy Pan Polaków, że rzucać Panu bomby należy tylko rękami kobiet.

Oburzył mnie ten podstępny, choć zręczny na razie, argument.

– A co pozwala panu generałowi tak myśleć? – zapytałem. – Przed chwilą podkreśliłem, że z wyroków sądowych na stokach cytadeli już powieszono kilkuset Polaków, lecz ani jednej Polki. Widocznym jest przeto, że Polacy na dokonanie niebezpiecznych zamachów za siebie Polek nie posyłają.

Dyskusja przybierała ton ostry. Atmosfera stawała się ciężką. Skałłon przerwał dyskusję, zwracając się do mnie:

– Ja już myśl Pańską zrozumiałem. Może Pan odejść spokojnie, ufając, że będę ją miał na uwadze przy decyzji ostatecznej...

Rozmowa odbywała się na parterze we frontowej sali Belwederu. Przez okno widać było stojącego na warcie szyldwacha. Wskazałem na niego i zapytałem Skałłona:

– Czy Pan uznałby za słuszne, gdyby ten szyldwach, uważając sytuację za spokojną, opuścił swoje stanowisko?

Skałłon uśmiechnął się.

– Bądź Pan spokojny. Ja tych „bab” nie powieszę. To moja decyzja ostateczna.

Na to tylko czekałem. Uśmiechnąłem się do niego i powiedziałem:

– Dziękuję. Mam Pańskie słowo. Mogę odejść spokojny.

Stanisław Patek


Powyższy tekst Stanisława Patka pierwotnie ukazał się w piśmie „Niepodległość – czasopismo poświęcone dziejom polskich walk wyzwoleńczych w dobie popowstaniowej”, tom XIV zeszyt 1 (36), lipiec – sierpień 1936. Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.

Warto przeczytać także:

Leonard Dubacki: W setną rocznicę stracenia [Józef Anastazy Montwiłł-Mirecki] 

Gustaw Daniłowski: Zamach na Skałłona [1924]

Przypisy:

[1]: „Nie, nie mogę. – Tu chodzi o zbyt sławny pułk. – Co by na to powiedział Petersburg? Nie można!”.

[2]: Incydent ten stał się później przedmiotem dochodzenia i oparł się nawet o „Dumę” państwową. Nie wpłynęło to jednak na zmianę tego, co się już stało.

 

↑ Wróć na górę