„Życie WSM”
Za dużo mieszkań
[1937]
W formie notatki agencyjnej ukazała się ostatnio w prasie dość oryginalna na pozór informacja. Informacja ta podaje, że w związku z intensywną zabudową nowych dzielnic Warszawy podaż mieszkań przekroczyła znacznie zapotrzebowanie, że mieszkań zatem jest za dużo i że w rezultacie spaść muszą ich ceny.
Za dużo mieszkań? Ogarnia nas przy czytaniu tych trzech słów jakieś dziwne uczucie, kiedy pomyślimy o norach, w których mieszka proletariat, o barakach, w których mieszkają bezrobotni, o miejscach, w których gnieżdżą się bezdomni. Przecież to jakieś nieporozumienie, Przecież my, działacze robotniczy i mieszkaniowi, wiemy najlepiej, że mieszkań jest za mało, o ileż za mało. Przecież zdajemy sobie sprawę, w jak strasznych warunkach mieszkaniowych tłoczy się ludność pracująca miast Polski i jakie pustoszące społecznie konsekwencje wywołują te warunki. Przecież dla nikogo nie jest tajemnicą, że w swoim czasie optymistycznie wyliczone potrzeby mieszkaniowe ludności pracującej miast polskich wykazały brak miliona izb mieszkalnych i że od tego czasu sytuacja uległa z wielu powodów raczej pogorszeniu mimo realizacji robotniczej spółdzielczości mieszkaniowej i mimo działalności Towarzystwa Osiedli Robotniczych.
Ale mieszkań jest jednak „za dużo”. Mówią nam o tym najobiektywniejsze symptomaty kapitalistycznego rynku. Mówi nam o tym gra prawa popytu i podaży, czuły a nieubłagany mechanizm cen. Tu nie mylą pozory. Tu nie ma żadnej sprzeczności pomiędzy rzeczywistością straszliwej nędzy mieszkaniowej, pomiędzy tym, co my szczególnie dobrze znamy i odczuwamy, a rzeczywistością prywatno-kapitalistycznego rynku. Sprzeczność leży w innej płaszczyźnie. Sprzeczność leży w płaszczyźnie podziału dochodu społecznego.
Co oznacza fakt, że na prywatnym rynku jest mieszkań za dużo? Dochody warstw zamożniejszych pozwalają im na coraz doskonalsze zaspokajanie ich potrzeb mieszkaniowych. Znany jest fakt, że po przejściowo powszechnym głodzie mieszkaniowym w latach powojennych w Polsce (głód ten był wynikiem zniszczenia wojennego), zagadnienie mieszkaniowe szybko się zróżniczkowało; dane statystyczne wykazały, że ludzie zamożniejsi i średnio zamożni polepszyli swoje warunki mieszkaniowe, natomiast warunki mieszkaniowe szerokich rzesz ludzi uboższych uległy dalszemu pogorszeniu.
Rynek prywatny, szczególnie w nowych dzielnicach miast, gdzie się przenosi każdy, kto tylko może, stał się rentowny. Popłynęły ku niemu kapitały, zwabione wysoką zyskownością lokaty, tym bardziej, że przebudowane korzystały jeszcze z wielkiej premii podatkowej. Koleją normalnej oscylacji podaż przewyższyła nawet popyt. Teraz musi się odbyć równoważący proces przystosowawczy: muszą spaść nieco ceny, na rynek wejdzie część tych, którzy po dotychczasowych cenach nie mogli wynająć sobie trzy- i czteropokojowego mieszkania w luksusowym domu, rynek mieszkaniowy stanie się mniej rentowny (zwłaszcza w związku z przewidzianą likwidacją ulg podatkowych dla przebudowanych kapitałów prywatnych) – i nastąpi zrównoważenie, na nowym poziomie. Mieszkań nie będzie już za dużo.
Ale jest jeszcze inny rynek mieszkaniowy. Na rynku tym stoją nędzarze z przedmieść, za nimi wloką się beznadziejnie mieszkańcy baraków i bezdomni. Ludzie ci mogą zaofiarować za mieszkanie bardzo mało – jeśli w ogóle mogą dać cokolwiek – bo w procesie podziału dochodu społecznego przypadł im bardzo mały kąsek. Ten rynek nie jest rentowny. Na tym rynku nie lokuje prywatny kapitalista. Potrzeby tego rynku zaspokajają stare rudery i na wpół rozwalone domki, nieprawdopodobnie przeludnione. Potrzeby tego rynku zaspakaja też aż nazbyt często barak lub miejsce pod filarem mostu. Szaleje na tym rynku gruźlica, śmiertelność dzieci wyraża się w zawrotnych cyfrach. Na tym rynku potrzeby są wprawdzie olbrzymie, ale popyt bardzo niewielki, bo za potrzebami tymi nie stoi odpowiednia siła nabywcza, odpowiednia ilość pieniędzy. A jeśli popyt jest mały, to jakiż sens ma dla prywatnego kapitalisty formowanie podaży, budowanie tanich mieszkań robotniczych?
Jeśli zaś chciałby ktoś stan ten radykalnie zmienić, to musiałby sięgnąć do podstaw. Musiałby choćby częściowo zmienić podział dochodu społecznego. Musiałby z wpływów podatkowych, obciążających ludzi bogatych, sfinansować budownictwo tanich mieszkań dla mas pracujących.
Dopóki zaś nie zostanie podjęta tego typu reforma, dopóki w programie reform społecznych nie zostanie zrealizowany także i ten postulat, będzie zawsze trwał taki stan, w którym mieszkań jest „za dużo” i jednocześnie – ponad wszelką wątpliwość – za mało.
i. h.
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Życie Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej” nr 7/1937, lipiec 1937. Od tamtej pory nie był wznawiany, poprawiono pisownię według obecnych reguł.