Zofia Solarzowa
Z doświadczeń w wiejskim uniwersytecie ludowym
[1938/39]
Do wychowawstwa w uniwersytecie ludowym przygotowało nas samo życie. Nikt z nas nie miał wyszkolenia zawodowego, pedagogicznego. Pierwsze dni i tygodnie pracy naszej w Szycach pełne były niepokojów, nieśmiałości, szukania i rozpraw oko w oko ze sprawą, której chcieliśmy służyć.
Pewność zasadniczych celów i dróg przyszła jednak rychło, choć pozostała na zawsze wrażliwość na odchylenia, na potknięcia własne, na wszelki fałszywy ton w życiu uniwersytetu.
Cel współżycia w uniwersytecie określiliśmy więc sobie jasno: ludziom przychodzącym do nas ze wsi, młodym dziewczętom i chłopakom, damy to wszystko, czym żyjemy sami. Wiarę naszą, naszą miłość człowieka, wsi, Polski – i to wszystko, co z uporem i entuzjazmem zdobywaliśmy w życiu. Własną szczerze powiedzianą prawdą uderzymy w nich, aż oddźwiękną, odpowiedzą swoją, własną, radośnie ujawnioną prawdą. Stworzymy im atmosferę taką, w jakiej ujawni się wszystko to, co pozytywne, żywe, piękne – nie dla samego faktu ujawnienia jednak; dla tego – aby to bogactwo z siebie dobyte rzucili w służbę świadomej, kochanej sprawy.
Jak to należy czynić, wpływać, jakich użyć sposobów – nie wiedzieliśmy z góry. Wierzyliśmy jednak i czuli, że sposoby te znajdą się same wtedy, kiedy przyjdzie ich potrzeba. Sposobem jedynym, zasadniczym było od początku pracy naszej wypracowywanie w sobie rzetelnego stosunku do idących zjawisk, nieustanna łączność nasza z ruchem wsi, pogłębianie i gruntowanie siebie.
Uniwersytet nie był miejscem, gdzie poznać mieliśmy duszę młodzieży wiejskiej. Sami z ruchu, ze środowiska tej młodzieży wyszliśmy przecie. To było tajemnicą, wiążącą cały zespół wychowanków i wychowawców – w jedno. Mimo to wszystko niełatwo było – i niełatwo jest dziś – wpłynąć na pojęcia o życiu, na etykę i obyczaje młodych chłopów wychowanych w tradycjach pozostałości pańszczyźnianych i w formalistycznej religii.
Długich doświadczeń, mocnych doznań, wielkiego skupienia w sobie trzeba było, aby młodzi chłopcy czy dziewczęta znaleźli owo sedno sprawy – ów nurt spraw ludzkich biegnących między otaczającymi go pozornie sprzecznymi pojęciami, jak: wyrozumiałość wobec człowieka – i surowość wymagań; jak szczera, głęboka skromność wobec wielkich spraw i ludzi – i równie głęboka ludzka godność; jak postęp – i zachowanie wartości nieprzemijających. Sąd o człowieku, o jego wartości i stosunek do niego – wykuwały się w trudzie. Przede wszystkim my sami musieliśmy ów sąd, miarę i stosunek przeżyć w sobie. Jeszcze dziś, kiedy z odchodzącymi w wieś słuchaczami czujemy jedno: „człowiek wolny, człowiek drapiący się mozolnie do uświadomionego, drogiego mu ideału, staje się twórcą życia i zdobywa najistotniejsze szczęście” – jeszcze dziś wiemy, jak i oni wiedzą, że drogi naszego zrozumienia i odczuwania życia i człowieka otwarte są w nieskończoność.
Jakich metod używaliśmy, aby osiągnąć cel? Żadnych i różnych. Nie nazywało się bowiem sposobów sposobami – metod metodami. Nazwane – zdawało nam się – stracą bezpośredni sens i staną się czymś mechanicznym. Tak się oddziaływało, jak chwila, człowiek, sprawa nakazywały.
Tak samo, jak z przemianą etyki osobistej, sądu o człowieku, działo się z pojęciami o środowisku, z którego młodzi przychodzili, ze wsią.
Własnym trudem i rozwagą, własną miłością i troską trzeba było zarażać, porywać za sobą w drogę przez wieś, wiodąca w Polskę i w świat. Tak samo było z Polską. Gdzie jest metoda, gdzie bodaj rada, nauczająca tego trudu nad trudami – ustrzeżenia w sercach młodych miłości do Polski, która ojcom była macochą i dzieciom jeszcze matką nie jest! Rozpłomienienie wiary w tę Polskę, która będzie, w gromadzie mocno zaciskającej pięści – w pohamowaniu zemsty... za krzywdę!
Tak oto nam samym, dźwigającym się na przełęcze i szczyty, łatwiej było już do oglądania dziedzin rozległych zapalać i na szczyt za sobą pociągać. Łatwiej też było, zbiegając w dół, pamiętać z góry widzianą drogę i biec nią z gromadą młodych.
Tak więc uwolniliśmy się od wszelkich prób ujmowania życia uczelni w ramy z góry określonych regulaminów. Prawem rządzącym stała się swoboda, ograniczana jedynie własną wolą każdego z wychowanków. Na kierunek zaś woli tej wpływało zaufanie, jakim darzyliśmy wszystkich i pełne treści, zainteresowań i serdeczności życie. Dziś słuchacz, idąc w niedzielę na wieś do kolegi czy koleżanki, mówi nam po prostu, że idzie, abyśmy wzajem o sobie wiedzieli. Tak samo każdy z wychowawców, idąc czy jadąc gdzieś dalej, mówi o tym słuchaczom.
Z uśmiechem wspominamy czasy, kiedy to (trochę jak dzieci) organizowaliśmy się w naszym domu w koła koleżeńskie i formę konieczną dla czynności gromady rozproszonej przenosiliśmy sztucznie do rodziny. Bo życie w uniwersytecie ludowym jest życiem najbardziej zbliżonym do rodzinnego: łączy ludzi dach jeden, stół, drobiazgi codzienne i przywiązanie.
Dziwią się często ludzie odwiedzający nas, że w tym pozornym bezrządzie dzieje się wszystko sprawnie i naturalnie. Dla nas to już jasne: dawniej było to życie „na niby”, dziś jest „na prawdę”, jakby powiedziało dziecko.
Pogłębia się i zacieśnia związek uniwersytetu z ruchem ludowym. Najtrudniej jest związek ten utrzymywać z tym odcinkiem ruchu, który jest dziś trudny, dziś w namiętną walkę wciąga, dziś każe człowiekowi przejść przez ogień próbny. O wiele łatwiej jest odsunąć się samemu od emocji borykania się z aktualnością i chronić gromadę młodych przed niebezpieczeństwem doraźności. O ileż celowszy jest jednak udział w całym, a więc i w tym trudnym, odpowiedzialność ciężką niosącym życiu. Jest to trudne, ale godne zwycięstwo: w doraźnym działaniu ustrzec najdalszy cel – uwolnić się od małych namiętności.
Jako placówka demokratyczna ideowo związani jesteśmy z samodzielnym ruchem społecznym wsi o wyraźnym demokratycznym światopoglądzie. Za taki uważamy Związek Młodzieży Wiejskiej Rzeczypospolitej Polskiej „Wici” – w dziedzinie wychowania i twórczości kulturalnej, a zaś w dziedzinie politycznej – Stronnictwo Ludowe. Łącznie z nimi chcemy być współodpowiedzialni za losy wsi i demokracji i za udział, jaki wniesie wieś w życie Polski gospodarcze, społeczne i moralne.
Przy całkowitej solidarności z całą pokrzywdzoną dziś i głęboko upokorzoną wsią niejednokrotnie Wiejski Uniwersytet Orkanowy w Gaci jest odosobniony i borykać się musi, nawet czasami w najbliższym środowisku chłopskim, z atmosferą niedowierzania. Dzieje się to z powodu nie schlebiającego, często krytycznego stanowiska uniwersytetu wobec sposobów działania oraz z powodu daleko sięgających wymogów odnośnie przewartościowania politycznego życia chłopskiego i wiązania go z najgłębiej i najszerzej pojętym ruchem ludowym.
Ale ostatnia więź polityków naszych ze spółdzielczością, coraz większe docenianie przez nich na dalszą metę działającego wychowywania ludzi przy równoczesnym czynnym działaniu, a także coraz intensywniejsze wypracowywanie i planowanie dróg dalszej przyszłości wsi i demokracji w Polsce, świadczą o celowości takiego właśnie powiązania uniwersytetu w Gaci z ruchem chłopskim.
Przed zacieśnieniem i małością broni nas obcowanie z wielkością. Dlatego to w wykładach naszych coraz ważniejszym się staje umożliwienie słuchaczom obcowania z ludźmi, przemianami, uczuciami wielkiej miary. Więc coraz więcej czasu i miejsca na sztukę, na literaturę piękną, na zagadnienia etyki i prostej filozofii życia, stąd coraz plastyczniej malowane postacie prawdziwie wielkich ludzi. Stąd wreszcie gruntowanie demokracji na prawdzie, którą prosto, naiwnie może, ale zgodnie z prawdą określiła jedna ze słuchaczek: „Jeden człowiek ma w duszy zadatek na dąb, inny na lilię, inny na trawkę małą. Wyżej, ponad miarę w nasionku już zakrojoną, żadna roślina nie wzrośnie. Ale tak roślinie jak człowiekowi trzeba dać warunki wzrostu na jego pełną miarę. To będzie demokracja”.
Na tle przemian i zdobyczy całej uniwersyteckiej gromady wiele zmienia się też w każdym z wychowanków. Zmiany te są bardzo różne. Jedni zmieniają się łatwo w kierunku pożądanym przez wychowawców, ale też łatwo poddają się dalszym wpływom. Inni – opornie, z pozorną niechęcią chłoną nastrój, myśli, idee w uniwersytecie poznane, za to w przemianie są gruntowni i trwali.
Wszelkie „przemiany” dostrzegane na terenie uniwersytetu są wątpliwe i nie należy wiele budować na najbardziej efektownych wypadkach. Sprawdzianem wpływu wychowawczego uniwersytetu jest życie i działanie młodzieży po wyjściu z niego, a przede wszystkim zmiany koło niego w gromadzie zachodzące. Młodzi, zapalni wychowawcy nanizują często długi różaniec zmian, nawróceń, wyznań swoich pupilów. Z czasem przychodzi wiedza, że wyznania te, nawrócenia stawać się mogą i stają często w wyniku załamań, wstrząsów nerwowych, egzaltacji. Oczywiście mogą być też istotne.
Dam kilka przykładów wpływu uniwersytetu na młodzież już w czasie współżycia z wychowawcami zaobserwowanych. Będę mówiła o ludziach, którzy po wyjściu z uniwersytetu przeszli już próbę życia, co do których nie mamy wątpliwości, że w domach swoich i wsiach wpływają na życie w duchu przemian dokonanych w uniwersytecie.
Wiele ludzi zwiedzających uniwersytet w Gaci wyraża wątpliwość, czy pod wpływem silnej indywidualności wychowawcy młodzi nie tracą własnej. Czy będzie ich stać na własne zdanie? Czy nie będą tylko echem wychowawcy? Dla nas samych jest to rzeczą ważną i był czas, kiedy zdawało nam się, iż należałoby być wobec słuchaczy mniej sobą. Ale doświadczenie mówi nam coś wręcz przeciwnego: coraz samodzielniejsi ludzie wychodzą od nas, choć my coraz wyraźniejsi się stajemy. Przykładów byłoby aż nadto, gdyby trza było przekonywać kogoś o tej prawdzie. Oto jeden z nich.
Chłopak dwudziestodwuletni w czasie kursu nie uzewnętrzniał się. Przyjmował wszystko „na wiarę” – i zdawało nam się, że za łatwo to robi, bez trudu, jakby bez kontroli. Na zjeździe młodzieży spotyka się z „chrzestnym” [„chrzestny” i „chrzestna” – tak w uniwersytecie ludowym opisywanym w niniejszym tekście nazywano męża autorki i ją samą; zob. notę biograficzną na końcu artykułu – przyp. redakcji Lewicowo.pl]. Przywitanie, wymiana słów bardzo serdeczna. Chłopak zabiera głos. Mówi radykalnie. Wypowiada się w pewnej sprawie inaczej, jak „chrzestny”. Wie o tym. Ale nie waha się, nie łagodzi słów, mówi z pasją, z wiarą, z głębi siebie. Wszyscy czują, że to jego własne. W rozmowie po zebraniu ta sama serdeczność łączy wychowanka z wychowawcą. „W Gaci nauczyłem się być sobą”.
Ciężkie przemiany przeżywają młodzi w pojęciach o tym, co złe, co dobre – gdzie wina, gdzie przyczyna leży zła.
Była raz dziewczyna niezmiernie surowa. Dla siebie i dla ludzi. Wypadło jej grać rolę Zośki Galickiej z noweli Witkiewicza. Nie mogła na próbach wykrztusić łagodnych, głęboko ludzkich słów w obronie zbrodniarek, aresztantek. Przemogła się jednak. Nie tylko dlatego, aby zagrać, ale przede wszystkim, aby uwierzyć. I uwierzyła. Pytamy o nią ludzi z jej okolic. Ma opinię mądrej, macierzyńskiej dziewczyny; surowości dawnej ludzie nie dostrzegają.
Był chłopak, który wobec ogromu spraw i wielkości idei, którą poznał i pokochał, wpadł w rozpacz z powodu swojej „małości”. Był rzeczywiście nieopanowany pasjonat, o byle co robił awantury, za wejście na odcisk odwijał pięść! „Cóż ja mogę zrobić na świecie dobrego, kiedy sobą nie umiem zawładnąć?”. Ale uparł się. Wymyślał śmieszne „sposoby” na opanowanie gniewu. Korzystał z naszych rad, o które ciągle prosił. (Miał zwyczaj biegać szybko po schodach: uczył się chodzić pomału, po jednym schodku. Ponieważ w złości zaciskał pięści i zęby; przy nadchodzącym „ataku” otwierał usta i rozprostowywał dłonie). Dziś po dziesięciu latach mówią ludzie, że to człowiek opanowany i całą duszą oddany wsi i rodzinie.
Najwięcej dałoby się powiedzieć o tym, jak uniwersytet wiąże ludzi ze wsią.
Oto dziewczyna z czterema klasami szkoły średniej. Przyjeżdża do Gaci, bo gdzie indziej iść nie może. Rodzina się sprzeciwia. Przez czas jakiś jest ofiarą losu: bracia i siostry wykształceni, na stanowiskach, ona – kopciuszek. A teraz jej listy z domu. Pełne radości. Jest szczęśliwa w domu. Jest dumna, iż więcej rozumie życie, jak jej rodzeństwo. Całe jej otoczenie wdzięczne jest za tę „cudowną” przemianę. Przetrwała próbę czterech lat. Wiąże się ze wsią coraz mocniej.
A wielu jest takich, o których się mówi, że odchodzą. Spośród wychowanków naszych wielu poszło ze wsi, wielu poszło do innych obozów (od tych, do których należeli, będąc w Wiejskim Uniwersytecie Orkanowym). Jest takich dwu, trzech na każdym kursie (kurs 30-50 słuchaczy). Okazuje się, iż nie przepadają dla wsi, dla demokracji. Coraz częstsze są bowiem „powroty”.
Świeżo nadesłane dwa listy od chłopców, którzy od kilku lat są instruktorami rolnymi. Listy wzruszające, męskie, mocne, a jakie pełne serca. Wracają! Rozumieją teraz dopiero, gdzie ich miejsce. Lata pogoni za posadą, bez dalszego celu, były dla nich ciężkim łańcuchem dni pełnych wyrzutów sumienia. Wracają do gromady, do roboty społecznej bezinteresownej, nie przestając być instruktorami.
Jedna z dziewcząt wychodzi za mąż do miasta. Mąż jej to bardzo przeciętny urzędnik, człowiek dawno odcięty od środowiska, bez żadnej dalszej myśli. Po sześciu latach dowiadujemy się, że dom ich jest środowiskiem skupiającym ludzi ciekawych, że prostotą, wiejską postawą wobec miastowego obyczaju dom ten pociąga ludzi wiejskich do miasta rzuconych. Nawet gospodarz domu interesuje się dziś ruchem chłopskim, a dla żony ma głębokie zrozumienie. Więc – nie przepadła przecie!
Nie byłoby końca, gdyby się chciało nagadać o ludziach przechodzących przez uniwersytet. Jedni – z krzykliwych działaczy politycznych zmieniają się na pracowników społecznych, inni – z cichego kątka wychodzą na szeroki teren pracy gromadzkiej, często właśnie politycznej. Najwięcej słyszymy o nich od przysłanych przez nich słuchaczy. Ci wydają świadectwo owym przemienionym ludziom.
„Przyjechałem do uniwersytetu zachęcony przez koleżankę z mego powiatu. Nie tyle jej słowami, ile życiem, które obserwowałem. Jest taka wyrozumiała, troszczy się o ludzi, radzi im w trudnych sprawach, a w każdej pracy jest taka pewna swego i wesoła”.
„W mojej wsi jest kilkoro wychowanków WUO [Wiejski Uniwersytet Orkanowy]. Zazdrościłem im radości w pracy, imponowali mi tym, że przekonania swoje stosują w życiu codziennym, a w dyskusji zawsze mają argumenty”.
„W powiecie naszym są Gacanie. W robocie społecznej wszędzie przodują, choć nie znać ich, nie widać, nie wysuwają się na front. Wpłynęli bardzo na starszych, przekonali ich do ruchu młodzieży”.
„U nas w Handzlówce jest już spora gromada Gacaków. Żyją jakoś inaczej od wszystkich. Nie wiem, jak określić to życie. Czuję tylko, że jest piękne. Tego piękna w swoim życiu pragnę”.
Tak oto mówią nowi słuchacze w pierwszym dniu uniwersyteckiego życia.
O głębokich przemianach wychowanków uniwersytetu świadczą więc przede wszystkim przemiany w życiu dzisiejszej wsi. Istotnie wielu z nich zajmuje czołowe stanowiska w Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”, wielu spełnia odpowiedzialne zadania w spółdzielczości.
Na ogół jednak są w tym przodownictwie bezinteresowni, czują się najlepiej wewnątrz gromady, wnoszą inicjatywę, chętnie wypełniając inicjatywę innych. Bardzo wielu nie przyjmuje żadnych stanowisk. Nie czują się zdolni do roli przywódców, albo też sobą są tylko w cichym kole przyjaciół. I ci jednak wywierają wyraźny wpływ na uspołecznienie i kulturę środowiska.
Zainteresowania byłych wychowanków uniwersytetu są bardzo różnorodne. Tak robota i zagadnienia gospodarcze, jak polityczne i społeczne, jak wreszcie sprawy kultury, sztuki, nawet religii, porywają ich i pasjonują. Dlatego wszelką – nawet z zewnątrz idącą inicjatywę – we wszystkich dziedzinach życia podejmują. Pod ich wpływem powstają spółdzielnie, pod ich kierunkiem fachowym (wiedzę fachową uparcie zdobywają sami przez szkoły, kursy, kursy korespondencyjne, literaturę) rozwijają się i wychowują zastępy młodych spółdzielców. Oni biorą udział w życiu Stronnictwa Ludowego, z jednej strony razem ze starszymi wypełniają więzienia, z drugiej wiodąc utarczki gorące o program, cel, metody i etykę w polityce chłopskiej. Oni wnoszą na wieś książkę i jej zrozumienie, wprowadzają nowe sposoby dyskutowania, samokształcenia i tworzenia w każdej dziedzinie. Oni prowadzą dziecince i dziecięce sprawy traktują poważnie. Oni wreszcie ułatwiają wsi kontakt ze sztuką, sami tęskniący do piękna, bez którego żyć już nie umieją.
Przede wszystkim zaś oni właśnie budzą żywiołową wiarę wsi we własne siły i wiarę w zależność wszelkich przemian życia społecznego od przemiany jednostki.
Jakże bardzo słowa te mogłyby brzmieć fałszywie, jak wiele nazwać by tu można frazesem. Bo cały ten dorobek Uniwersytetu Wiejskiego wraz z ruchem chłopskim wydaje się być nieprawdopodobny, niemożliwy. Nietrudno zobaczyć go w życiu, tylko trzeba w to życie wejść; nie wystarczy obserwowanie go z zewnątrz.
Najgłębszą, najgorętszą radość daje wychowawcom ta wiara, że w ciężkich dniach, jakie wieś przeżywa, młodzież chłopska wychodząca z uniwersytetu nie łamie się, nie wynosi rozkładowych treści, na buncie i krzywdzie jakże łatwo wyrastających.
...Pamiętna ostatnia Wilia. Gromada wielka w ciasnej izbie – siano, opłatki. Chrzestny mówią. Coś słowa w gardło wciska. Są wśród słuchaczy bracia, synowie, tych, których krew świeża szarpie sumieniem Polski. Są przyjaciele uwięzionych.
Trzeba im mówić – o Polsce.
I chrzestny mówią. Co? Jak? Któż pamięta?...
Ale kiedy skończył, płyną łzy, ręce się łączą twardo, długo, a oczy wszystkie widzą. Widzą tę Polskę, która idzie. Idzie z naszych serc, z naszej myśli, z naszej woli i z naszego człowieczeństwa.
A jednak jakże ciężko, jak trudno dokonać tego, aby ci ludzie młodzi, gorący, buntujący się w imię świętych praw wynieśli z życia wspólnego w uniwersytecie wiarę w przyszłość, wiarę w człowieka – i wiarę w sens dzisiejszego dnia.
Zofia Solarzowa
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w pracy „Wiejskie uniwersytety ludowe w Polsce. Biuletyn konferencji oświatowej poświęconej sprawie uniwersytetów ludowych, Krzemieniec 6-7-8 października 1938”, Towarzystwo Wiejskich Uniwersytetów Ludowych, Warszawa 1939. Od tamtej pory prawdopodobnie nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.
Zofia Solarzowa (1902-1988) – działaczka społeczna i oświatowa, aktywna w lewym skrzydle ruchu ludowego. Pochodziła z rodziny ziemiańskiej, ukończyła seminarium nauczycielskie, od roku 1918 działała w harcerstwie, wraz z całą drużyną wstąpiła na ochotnika do wojska podczas wojny polsko-bolszewickiej. Od początku lat 20. związana jako nauczycielka i organizatorka ze szkolnictwem wiejskim. Od roku 1924 wykładowczyni Wiejskiego Uniwersytetu Ludowego w podkrakowskich Szycach, którego dyrektorem był jej przyszły mąż, Ignacy Solarz. Od roku 1928 działaczka Związku Młodzieży Wiejskiej RP. W roku 1931 po zamknięciu przez władze sanacyjne placówki w Szycach, utworzyła wraz z mężem Wiejski Uniwersytet Orkanowy (od nazwiska Władysława Orkana, pisarza chłopskiego) w Gaci Przeworskiej na Podkarpaciu, początkowo w wynajmowanych chłopskich chatach, a od 1937 r. mieszczący się w budynku zbudowanym ze składek i dzięki społecznej pracy kilku tysięcy osób. Placówka ta stała się jednym z najsłynniejszych i najbardziej prężnych eksperymentów pedagogicznych w historii Polski. Prowadziła w niej wykłady z literatury pięknej i pedagogiki, a także nowatorskie zajęcia amatorskiego ruchu teatralnego, bazujące na kreatywności, spontaniczności i demokratycznych zasadach, tzw. teatr z pieśni i teatr z głowy. Autorka wielu pieśni ludowych, często o radykalnych treściach społecznych. Podczas okupacji hitlerowskiej ukrywała się przed Gestapo, prowadziła wykłady na tajnych kursach, publikowała w prasie konspiracyjnej ruchu ludowego, działała w podziemnym Ludowym Związku Kobiet i w Batalionach Chłopskich (była autorką jego hymnu pt. „Do boju o Polskę Ludową” i wielu pieśni partyzanckich). Po zakończeniu wojny związana z ZSL, próbowała w nowych realiach prowadzić działalność oświatową i kulturalną, m.in. jako kierowniczka uniwersytetu ludowego o kierunku teatralnym w Brusie k. Łodzi, w Ministerstwie Kultury i Sztuki oraz jako szefowa Regionalnego Zespołu Pieśni i Tańca „Podhale” w Białym Dunajcu.