Eugeniusz Ajnenkiel
Z walk rewolucyjnych w Łodzi
[1936]
I
Początek akcji bojowej PPS w r. 1905
Polska Partia Socjalistyczna podała do wiadomości specjalną ulotką fakt następujący:„Dnia 15 stycznia rb. podczas manifestacji w Łodzi komisarz II cyrkułu, Szatałowicz, strzelił zza tramwaju do niosącego sztandar tow. Ksionczyka i, gdy ten upadł, strzelił doń powtórnie i konającego dobił.
Za ten katowski czyn, dnia 1 kwietnia został wykonany w Łodzi na komisarzu Szatałowiczu wyrok.
Towarzyszowi – nazwiska na razie nie wymieniamy – który życie przy tym postradał, za spełnienie włożonego nań obowiązku, wyrażamy cześć!
Wydział Spiskowo-Bojowy Polskiej Partii Socjalistycznej Warszawa, 2 kwietnia 1905 r.”.
Zamach ten jest pierwszym zastosowaniem terroru indywidualnego do osób urzędowych Łodzi w roku 1905. Nie jest jedynym tylko powód podany w ulotce. Obok niego bowiem wołało o pomstę zachowanie się policji II cyrkułu, którego komisarzem był Szatałowicz. Cyrkuł ten słynął z najokrutniejszych znęcań się nad aresztantami, szczególnie robotnikami-socjalistami. Ludzie, zamieszkujący w jego sąsiedztwie, dniami całymi wsłuchiwali się w jęki i wycia katowanych ludzi. Zabójstwo chorążego PPS – Tomasza Książczyka, pseudonim „Stanisław” (w odezwie mylnie podano nazwisko) przyśpieszyło decyzję, którą powziął łódzki okręgowiec PPS – Tomasz Arciszewski.Do końca maja 1905 roku był on jedynym funkcjonariuszem partii w Łodzi, utrzymując siebie i opędzając potrzeby organizacyjne z sześciu rubli tygodniowo. Taki bowiem był stan wpływów partyjnych w Łodzi. W tym czasie (od roku 1904) organizował on robotników Łodzi i miasteczek okolicznych oraz chłopów z całego okręgu przemysłowego, aż pod Kutno. Gdy z początkiem czerwca 1905 roku wyjeżdżał z Łodzi, pozostawił już sześciu funkcjonariuszy, których przysłała Partia, utrzymując ich z funduszów partyjnych.
Między innymi wystąpieniami Partii Arciszewski przeprowadził też akcję zamachową na zabójcę Książczyka. Na przygotowanie bomb zwoził materiał wybuchowy otrzymywany od górników z Zagłębia Dąbrowskiego. Pierwszy raz, przewożąc dynamit, rozchorował się ciężko po przyjeździe do Łodzi. Górnicy-towarzysze wyjaśnili mu działanie dynamitu, nauczyli robić pociski, tylko zapomnieli wyjaśnić, jak się dynamit przewozi. Przewiózł go więc do Łodzi na sobie. Przesiąkł nim do tego stopnia, że wywołało to zatrucie organizmu, powodując dłuższą chorobę. Z dynamitu tego robił Arciszewski pociski, które rzucone były tak w czasie manifestacji w dniu 15 stycznia 1905 roku, jak i w czasie zamachu na prystawa (komisarza 33 cyrkułu policyjnego) Michała Szatałowicza [1].
Do wykonania tego zamachu napraszał się i został wybrany członek Partii, Józef Szurgot, liczący lat 31, żonaty, ojciec trojga dzieci, z zawodu szewc, mieszkaniec miasta Łodzi.
Po dłuższej obserwacji rozkładu dnia pracy Szatałowicza. ustalono najdogodniejszy punkt dla dokonania zamachu oraz łatwego wycofania się z akcji.
Była to sobota dnia 1 kwietnia 1905 roku. Komisarz Szatałowicz szedł do biura policmajstra miasta Łodzi. Gdy znajdował się na ulicy Długiej (ob. Gdańska), około domu nr 18, dochodziła godzina 1 minut 25 w południe. Idący mu na spotkanie Szurgot zdecydowanym ruchem rzucił bombę pod nogi nadchodzącemu komisarzowi. Wybuch wywołał ogłuszający huk. Szatałowicz padł na ziemię, brocząc obficie krwią.
Ciężko ranny w brzuch został też i wykonawca zamachu, Szurgot, który, nie tracąc przytomności, zgodnie z planem akcji, usiłował uciekać do stanowiących osłonę towarzyszów. Uciekającemu zastąpił drogę strażnik nazwiskiem Zuch, prawdopodobnie Polak, który szedł w odległości kilku kroków za Szatałowiczem. Szurgot próbował strzelić do niego z rewolweru, lecz strażnik, uprzedzając strzał, ciął szablą w głowę zamachowca. Ciężka ta rana ostatecznie powaliła go na ziemię i Szurgot stracił przytomność.
W miejscu, gdzie padła bomba, wyrwane zostały płyty kamienne chodnika, w ośmiu przyległych domach powypadały szyby, odleciały tynki, pogięły się żaluzje i szyldy. Z przechodniów obrażenia ciała doznało dziesięć osób, z których dwie kobiety: Helena Pałaszkiewicz i Marianna Janicka odniosły cięższe rany.
Teren zamachu otoczyła policja, i pierwsze dochodzenie przeprowadzał naczelnik rezerwy policyjnej, Bogdanow. Przybyła karetka pogotowia udzieliła pierwszej pomocy lekarskiej. Komisarza Szatałowicza, któremu bomba pokiereszowała lewą stronę całego ciała, przewieziono dorożką do mieszkania przy ul. Konstantynowskiej nr 29 (ob. 11 Listopada). Józefa Szurgota, nieprzytomnego i w stanie beznadziejnym, przewieziono do szpitala Czerwonego Krzyża, gdzie zakończył życie wieczorem tegoż dnia, nie odzyskawszy przytomności.
Szatałowicz zmarł w tydzień po zamachu; pochowano go w 22 godziny po zgonie, w obawie przed nowym zamachem na uczestników pogrzebu, szczególnie policmajstra Chrzanowskiego. Obawę tę zrodził i ten fakt, iż w dniu zamachu, 1 kwietnia, o godzinie 4 po południu wybuchła silna petarda pod tramwajem na ul. Piotrkowskiej około domu nr 123, a o godzinie 10.30 wieczorem przy ul. Konstantynowskiej, róg Zawadzkiej. W obu wypadkach, poza wybiciem szyb, żadnych ofiar nie było. Policja z całą energią przeprowadzała dochodzenie, przede wszystkim w kierunku ustalenia nazwiska zmarłego zamachowca. Ustalono je i aresztowano jego żonę, ale, nie mogąc nic wydobyć z nieszczęśliwej kobiety, po jakimś czasie wypuszczono ją na wolność. Współuczestników zamachu na razie nie ustalono.
W czasie poszukiwania materiałów do opisanego tu zamachu opowiadał mi mecenas Piotr Kon, obrońca więźniów politycznych w Łodzi, o następującym wypadku pozostającym w związku z zamachem na Szatałowicza.
W roku 1908 przed sądem wojennym w Łodzi stanął Jan Długoszewski, któremu zarzucono między innymi i współudział w zamachu na prystawa Szatałowicza. Sąd wojenny skazał Długoszewskiego na karę śmierci przez powieszenie. Po wyroku skazaniec, rozmawiając ze swym obrońcą, oświadczył mu, że nie pozwoli się powiesić, a gdy go Kon zapytał, jak tego dokona, odpowiedział Długoszewski, że jeszcze nie wie, ale zobaczy.
Jak się w jakiś czas potem okazało, skazaniec w celi swej posiadał duży gwóźdź. Nim właśnie porozrywał sobie skórę szyi oraz żyły. Uczynił to w dniu poprzedzającym noc wykonania wyroku. Dozorca więzienny znalazł go w kałuży krwi, dającego jednak oznaki życia. Zaalarmował natychmiast naczelnika więzienia. Na pewno – powiada Piotr Kon – w Łodzi, w tym czasie, najbogatszy człowiek nie miałby tak szybkiej i troskliwej pomocy lekarskiej. Zawezwano przeszło 10 lekarzy, którzy, przybywszy do rannego, starali się go utrzymać przy życiu, takie bowiem było żądanie naczelnika więzienia. Załatano więc przerwane żyły, zszyto skórę na szyi, bandażami tamując ujście krwi. Ranny, osłabiony, nieszczęsny więzień leżał bez ruchu na łóżku, pilnowany przez cały czas, by czegoś sobie znów nie uczynił, by nie zerwał resztkami sił bandaży.
W nocy półprzytomnego wyniesiono wraz z łóżkiem na podwórze więzienne. Pod szubienicą odczytano mu wyrok. Kat, Ryszard Fremel, założył stryczek na obandażowaną szyję i wraz z pomocnikami, wciągnął z łóżka skazańca na szubienicę. Z przerwanych ran trysnęła krew na biel koszuli.
Ani przedtem, ani potem podwórze więzienne nie było świadkiem tak wstrząsającego wykonania wyroku.
II
Walka pod Bełdowem
Dnia 7 lipca 1906 roku, na polach wsi Adamów gminy Bełdów, odbyła się śmiertelna walka garstki łódzkich bojowców Polskiej Partii Socjalistycznej z kozackim patrolem. Walka ta była wynikiem konfiskaty dokonanej w sklepie monopolowym w Aleksandrowie pod Łodzią. W czasie samej akcji bojowcy nie robili użytku z broni palnej, w czasie pościgu natomiast stoczyli regularną walkę ze ścigającymi ich kozakami.Przy przeprowadzanych przeze mnie badaniach natknąłem się przede wszystkim na trudność ustalenia liczby bojowców biorących udział w walce.
Uczestnikom tej akcji poświęcił specjalną broszurę Stanisław Martynowski [2]. Zawiera ona opis walki (nieścisły) i ustala dane personalne bojowców, którzy mieli brać udział w walce pod Bełdowem. W broszurze tej na str. 11, w związku z zamachem aleksandrowskim, autor powiada: „Po trzygodzinnej naradzie ustalono plan działania. Instruktor tow. Adolf Hajman – pseudo »Solon«, wraz z czterema bojownikami: tow. Mateuszem Pobiszem – »Garbaty«, Stanisławem Florczakiem – »Kozak«, Julianem Maszkiewiczem – »Kurier« i Andrzejem Rają – »Siwy II« udadzą się do Aleksandrowa, pozostałych zaś sześciu: tow. Franciszek Pabianowski – »Grzegorz«, Paweł Pietrzykowski – »Siwy I«, Józef Skowroński – »Smarkaty«, Małachowski (bez imienia) – »Śmiały«, Aleksander Woźniak – »Tatar«, Roman Balcerzak – »Czarny Tomasz« – udadzą się na robotę do Podębic pod Łodzią”. W zakończeniu jednak broszury, na str. 15, podany został skład „dziesiątki” bojowej z dodaniem nazwisk dwóch jeszcze bojowców: Pietrzykowskiego Franciszka i Błaszczyka Mieczysława („Blondynek”), powiększając tym ilość bojowców do liczby trzynastu.
Martynowski ustala, że sześciu bojowców udać się miało do Podębic, w zamachu zaś na sklep monopolowy w Aleksandrowie brało udział pięciu. Cyfrę tę wymienia również w artykule, umieszczonym 8.IX.1928 w tygodniku „Łodzianin”, pt. „Przeniesienie zwłok poległych bojowców”. Natomiast w innej swej książce [3] Martynowski podaje, że w zamachu w Aleksandrowie brało udział dziesięciu bojowców, a podając nazwiska opuszcza już cytowanych wyżej: Małachowskiego – „Śmiały”, Balcerzaka Romana – „Czarny Tomasz” [4] i Woźniaka Aleksandra – „Tatar”.
W toku dokonywanych przeze mnie poszukiwań zwróciła się do mnie pani Bronisława Lipińska z tym, że może mi też udzielić informacji (syn jej, Klemens Lipiński, w latach 1905/6 był funkcjonariuszem PPS w Łodzi, a mieszkanie jej „biurem” partyjnym). Pani Lipińska oświadczyła mi, że w pierwszych dniach lipca 1906 roku w mieszkaniu jej odbyła się narada kilku mężczyzn, spośród których znani jej byli: Adolf Hajman, buchalter z zawodu, Stanisław Florczak, robotnik fabryczny, Cichecki – „Mieczysław”, inteligent, student czy nauczyciel, oraz instruktor bojowy o pseudonimie „Marceli”. Po jakimś czasie gorących narad zebrani poczęli opuszczać mieszkanie. „Marceli” przed wyjściem zwrócił się do p. Lipińskiej z prośbą o pożyczkę zwrotną w następnych dniach, bo, jak mówił: „nie mamy na drobne wydatki”. P. Lipińska pożyczyła 25 rubli. Kiedy wszyscy wyszli, mogła być godzina 10 lub 11 rano. Nazajutrz przybył do mieszkania Cichecki – „Mieczysław”, zmęczony i zmizerowany, mówiąc p. Lipińskiej, iż uciekał przed pościgiem kozackim, prosząc, by o jego bytności powiadomiła „Marcelego”, co też uczyniła. Z prasy dowiedziała się, że w tych dniach właśnie dokonano zamachu w Aleksandrowie i że były śmiertelne ofiary wśród bojowców.
Tak więc do podanych już trzynastu nazwisk dodać należy jeszcze jedno: Cichecki – „Mieczysław”. Obok zaś faktycznego kierownika akcji – Adolfa Hejmana [autor teksu raz używa formy „Hajman”, a raz „Hejman” – przyp. redakcji Lewicowo.pl], wysuwa się, jako inspirator tej akcji, instruktor „Marceli” o nieznanym nazwisku. Cyfra czternastu rzekomych uczestników nie jest jednak ostateczna.
Były bojowiec PPS, Wawrzyniec Matczak, pseudonim partyjny „Siwek” lub „Wosiek” (uczestnik zamachu na pomocnika naczelnika urzędu śledczego w Łodzi – Kratiuka), wskazany mi przez Emilię Skowrońską jako przyjaciel i współuczestnik działań jej brata, opowiedział mi, że do niego przybyli dwaj ranni bojowcy spod Bełdowa i od nich zna niektóre szczegóły samej akcji. Na tej podstawie Matczak twierdzi, że w akcji aleksandrowskiej brało udział ośmiu bojowców, spośród których wspomniani przez Martynowskiego: Adolf Hejman – „Solon”, Mateusz Pabisz – „Garbaty”, Stanisław Florczak – „Kozak”, Julian Maszkiewicz – „Kurier” oraz nieznani mu z nazwisk, a nie wymienieni jeszcze tutaj „Szkalejka” (możliwe, że to pseudonim, ale może być też nazwisko), „Czesław” albo „Mieczysław” (nie pamięta dokładnie, wie jednak, że to był inteligent, instruktor z oddziału lotnego OB), „Stefan” (nazwiska nie zna, był to tkacz z fabryki Benicha w Łodzi), oraz nieznany mu z nazwiska ani z pseudonimu – felczer fabryczny z fabryki „I. K. Poznański” w Łodzi. Do czternastu uczestników akcji dodać by więc należało jeszcze tych czterech wymienionych przez Matczaka, a otrzymamy już liczbę osiemnastu rzekomych uczestników akcji pod Bełdowem. Matczak twierdzi, że „Grzegorz” – Pabianowski Franciszek – udziału w opisywanej akcji nie brał, natomiast „Garbaty” – Pobisz Mateusz [autor ponownie używa dwóch form nazwiska: raz „Pabisz”, a raz „Pobisz” – przyp. redakcji Lewicowo.pl] z końcem czerwca 1906 roku wystąpił z oddziału bojowego i zwrócił posiadaną broń. Ponieważ Pobisz znany był z odwagi i szybkiej orientacji, zwrócili się do niego „Kurier” – J. Maszkiewicz i „Szkalejka” z prośbą, by uczestniczył jeszcze w przygotowywanej akcji. „Garbaty” – Pobisz zgodził się i zażądał, by mu dano jego „bronka”. Przeczuwał jednak, iż z akcji nie wróci. Po walce, w niedzielę rano, do mieszkania Matczaka przybył „Kurier” – J. Maszkiewicz, ranny w rękę, i „Stefan”, który miał postrzelone oba policzki. Obu rannych leczył zamieszkujący w tymże domu felczer Lewkowicz. Wymienieni bojowcy opowiadali Matczakowi o przebiegu akcji pod Bełdowem.
Kwestię uczestnictwa bojowców omawiałem też z Emilią Skowrońską, żoną skazanego na 8 lat katorgi Józefa Skowrońskiego o pseudonimie „Kazimierz”. Kuzynem jego był Skowroński też Józef, o pseudonimie „Smarkaty”. Bratem Emilii Skowrońskiej był wspomniany już Franciszek Pabianowski, pseudonim „Grzegorz”. (Pabianowski mieszkał w Łodzi i był aresztowany pod „lewym” nazwiskiem – Karola Janickiego). Niestety, ani p. Emilia Skowrońska, ani jej siostra Józefa Arndt (u której mieszkał Pabianowski) ustalić udziału obu bojowców – Skowrońskiego i Pabianowskiego – w akcji aleksandrowskiej nie mogły. Bardziej prawdopodobny jest udział w tej akcji Juliana Maszkiewicza – „Kurier”, a to na podstawie wspomnień jego rodziny, oraz Skowrońskiej i Matczaka. Przesłuchiwałem też i kilka innych osób, związanych węzłami rodzinnymi lub przyjacielskimi z osobami wymienionych powyżej bojowców, biorących rzekomo udział w akcji aleksandrowskiej – bez skutku jednak.
Michał Jakubczyk, obecnie pracownik Ubezpieczalni Społecznej w Łodzi, który jako sprawozdawca prasowy z ramienia „Kuriera Łódzkiego” był na miejscu zamachu i krwawej walki w dniu 8 lipca 1906 roku (a więc nazajutrz) i który całą tę akcję opisał [5], ustala cyfrę uczestników na osiem osób. Liczbę tę, zanotowaną na gorąco, a uzyskaną na podstawie badań i dochodzeń, przeprowadzonych zaraz po akcji, należy uznać za istotną [6], lecz pewne nazwiska są tylko tych uczestników, którzy polegli, a więc: Adolf Hejman – „Solon”, buchalter – lat 26; Mateusz Pobisz – „Garbaty”, tkacz – lat 21, Stanisław Florczak – „Kozak”, przędzalnik – lat 24. Mniej już pewne jest nazwisko Juliana Maszkiewicza – „Kurier”.
Na podstawie zebranych przeze mnie informacji oraz użyczonego mi przez p. Michała Jakubczyka opisu – kreślę niniejszy obraz przebiegu akcji w Aleksandrowie i walki z kozakami pod Bełdowem.
Kierownictwo akcji spoczywało w rękach Adolfa Hajmana –„Solona”, zastępcą zaś był Mateusz Pobisz – „Garbaty”. W Łodzi wynajęto dwie dorożki jednokonne, powożone przez Władysława Krzyżanowskiego i Józefa Precza. Do każdej dorożki wsiadło po czterech bojowców. Za przewóz do Aleksandrowa każdy z woźniców otrzymał po 8 złotych (1 rubel i 20 kopiejek). O celu podróży swych pasażerów powożący nie wiedzieli. Aleksandrów był i jest małym miasteczkiem, zamieszkiwanym podówczas przez tkaczy-chałupników, rolników i robotników. Podróż do Aleksandrowa mogła mieć więc charakter powrotu robotników pracujących w Łodzi – do domu (była to sobota).
Do Aleksandrowa przyjechano przed godziną 2 w południe. Po przybyciu na miejsce bojowcy pozostawili dorożki na rynku, przed domem, w którym mieścił się Urząd Gminny, polecając woźnicom oczekiwać na siebie. Udali się następnie do restauracji, gdzie spożyli obfite śniadanie, zakrapiane alkoholem (tak zeznał właściciel restauracji, przesłuchiwany przez policję). Po zjedzeniu śniadania udali się wprost do sklepu monopolowego. Sklep ten mieścił się w domu położonym w najruchliwszym punkcie miasteczka, przy rynku. Gdy podeszli do miejsca, podzielili się w ten sposób, że trzech pozostało na straży przed frontem domu, trzech w korytarzu, dwóch zaś pozostałych weszło do sklepu (Hajman i Pobisz).
W sklepie znajdował się podówczas zarządzający Antoni Antoniewicz. W przyległym do sklepu pokoju spała jego żona, w kuchni zaś krzątała się służąca Marianna Błaszczyk, która, jak później w policji zeznała, widziała obcych ludzi w sklepie i korytarzu, lecz co byli oni za jedni, po co przyszli, nie wiedziała, a nawet nie przyszło jej na myśl, aby to byli napastnicy. Przychodzenie kupujących do sklepu „od tyłu” było w miasteczku praktykowane. Bojowcy znali już zwyczaje panujące w miasteczku (Matczak – „Siwek” twierdzi, że tak on, jak i Fr. Pabianowski – „Grzegorz” oraz J. Maszkiewicz – „Kurier” na kilka dni przed zamachem robili wywiad w Aleksandrowie i wówczas podobno kozaków nie było).
Znalazłszy się w sklepie, bojowcy rozkazali Antoniewiczowi zachować się spokojnie i milczeć, oświadczywszy, że w razie przeciwnym użyją broni, następnie weszli za ladę sklepową, wysunęli szufladę z pieniędzmi i zabrali całą jej zawartość – sto kilkadziesiąt rubli. Ale suma ta wydawała się im zbyt małą (ojciec jednego z członków łódzkiej OB – Sokołowski – pracował w biurze łódzkiego monopolu i przez niego miano wiadomości o sklepach mających duży obrót, a więc i gotówkę), zapytali tedy, gdzie jest więcej pieniędzy, a usłyszawszy w odpowiedzi, że zabrał je poborca w dniu poprzednim, zażądali okazania książek kontrolnych, gdzie znaleźli potwierdzenie prawdziwości słów Antoniewicza. Na zabrane pieniądze wydano kwit drukowany o następującej treści: „Polska Partia Socjalistyczna. Nr 16, seria 910 (dopisano ołówkiem) skonfiskowano w Aleksandrowie w monopolu nr 272 sumę sto sześćdziesiąt pięć rubli” – po czym zapytano:
– Czy w Aleksandrowie są żołnierze?
– W lokalu naprzeciwko stoją kozacy – brzmiała odpowiedź.
– W takim razie nie traćmy czasu – rzekł jeden z bojowców (Pobisz – „Garbaty”), po czym, nakazawszy zarządzającemu sklepem, aby pod karą śmierci nie alarmował nikogo – wyszli i, połączywszy się z towarzyszami, wolnym krokiem skierowali się w poprzek rynku do oczekujących ich dorożek. Do pierwszej wsiadło czterech, do drugiej zaś Hajman – „Solon”, Pobisz – „Garbaty”, Maszkiewicz – „Kurier” i jeden z bojowców o nieustalonym przeze mnie nazwisku. Dosiadłszy dorożki, bojowcy zaofiarowali woźnicom po 4 ruble, każąc się wieźć do Poddębic – miasteczka, odległego od Aleksandrowa o 4 mile, i niebawem zniknęli za miastem, pozostawiając za sobą tumany kurzu. (Według Martynowskiego, Poddębice miały być miejscem innego zamachu, a więc odjazd w stronę tego miasteczka mógłby mieć na celu połączenie się z innym oddziałem bojowców. Matczak znów wspomina, że kierunek odwrotu na Poddębice dlatego został obrany, że po udanym zamachu w Aleksandrowie „Solon” – Hajman projektował podobny zamach w Poddębicach, wobec nikłego sukcesu pieniężnego w Aleksandrowie. Mnie się wydaje, że kierunek na Poddębice obrany został dlatego, że powrót na Łódź, zaalarmowaną napadem, spowodowałby wpadnięcie bojowców w dwa ognie, w pościg z Aleksandrowa i w ewentualną pomoc nadchodzącą z Łodzi. Odwrót przez obszary polne, pełne nieskoszonego zboża i zalesionych przestrzeni, dawał rękojmię spokojnego powrotu do Łodzi).
W miasteczku tymczasem wszczęto alarm. Powstał tumult. Miejsce zamachu otoczył tłum mieszkańców miasta, liczący kilkaset osób. To oczywiście spowodowało, że kozacy niezbyt szybko zorientowali się w przebiegu sprawy oraz drogi ucieczki obranej przez bojowców. Wnet jednak za uciekającymi zarządzono pościg. Czterech kozaków pomknęło za nimi co koń wyskoczy. (Martynowski podaje, że „zmobilizowano cały stacjonujący w mieście oddział kozaków. Kozacy podzielili się na trzy grupy: jedna ruszyła w kierunku Łodzi, druga – Poddębic, trzecia w kierunku majątku Błotno. Ta grupa natknęła się na naszych bojowców”. Michał Jakubczyk przeczy temu, walka bowiem rozpoczęła się obok szosy do Poddębic, a bojowcy cofali się w kierunku majątku Błotno już w czasie walki, w Aleksandrowie zaś był tylko patrol kozacki i ten po uzyskaniu informacji, w którą stronę odjechały dorożki – rozpoczął pościg. Matczak – „Siwek” oświadczył mi, że jednak w dniu zamachu w Aleksandrowie znajdowało się dziesięciu kozaków, a to z powodu odbywającej się zmiany posterunku. W istocie jednak, w okresie miesięcy letnich 1906 r. w Aleksandrowie znajdował się stały posterunek dońskich kozaków, liczący czterech ludzi i tyleż koni, poza tym jeden strażnik Straży Ziemskiej).
Przestrzeń między uciekającymi a ścigającymi zmniejszała się z każdą chwilą. Na trzeciej wiorście za Aleksandrowem kozacy zbliżyli się do uciekających o tyle, że już słychać było tętent kopyt końskich... Nie pomogło naglenie – liche szkapiny dorożkarskie poczęły ustawać. Wtedy, widząc, że ucieczka już się nie uda, bojowcy zeskoczyli z dorożek, wpadli w żyto i tam przybrali obronną, wyczekującą postawę. Dorożkom kazano odjechać. (Matczak na podstawie opowiadań J. Maszkiewicza – „Kuriera” tak wspomina tę chwilę: „Solon” uważał, że należy zsiąść z dorożek i walkę przyjąć w polu, natomiast Pobisz – „Garbaty” wysunął plan obrony, polegający na dopuszczeniu kozaków do dorożek na odległość strzału brauningowego i wówczas, mierząc celnie, pozrzucać kozaków z koni. Zdanie „Solona” zadecydowało jednak. „Solon” krzyknął do bojowców: „Z dorożek! półkręgiem w pole! strzelać na rozkaz!”).
Bojowcy wpadli w żyto. Hajman – „Solon” stał i czekał na nadjeżdżających pędem kozaków. Zaledwie nadjechali, wydał rozkaz: „ognia!” Bojowcy sypnęli w kozaków istnym gradem kul, ale bez skutku. Kule brauningowe nie dosięgły kozaków, którzy wykręcili końmi z miejsca i zawrócili. „Solon” krzyknął: „zdwoić ogień!”. Lecz kozacy już z odpowiedniej odległości poczęli prażyć ogniem karabinowym do stanowisk bojowców. Dalekonośność broni kozackiej miała przewagę nad brauningami bojowców. Już przy pierwszej wymianie strzałów pada ciężko ranny Adolf Hajman – „Solon”. Było to na polach wsi Adamów, gminy Bełdów, należących do włościanina Rempla. (Okoliczni osadnicy rolni na odgłos strzelaniny, uzbrojeni w cepy i drągi, przybyli na pomoc kozakom. Ciężko rannego od kuli kozackiej „Solona” dobili oni cepami).
Pozostali bojowcy, pozostawiając zabitego, w ich mniemaniu, towarzysza, poczęli się cofać. Bronili się jednak dalej. Wycofywania dokonywano w kierunku folwarku Błotno, pod silnym obstrzałem karabinowym. Komendę nad cofającymi się objął Mateusz Pobisz – „Garbaty”. – „W stronę lasu!” – krzyknął. Posuwanie się takie wśród rzadko milknących strzałów odbywało się na przestrzeni dwóch wiorst. Bojowcy, pomimo że wielu z nich odniosło rany i znaczyło krwią ślady po miedzach i zbożu, posuwali się ciągle naprzód, strzelając bezustannie, lecz nie rozpraszając się. Wreszcie, znalazłszy się na polach folwarku Błotno, natrafili na rów, gdzie ułożyli się i zdwoili znów obstrzał. Wielu z nich nurzało się we krwi. Byli to Mateusz Pobisz – „Garbaty” i Stanisław Florczak – „Kozak”. Według twierdzenia kozaków, mniej ranni mieli w każdym ręku rewolwer i strzelali z obydwóch, niektórzy zaś, leżąc już prawie konający, jeszcze strzelali. Zmiana magazynów z nabojami odbywała się nie jednocześnie, ten fakt dowodził im, że odwrót prowadzony był rozkazami osoby znającej reguły walki polowej. Przewaga jednak była stale po stronie kozaków, którzy, ścigając konno, strzelali do każdego ruchomego, przez pola przesuwającego się, punktu.
Kozacy, zbliżając się ciągłe, postanowili zdobyć obronną, zajętą przez bojowców, pozycję. Broniących się chcieli wziąć szturmem. W przyzwoitej odległości od bojowców kozacy zsiedli z koni i poszli tyralierą, podwajając obstrzał. Tę chwilę przerwy wykorzystali oblegani. Pobisz – „Garbaty”, widząc beznadziejność położenia, na siedmiu bojowców – czterech rannych, polecił, by jego i Florczaka – „Kozaka” (obydwaj ciężko ranni) pozostawiono na miejscu, reszta zaś, pięciu, miała się cofać do widniejącego już z bliska lasu. Dojście do lasu miano zasygnalizować dwoma strzałami.
Na pozycji zostali więc tylko „Garbaty” i „Kozak”, strzałami wstrzymujący nacierających. Reszta czołgała się w stronę lasu. Dwaj z nich (według Martynowskiego: J. Maszkiewicz – „Kurier” i Andrzej Raj – „Siwy II”), mimo otrzymanych ran, przedostali się do ogrodu i wdrapali na drzewa. Stamtąd strzelali do kozaków, którzy podchodzili pod pozycję bojowców. Jeden z kozaków padł – jak się potem okazało, otrzymał ciężką ranę w brzuch – trzej pozostali kozacy szli jednak w dalszym ciągu, nie zważając na gęsty ogień przeciwnika. Już ich dzieliła tylko mała przestrzeń, gdy bojowcy, widząc, że zwycięstwo przechyla się na stronę kozaków, porzucili, bądź co bądź, wygodną pozycję i szybko już poczęli posuwać się ku bliskim już lasom błockim. Na miejscu zostali „Garbaty” i „Kozak”, z rzadka ostrzeliwując się. Chwilami panowała cisza. W takiej to chwili, gdy z lasu nadbiegło echo dwóch wystrzałów, mówiących: „już jesteśmy w lesie” – na pozycji bojowców odpowiedziały dwa inne... to ciężko ranni i osłabieni Mateusz Pobisz – „Garbaty” i Stanisław Florczak – „Kozak” odbierali sobie resztkę życia strzałami, skierowanymi pod brodę. Do nich to doszli ostrożnie kozacy. St. Florczak poruszył się – kozak ciął go szablą w tył głowy.
Ostatnie echa strzałów błąkały się po lesie. Kozacy przypuszczali, że uciekający bojowcy z upływu krwi od licznych ran popadali omdleni. Wiedząc jednak, że bojowcy, choć ranni, strzelają do ostatniej chwili, kozacy podchodzili bardzo ostrożnie, bardzo powoli, mimo że strzały już ucichły. Lecz bojowcy już zniknęli w lesie. Była wtedy godzina 6 minut 50. Walka więc trwała około pięciu godzin. Najdłuższa i najzaciętsza walka wrzała na ostatniej pozycji. W niektórych miejscach pole przedstawiało obraz istotnego pobojowiska. Kozacy, biorący udział w walce, wyrażali gorące słowa podziwu dla odwagi i zawziętości bojowców. Ogółem w ciągu całej walki – według opinii kozaków – z obydwu stron dano około 600 strzałów.
Kozacy, straciwszy z oczu uciekających, a nie odważając się na poszukiwania w zalesionej i pełnej niespodzianek przestrzeni – zaniechali dalszego pościgu i, obrewidowawszy trupy, przy których, oprócz rewolwerów systemu browninga, nic nie znaleźli, zabrali zranionego kozaka i powrócili do Aleksandrowa, gdzie przybyły już władze policyjne.
Przy poległych postawiono na straży okolicznych włościan oraz jednego kozaka. Do poległych dopuszczano ludzi, chcąc tą drogą uzyskać informacje, kim są zabici, policja bowiem nazwisk nie znała. Nazajutrz, w niedzielę po południu, na miejsce walki udał się Matczak – „Siwek” oraz Helena Pełzowska, narzeczona bojowca Pabianowskiego – „Grzegorza”. Pełzowskiej polecono wydobyć 25 rubli, które posiadał przy sobie „Solon” w zafastrygowanej bocznej kieszeni. Korzystając z odwróconej uwagi pilnującego nachyliła się i lekkim szarpnięciem odpruła kieszeń, wyjmując pieniądze. Wieśniak, stojący na straży, zauważył to i podniósł krzyk. Nadjechał kozak. Pełzowska tłumaczyła się, że pieniądze wysuwały się z kieszeni i ona je podniosła. Wobec oddania pieniędzy kozakowi, który skwapliwie schował je do kieszeni, Pełzowska mogła oddalić się spokojnie.
Adolfa Hajmana – „Solona” pochowano (dzięki staraniom rodziny, podjętym za pośrednictwem gminy żydowskiej) na cmentarzu żydowskim w Aleksandrowie. Mateusza Pobisza i Stanisława Florczaka pochowano na drodze wiodącej do cmentarza katolickiego, wprost wejścia na cmentarz wiejski w Bełdowie.
Sąsiedni proboszcz – gdy w jakiś czas potem rodziny poległych otaczały grób opieką – polecał mieszkańcom wsi zbronować wznoszone groby „tych bandytów”. Doszło to do wiadomości łódzkiej organizacji PPS, która ostrzegła księdza przed dalszym profanowaniem grobów. Sprawę listów wysyłanych do księdza załatwiał Stanisław Gałkiewicz. Ksiądz ostrzeżenie to potraktował jako „wyrok” partyjny i przed nim wyjechał z parafii na kilka miesięcy. Groby obrastały kwiatami.
W dwadzieścia dwa lata, 8 września 1928 roku odbyła się wobec przedstawicieli władz polskich i licznych delegacji robotniczych uroczysta ekshumacja zwłok. Grób, w którym leżeli bojowcy, różnił się od reszty powierzchni ziemi tylko tym, iż wzniesiony był na 5-7 cali nad poziom drogi. Po upływie godziny dokopano się do zwłok. Pozostały tylko szczątki szkieletów, trumien, ubrania i obuwia. Najpierw wydobyto szczątki Stanisława Florczaka, poznane po czaszce, na której widniał wyraźny ślad cięcia szabli. Następnie do przygotowanej trumny złożono śmiertelne szczątki Mateusza Pobisza. Z czaszki wyleciała kula.
Pogrzeb odbył się w dniu 8 września 1928 roku. Szczątki bojowców pochowano we wspólnej mogile straconych przez rząd carski w latach 1905-1908 pod pomnikiem postawionym przez Magistrat Robotniczy m. Łodzi na miejscu kaźni, na tak zwanym Polesiu Konstantynowskim w Łodzi.
III
Ostatnia walka bojowca „Blondynka”
Wichrowata blond czupryna nadała mu pseudonim. Był robotnikiem, a w chwili śmierci mógł mieć lat dwadzieścia jeden. Nazywał się Mieczysław Błaszczyk. Pochodził i wychowywał się w rodzinie robotniczej o dużej tradycji konspiracyjnej. Było ich pięcioro rodzeństwa: Zofia, Maryla, Julian, Władysław i najmłodszy Mieczysław. Ojciec rodziny Jan i matka Bronisława od dawna już tkwili w szeregach PPS. O udziale ich w pracach partyjnych wspomina Karol Doczkał [7]: „w rocznicę Proletariatu urządziliśmy zabawę, której celem było wciągnięcie młodzieży do organizacji naszej. Wszelkie formalności, związane z zabawą, były załatwione. Mieszkanie dał towarzysz Błaszczyk przy ulicy Wólczańskiej, na drugim piętrze – na pierwszym mieszkał prystaw czwartego komisariatu policji. Kupiono trochę piwa i wódki, dla upozorowania od czasu do czasu tańczono, ażeby zachować charakter zabawy”. Uczestników jej było przeszło 70. Odbyła się ona pod koniec 1900 roku. W roku następnym, w dniu 1 kwietnia 1901 r., nastąpiły aresztowania w szeregach PPS. Wśród aresztowanych tej nocy 44 osób – 18 było na tym wieczorku. Wsypał tę zabawę, jak i inne zebrania, tkacz Roztorgujew. W więzieniu znaleźli się Błaszczykowie wraz z trojgiem dzieci [8]. Przeżycia więzienne wstrzymały na razie udział tej rodziny w pracy partyjnej, lecz nie odsunęły zupełnie. Z początkiem 1904 roku, w nowym już mieszkaniu w okolicach Wodnego Rynku organizowano kółka partyjne. Mieszkania na ten cel użyczała matka Bronisława. Jej syn Julian, a następnie Mietek kolportowali odezwy, agitowali, sprowadzali młodzież robotniczą na zebrania. Fakt przeżyć więziennych nadawał siłę przyciągającą tej rodzinie. Bronisława Błaszczykowa żywo reagowała na każdy objaw ruchu wśród robotników. Brała też udział w przeciwmobilizacyjnej manifestacji PPS, urządzonej w Łodzi pod koniec 1904 roku, a kiedy policja przyaresztowała kilku uczestników, towarzysze usiłowali ich odbić. Wśród nich bardzo czynną była Błaszczykowa. „Stara Błaszczykowa – rozwichrzony włos pod chustą – krzyczy nieulękła, szalonym z nienawiści głosem: »Precz zbóje! Precz od nas, złodzieje!« – podnosząc bojowy nastrój robotników” [9].Ten nerw walki i nastawienie ideowe spowodowały, iż w latach 1905-07 cała rodzina znalazła się w walczących szeregach PPS. Zofia Błaszczykówna, z zawodu tkaczka, po powrocie z zesłania była czynną członkinią Partii; Maryla B., robotnica, mimo że wyszła za mąż i została matką dwojga dzieci, pracowała w Partii jako technikierka, a następnie w nielegalnej drukarni partyjnej. Julian Błaszczyk, z zawodu introligator, wstąpił do organizacji bojowej PPS, przyjmując pseudonim „Śmiały”. Do szeregów tych wprowadził brata swego Mieczysława Błaszczyka, którego towarzysze obdarzyli pseudonimem „Blondynek”.
Mieczysław był, jak na swój wiek, świadomym swego celu towarzyszem i wiedział, jaką obrał sobie drogę życia. Blondyn, o miłej twarzy i niebieskich, śmiało patrzących, oczach. Sam cichy, spokojny, uśmiechnięty, małomówny, wiele od siebie wymagający, serdecznie przywiązany do rodziny, a jednak całą duszą oddany sprawie, której poświęcał swą młodość. Dowodem jego równowagi i prawości był fakt spokojnego odrzucenia metod walki bratobójczej, która od połowy 1906 roku panoszyć się zaczęła w Łodzi. Pracował on wówczas jako tkacz w fabryce Gutmana. Rozpoczęło się wyrzucanie robotników przez robotników z fabryk, jeśli większość ich była innych przekonań, niż mniejszość. Zapoczątkowali to robotnicy narodowi w fabryce Birnbauma, wyrzucając socjalistów. Rozeszło się to po fabrykach i wywołało naśladownictwo lub odwet. Mieczysław Błaszczyk, dyskutując na ten temat z robotnikami fabryki, w której pracował, doszedł wraz z nimi do wniosku, że takie postępowanie jest obrzydliwe i niegodne świadomego robotnika. W fabryce Gutmana ani wyrzucań, ani walk bratobójczych nie było [10].
„Blondynek”, dzięki swym zaletom i odwadze, jaką wykazywał, skierowany został do szkoły instruktorów bojowych w Krakowie. Po powrocie stamtąd brał udział w wystąpieniach organizacji bojowej. Dzięki jego małomówności i przestrzeganiu konspiracji, nie mogłem dokładnie ustalić, w jakich akcjach brał udział, opowiadano mi jednak, że był w Wysokiem Mazowieckiem, że uczestniczył w „krwawej środzie” w Łodzi, że dokonywał zamachów na agentów tajnej policji i prowokatorów [11].
Po rozłamie w PPS rodzina Błaszczyków przechyliła się na stronę „Lewicy”. Mieczysław z jej ramienia prowadził w Łodzi dzielnicę Lewą jako instruktor Milicji Partyjnej. Rozkonspirowanie tej ostatniej i rozwielmożnienie się prowokacji było przyczyną „zasypania” się „Blondynka”. Policja była na tropie obu braci i groziła im kara śmierci. W dodatku z braku środków materialnych zaczęli konfiskować fundusze rządowe na własną rękę, za co wydalono ich z Partii [12]. Bracia Błaszczykowie postanowili opuścić kraj i wyjechać do Ameryki. Traf jednak zrządził, że Mieczysław nie zdążył zbiec przed przeznaczeniem. Udało się to Julianowi po śmierci brata.
Unikając rozstawionych sideł policyjnych, bracia żyli jak włóczędzy, bez własnego kąta. Nocowali coraz to w innym miejscu. Trzymali się razem, zawsze uzbrojeni i przygotowani do walki. „Blondynek” mówił zawsze do swych przyjaciół, że policja go żywcem nie weźmie: „i tak będę wisiał, więc po co?”. Nosił z sobą kilkanaście magazynów z nabojami i duży mauzer na kolbie, ukryty pod ubraniem.
Dnia 11 października 1907 roku obaj bracia wyszli z noclegu, który dał im jeszcze jedną noc spokojną. Była godzina 9 minut 30 rano. Szli ulicą Długą (ob. Gdańska), kierując się w stronę ul. Podleśnej. Dochodzących do tego punktu minął konny patrol dragoński, pięciu żołnierzy i strażnik. Obaj bracia czujnie obserwowali mijający patrol. „Blondynek” spostrzegł, że jakiś cywilny osobnik wskazał ich obu strażnikowi. W tej chwili, bez żadnego uprzedzenia, ani okrzyku, jaki policja wówczas stosowała: „ruki w wierch!”, padł strzał. To strażnik, zawracając konia, strzelił. Prawdopodobnie wówczas „Blondynek” otrzymał pierwszą ranę. Obaj bracia odpowiedzieli ogniem mauzerów i skoczyli w pobliską ulicę Podleśną. Patrol za nimi. Bracia poczęli biec i po kilkunastu krokach padli na ziemię, przyjmując postawę obronną. Kule świstały nad głowami, ale spłoszeni dragoni strzelali na oślep. Bojowcy, opanowawszy nerwy, celnymi strzałami rozpoczęli walkę. Przy pierwszej wymianie strzałów spadł dragon z konia. Po chwili zachwiał się na siodle strażnik. Spadającego strażnika poniósł koń spłoszony w stronę ulicy Andrzeja. Noga tkwiła w strzemieniu. Stając dęba, runął na ziemię zabity koń, ciężarem swym przygniatając jeźdźca. Ostrzał trwał nieprzerwanie. Wychylający się z za rogu agent policji przypadł do ziemi, trafiony kulą bojowca. Patrol został rozbity, konie rozpierzchły się.
Na odgłos strzałów nadbiegł od ulicy Pańskiej (ob. Żeromskiego) patrol piechoty w sile siedmiu ludzi. Strzelali w biegu. Leżący na chodniku bracia powitali ich trzaskiem mauzerów. Padł jeden z żołnierzy i patrol wycofał się za róg uliczny. Julian Błaszczyk – „Śmiały” poderwał się z ziemi, lecz w tym momencie salwa karabinowa zmusiła go do ponownego przywarcia do bruku.
Z głębi ulicy Podleśnej, rozproszony na całą jej szerokość, biegł liczny oddział piechoty z oficerem na czele. Oficer, błyskając stalą szabli, krzyczał: „zdajsia!”. Bojowcy odpowiedzieli strzałami, żołnierze zasypali ich gradem kul. I tu znów dwóch żołnierzy wypuściło z rąk karabiny, padając na bruk. Wobec tych ofiar reszta wraz z oficerem w popłochu cofnęła się, szukając jakiegoś ukrycia przed celnością mauzerów. Był to oddział koływańskiego pułku piechoty.
Z tej właśnie chwili skorzystali bracia. „Śmiały” podniósł się szybko, „Blondynek” powoli, ociężale. Julian spostrzegł wówczas, że Mieczysław był ranny. Krew sączyła się spod ramienia, oczy jego zachodziły mgłą. Julian krzyknął do „Blondynka”: „uciekajmy do bramy!”. Niestety, była ona zamknięta na łańcuch wewnętrzny. Uczynił to dozorca domu na odgłos strzałów. Julian uderzył w nią całą siłą swego ciała. „Blondynek” chwiał się na nogach, czyniąc wrażenie pijanego. Widząc to, „Śmiały” oparł go o ścianę domu, a sam wobec strzałów, jakie zaczęły się sypać, począł na nie odpowiadać. Ukryty za rogiem ulicy oddział piechoty nie dawał im chwili wypoczynku. Huk wystrzałów jakby obudził „Blondynka” z odrętwienia. Oparty plecami o ścianę, z trudnością naładował mauzer. Krzyknął z wysiłkiem do brata Juliana: „Uciekaj... ja już umieram... ratuj się!”. Zaczął strzelać, lecz po chwili możliwe, że został drugi raz ranny, osuwając się po ścianie, padł na chodnik. Strzelać jednak nie przestał. Miał przestrzeloną rękę i nogę. Leżąc, jeszcze krzyknął: „uciekaj... ja... zatrzymam... uciekaj...”.
Julian szarpnął z całej siły bramą. Szarpnął raz, drugi, trzeci. Łańcuch zerwał się. Podsunął się do „Blondynka”, chcąc go podciągnąć do bramy, lecz ten machnął przecząco zdrową ręką. „Śmiały” strzelił kilka razy do nacierających żołnierzy, a potem wpadł w bramę. Z ręki słabnącego z upływu krwi „Blondynka” wyleciał mauzer [13]. Z niezwykłą odwagą osłaniał odwrót brata swego.
Ze strony wojskowej dawano raz po raz salwy, pod osłoną których kilku żołnierzy podczołgało się przez ulicę. Nastąpiła przerwa w strzelaniu i żołnierze, poderwani rozkazem, z krzykiem „ura!” podbiegli do leżącego. Uderzyli w ciało bagnetami. Z resztą żołnierzy nadbiegł i oficer, ciąwszy szablą w głowę nieruchomo leżącego bojowca. Część czaszki upadła obok.
Krwawy był wynik tej nierównej walki. Na jezdniach i chodnikach bez ruchu leżało kilka ubranych w mundury ciał ludzkich: jeden szeregowiec piechoty zabity, dwóch szeregowców piechoty ciężko rannych, jeden dragon i strażnik śmiertelnie ranni, nie dawali śladów życia. Ranny szpicel tulił się do narożnego muru. Spod zabitego konia wyciągnięto jeszcze jednego, poturbowanego, dragona.
Samotnie leżało pokłute ciało bojowca.
Rozwścieczeni żołnierze szukali gorączkowo zbiegłego im drugiego uczestnika walki. Rozbiegli się w różne strony. Bez skutku jednak. W czasie poszukiwań, w pobliskiej piekarni, żołnierze zakłuli na śmierć Mendla Hirszberga, piekarza, oraz w ten sam sposób zranili śmiertelnie Stanisława Marciniaka, również piekarza.
Zarazem wzdłuż ulic, jak to było wówczas u władz rosyjskich w zwyczaju, zagrzmiały salwy, które trwały około 10 minut. Na pobliskim – jak donosi ówczesna prasa – Zielonym Rynku odbywał się zwykły targ piątkowy, więc ludzi było pełno. Przekupnie porzucili stragany i wozy i wraz z publicznością cisnęli się ku bramom. Pozamykano sklepy. Przechodnie na ulicach popadali na ziemię, kto mógł, krył się po domach. Popłoch ten udzielał się i innym ulicom, z których publiczność zaczęła pierzchać. Strzały żołnierzy niosły daleko i spowodowały ofiary poza obrębem miejsca krwawego starcia. W ten sposób ranni zostali Józef Wyszycki, dozorca domu przy ul. Andrzeja 40, August Otto, dozorca domu przy ul. Długiej 101, robotnik Karol Goldwaser, który na ulicy znalazł się przypadkiem, dnia poprzedniego bowiem przyjechał do Łodzi z Radomia. W piwiarni, mieszczącej się na rogu ulicy Pańskiej i Andrzeja, kule zraniły trzech mężczyzn. Nadto pogotowie opatrzyło jeszcze dwóch, postrzelonych, którzy po opatrunku prędko odjechali do domów, nie chcąc podać swego nazwiska.
Przyległą do miejsca walki dzielnicę otoczyło nadeszłe wojsko, które dokonywało masowych rewizji i poszukiwań. Nie obeszło się bez bicia i znęcania się nad niewinnymi ludźmi. Aresztowano kilkadziesiąt osób. Rannych pogotowie przewiozło do wojskowego szpitala. Nad cywilnymi rannymi roztoczono policyjną opiekę.
Według urzędowej wersji, na ulicy Podleśnej miał być w tym dniu dokonany napad na rządowy furgon pieniężny. Ponieważ na tej ulicy, na wiosnę tegoż roku, dokonano zamachów i konfiskat pieniężnych, policja zarządziła środki nadzwyczajnej ostrożności, mające na celu niedopuszczenie do napadu. Na tej podstawie przed każdym przejazdem poczty pieniężnej po odpowiednich ulicach krążyły patrole piesze i konne, niejako rekognoskując dzielnicę. Tym się tłumaczy duża ilość wojska walczącego z Błaszczykami, którzy trafem znaleźli się w obrębie patrolowanej dzielnicy. Policja ustala, że na tym terenie była większa grupa napastników. Podobnie notuje w swych wspomnieniach cytowany już Karol Doczkał: „pewnego razu postanowili (Błaszczykowie) zrabować pieniądze rządowe, które wozi się z banku państwowego na stację kaliską do Warszawy. Napad miał być urządzony u wylotu ulicy Andrzeja – przez dwunastu byłych bojowców z Mietkiem i Julkiem na czele”. Zapytany o to jeden z mych informatorów, Mieczysław Miller, kategorycznie temu zaprzecza. Co do liczby uczestników rzekomego napadu wydaje się mi ta wersja mniej prawdopodobna: walka toczyła się na wąskim odcinku, na którym wytrawni bojowcy nie stłoczyliby takiej ilości ludzi (12) tak ze względu na bezpieczeństwo, jak i na konieczność otoczenia jadącego furgonu. Natomiast większe prawdopodobieństwo ma przypuszczenie, że Błaszczykowie chcieli dokonać zamachu na furgon pieniężny. Jednak dokonanie tego przez dwie osoby było szaleństwem, na które mogliby się ważyć ludzie nie mający już nic do stracenia. Takimi byli Błaszczykowie, ścigani, nie posiadający żadnych warunków życia w Łodzi i w kraju. Chcieli wszak wyjechać do Ameryki.
Na miejsce walki przybyła policja, żandarmeria i władze sądowe, a wkrótce za nimi i generał – gubernator wojenny Łodzi – Kaznakow. Dowódca oddziału, prowadzącego walkę, złożył mu raport o przebiegu akcji.
Bohaterska walka „Blondynka” wywarła olbrzymie wrażenie na mieszkańcach tej dzielnicy. Nie mniejsze jednak na sferach rządowych. Śmierć bojowca stworzyła legendę, która żyła wśród robotników. Ta legenda, którą, będąc chłopcem, słyszałem, spowodowała mnie do poszukiwań, a wynik ich tu opisałem. Legenda przedstawia stosunek władz do trupa bojowca: generał Kaznakow, gdy przybył na miejsce walki, przyjął raport dowódcy, a dowiedziawszy się o ilości ofiar rządowych i obronie bojowców, podszedł do trupa leżącego pod murem. Chwilę postał, a potem, odwróciwszy się do frontem stojących żołnierzy, polecił sprezentować broń i wygłosił do nich krótkie przemówienie, w czasie którego miał powiedzieć mniej więcej w ten sposób: „Gdyby Car miał tak odważnych żołnierzy, jak ten tu zabity bojowiec, nie byłoby ani tych bojowców, ani takiej, jak tutaj, walki”. W czasie mych poszukiwań natknąłem się na, cytowane już, wspomnienia K. Doczkała, szwagra Błaszczyków, który podobnie tę scenę notuje: „Przyjechał na plac boju Kaznakow, przemawiał, ogłaszając zwycięstwo nad »kramołą« i stawiając żołnierzom »Blondynka« za wzór rycerskości. Twierdził, że tak się powinno walczyć i umierać w obronie rządów carskich i kazał przed trupem »Blondynka« prezentować broń”. Podobnie opowiadali mi o tym i Mieczysław Miller i Bolesław Maj – „Diabeł”, obaj byli bojowcy.
Rozważając ten fakt, dochodzę do wniosku, że bliskie prawdy jest to, iż żołnierze sprezentowali broń, bo czyni tak każdy oddział wojskowy przed swym dowódcą. Możliwe też jest i to, że Kaznakow przemawiał, dziękując żołnierzom za udział w walce, ale wątpię, żeby przed nimi gloryfikował bohaterską walkę bojowca. Lecz faktem pozostanie, że legenda wśród robotników pozostała.
Eugeniusz Ajnenkiel
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Niepodległość”, tom XIII, zeszyt 1(33), 1936. Od tamtej pory nie był wznawiany, poprawiono pisownię według obecnych reguł.Przypisy:
Z opowiadań Tomasza Arciszewskiego, wygłoszonych w Łodzi w dniu 18 listopada 1934 roku.
Stanisław Martynowski, Łódzka dziesiątka bojowa, Łódź 1928.
Stanisław Martynowski, Łódź w ogniu, Łódź 1931.
Roman Balcerzak ur. w 1884r. we Włocławku, był bojowcem PPS w Łodzi. Aresztowany 1 listopada 1907 r., sądzony był 5 czerwca 1908 roku razem z Feliksem Nygą. Obaj oskarżeni odpowiadali za strzały do podporucznika Gorbaczewskiego i skazani zostali na pozbawienie praw i karę śmierci przez powieszenie. Feliks Nyga został powieszony 9 czerwca 1908r. Balcerzakowi zamieniono karę śmierci na bezterminową katorgę.
Pod tytułem „Zbrojny napad w Aleksandrowie” w dodatku nadzwyczajnym „Kuriera Łódzkiego” z dn. 9 lipca 1906r.
W „Historii Organizacji Bojowej PPS” Józefa Piłsudskiego (Pisma, mowy i rozkazy, tom III) na str. 16 czytamy: „W walce, rozpoczętej przez Organizację Bojową, ściśle był stosowany system grupowy. Organizacja składała się z grup (piątki, potem szóstki) stałych, nie rozwiązujących się, występujących zawsze w tym samym składzie. Nawet do przedsięwzięć mniejszych, gdzie trzeba było 1-2 ludzi, szła zawsze grupa”. Na str. 18 znów powiedziano: „od listopada 1906 r. rozpoczyna się okres taktyki indywidualnej Organizacji Bojowej. Od wystąpień grupowych przechodzi ona do systemu dobierania towarzyszy dla wykonania tego czy innego przedsięwzięcia”. Opierając się na powyższym, można przypuszczać, iż w Łodzi, w tym konkretnym wypadku, zastosowano taktykę indywidualną wcześniej niż od listopada, bo w lipcu 1906 r. Inaczej nie można sobie wytłumaczyć udziału ośmiu ludzi w zamachu aleksandrowskim. Gdyby zastosowany był system grupowy, wówczas w zamachu musiałoby wziąć udział dziesięć, względnie dwanaście osób.
Karol Doczkał, Wspomnienia robotnika, zamieszczone w nr 4 i 5 „Miesięcznika Literackiego”, 1930 r.
O aresztowaniach znajdujemy wzmiankę w „Materiałach do historii PPS”, tom II, str. 314 (Warszawa 1911). Wg niej: pomocnik Jan Błaszczyk (ojciec) siedział parę tygodni, tyleż robotnica tkalni Bronisława Błaszczykowa (matka), ślusarz Władysław Błaszczyk, lat 17, siedział 9 miesięcy, robotnica fabryczna Zofia Błaszczykówna, po odsiedzeniu przeszło roku w więzieniu, otrzymała 3 lata zesłania. Wyrok nadszedł w początkach 1903.
Relacja Witolda Kussa, byłego bojowca, wprowadzonego do Partii przez Błaszczyka.
Relacja Michała Jedynaka i Mieczysława Millera.
Relacja Witolda Kussa, Bolesława Maja, Mieczysława Millera oraz „Wspomnienia” K. Doczkała.
„Wspomnienia” K. Doczkała.
Relacja Mieczysława Millera, byłego bojowca, któremu przebieg walki opowiadał brat zabitego – Julian Błaszczyk – „Śmiały”.