Ksiądz Antoni Szech
Z „zabaw” warszawskich
[1908]
Noc była ciemna – chmurna.
Wiatr wył ponuro, jakby stada jakichś piekielnych wilków czy szakali, i ciskał się o smutne ściany pawilonów cytadeli – to znowu z fos i okopów podnosił tumany białe sypkiego śniegu – i kręcił nimi – i pędził je gdzieś daleko – daleko – w ciemność.
Rzekłbyś, że na smutnych placach cytadeli – pod ścianami więzień – u wrót kazamat – na stokach, gdzie tyle poginęło ofiar – duchy jakieś tu pomordowanych – czy może morderców – dzikie wyprawiają harce – czy zabawy przy muzyce wichrów, przy śpiewach upiorów, przy westchnieniach męczenników, co tam za murem cierpią.
Wszak to karnawał – tylko że karnawał w cytadeli – inaczej objawiać się musi – inni tu uczestnicy hucznych zabaw – i inne tony muzyki.
Fałszywym zgrzytem wśród tej muzyki wichru – i jęków nocy – zadźwięczały odsuwane zapory wrót dziesiątego pawilonu – błysnęły słabo chwiejące się od wiatru latarki – a przy ich posępnym smutnym świetle ukazały się szeregi żołnierzy, zbrojnych w bagnety, a wśród nich grupa skazańców.
I dla nich karnawał – i oni potańczą – na powrozach pośród widm tych białych, co z wiatrem się kręcą – i im zahuczy muzyka wichury, z dodanym jeszcze na cześć ich wyłączną, warkiem bębna odgłosem – i monotonnym skrzypieniem szubienic.
Tylko że zamiast wesela – groza na ich twarzach – lęk – bladość – i łzy w błędnych oczach.
Tylko że miast życia i sprężystości w ruchach – drżą pod nimi nogi – straszliwie drgają im nerwy.
Tylko że wzrok ich tak strasznie dziwny – opętańczy – czy obłędny.
Boć to cytadelowy karnawał – to zabawy w przybytku okrucieństwa, męczarni i grozy – inaczej tam wyglądają uczestnicy zabaw.
Inne tam śmiechy.
I inne spojrzenia.
Na stokach cytadeli szereg czarnych szubienic. – Niewyraźnym konturem odbijają one na tle nocy ciemnej i chmur ciemnych.
Światła drgających latarek oświeciły najbliższe, dalsze majaczą niepewnie – i zda się, że tysiące ich tu – że szeregu tego końca nie ma, że to jakiś bezkres tych smutnych rusztowań – i że idą one kędyś w nieskończoność – w wiekuistą kędyś otchłań – do piekła.
Na szubienicach kołyszą się wisielcy – bliższych rozpoznać można, bo światła jeszcze z nich nie zeszły inni już w cieniach nocy. – I stękają słupy szubienic – i drgają światła latarek, z którymi oddalają się, skrzypiąc po śniegu, żołnierze – i huczy wiatr – i tańczą śnieżne tumany.
A wisielcy – to kołują z wiatrem – spokojnie równo, z powagą.
To znowu skoczą raźno w lewo lub prawo – w jaką stronę wicher je rzuci.
Wesołe – wesołe zabawy.
Cytadelowy karnawał.
Noc była ciemna.
Wicher dął ponuro – ten sam co z wisielcami igrał w cytadeli – i grał im do tańca.
I uderzał w wielkie okna ratuszowej sali – oświecone – jasne.
I szczelinami się wciskał do wnętrza – gdzie cała „piękna” zebrana Warszawa.
„Na biednych” tam tańczą. – Wszak potańczyć warto – kiedy tyle dziatek bez chleba – kiedy tyle matek płacze nad kołyską swych wychudłych dzieci.
Tylu ludzi płacze, czemuż tym nie ma być wesoło? Takie dobre ludzie mają serca, że nawet tańczyć nie chcą inaczej – ani śmiać się – ani flirtować – ani się stroić – ani się najadać – tylko dlatego – że inni plączą i drżą z zimna i mrą z głodu.
I tym więcej tańczą – im tamtym smutniej.
Ogromna sala natłoczona po brzegi. – Muzyka gra dziarskiego mazura. I dziarsko tańczą postrojone panny – piękni młodzieńcy.
Przecież to nasz narodowy taniec – nasza chluba – termometr narodowego ducha. W mazurze rozpoznasz, czy dobrze, czy źle z nami – jak tańczy go młodzież – jeśli z życiem i ogniem – to śmiało patrz w przyszłość – jeśli słabo, niezdarnie – to płacz, patrioto.
Tej nocy dziarsko tańczono. – Któż to teraz śmiałby wątpić o potędze narodowego ducha – teraz, kiedy Polska cała, jak długa i szeroka od „jedynie prawdziwych Polaków” brała lekcje jedynie prawdziwego patriotyzmu.
I wdzięcznie uśmiechały się piękne warszawianki – i dowcipami sypali dziarscy młodzieńcy – i gwarno było – i huczno – i wesoło – wesoło.
A wicher od stoków cytadeli – od słupów szubienic – i ciał wisielców przebiegał raz po raz – poprzez puste ulice Warszawy aż tu, do tych jasnych okien – i z tym sennym uderzał w nie jękiem, z jakim tam się miotał o długie mury więziennych pawilonów.
Ale te jęki wichru za oknami – co zdawało się jęki mordowanych męczenników niósł ze sobą – i jękami tymi płakał – ochoty tylko dodawały do lepszej zabawy.
„Słyszy pan Stach, jak ten wicher płacze” – mówiła nadobna i poetyczna Hania – „ja tak lubię kontrasty – mnie takie głosy wiatru pobudzają do zabawy. Potańczmy”.
Może z tym wichrem – z tym jękiem, co płynął nad miastem – i biegł ulicami – i bił się w okna – leciały duchy pomordowanych w tej chwili – tych, których ciała tańczą tam w ciemnościach – pod czarnymi słupami – wśród tumanów śniegu.
Może one chciały wejść do tej sali – gdzie rodacy tak się bawią wesoło – i z wyrzutem spojrzeć w te rozbawione i rozflirtowane twarze panienek i młodzieńców – tej „przyszłości” narodu – tej młodzieży, której dach „nad poziomy” ulatać ma niby – a w sercach żarzyć się płomienie święte.
Może...
I wyrazem oczu przemówić do nich – powiedzieć im więcej, niż najwymowniejsze usta powiedzieć by mogły.
I w głąb duszy ich rzucić skargę.
I w głąb serc ich plunąć hańbę.
Że gdy oni giną – męczennicy – szaleńcy wolności.
Tym wesoło.
I przypłynęły z wichrem tu pod okna. – Ale ujrzawszy, odeszły.
Bo nie warto.
Nie warto zabawy psuć. I serca – i duszy tam szukać nie warto!
***
I po ,.białym mazurze” pójdą o brzasku już dnia nowego wypocząć snem dobrze zasłużonym – po trudach zabawy.Czy po trudach poświęcania się dla płaczących bliźnich.
Czy po trudach dobrego uczynku – ulżenia niedoli.
I marzyć będą o czarnych czy blond wąsach panów – lub o obnażonych ramionach pięknych dziewic.
I odgadywać niedomówione lub dwuznacznie wyrzeczone słówka tej lub owej „piękności”.
I tłumaczyć znaczące spojrzenia.
A ten sam brzask dnia, gdy wejdzie – oświeci tam w cytadeli – martwe i zimne, i zeszpecone ciała skazańców – którym ostatnich chwil życia nie osłodziło nawet ani najbłahsze złudzenie współczucia rodaków.
Ani nadzieja wdzięcznej pamięci pokoleń.
I oni – ci skazańcy – także marzyli kiedyś.
Ale o szczęściu narodu.
Ale o walkach i bojach.
Ale o słońcu i blaskach [1].
ks. Antoni Szech
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w miesięczniku „Krytyka”, kwiecień 1908 r. Od tamtej pory prawdopodobnie nie był wznawiany, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł, ze zbiorów Remigiusza Okraski. „Krytyka” była postępowo-lewicowym czasopismem społeczno-kulturalno-literackim, sympatyzującym z niepodległościowym nurtem polskiego ruchu socjalistycznego. Jako ilustrację wykorzystano grafikę autorstwa Witolda Wojtkiewicza pt. „Ofiary manifestacji ulicznej” z roku 1905.
- Remigiusz Okraska: Za szczęście wasze i nasze, czyli polska teologia wyzwolenia
[1]: Oczywiście nie o bandytach tu piszę – choć zbrodnia kary śmierci – zawsze potępienia godna.
- Kategorie:
- Publicystyka
- Teksty