Konrad Świerczyński
Wspomnienie o Boruchu Szulmanie
[1920]
Jesień już w pełni, zbliża się koniec roku zapisanego w księdze dziejów despotyzmu carskiego, początkiem swoim krwią z masakrowanych ofiar na placu przed carskim pałacem zimowym w Petersburgu. Zmurszałym tronem carskim wstrząsa wciąż potężniejący huragan rewolucji. Bunt czarnomorskiej floty i garnizonu twierdzy sewastopolskiej – bunt załogi pancernika „Kniazia Potiomkina”. W całym imperium carskim strajki i zbrojne powstania. Giną carscy siepacze z rąk mścicieli krzywd proletariatu. Na grom bomby rozrywającej w strzępy satrapę ministra Lewego, echem odpowiada bomba Okrzei, jednocześnie druga na zjeździe szarpie krwawego zbira oberpolicmajstra barona Nolkena.
Car ogłasza manifest, obiecuje reformy
Lud mu nie wierzy i mówi:
Car się przestraszył, wydał manifest
Martwych na wolność, żywych pod areszt
I rzeczywiście, w dniu ogłoszenia manifestu pierwszego listopada 1905 r. krwawa masakra na Placu Teatralnym dowiodła, że car tylko w bagnecie, kuli, szabli szuka oparcia dla chwiejącego się tronu. W odpowiedzi na tę masakrę klasa robotnicza reaguje generalnym strajkiem.
Dzień trzeciego listopada, pogodny i chłodny. W mieście zamarł wszelki ruch komunikacyjny – ulicą Marszałkowską, środkiem jezdni wolnej od ruchu kołowego, przewalają się tłumy robotników nadciągających z dzielnic robotniczych, z krańców miasta Woli, Ochoty, Powązek. Największe skupienie jest między dworcem warszawsko-wiedeńskim a ulicą Złotą, gdzie ma nastąpić wyprowadzenie zwłok dwóch zamordowanych kobiet w czasie demonstracji.
Nastrój rewolucyjny wzrasta z każdą chwilą to tu, to tam. Wśród mas robotniczych nie mogło zabraknąć i mnie. Rozglądam się dookoła i wśród znajomych twarzy widzę Borucha Szulmana. Zaledwie półtora roku starszy ode mnie, a już wyrobiony proletariusz. Ja szewc – on krawiec, nasze drogi nieraz się krzyżowały podczas wspólnej walki.
Ponad głowy zebranych wystrzelają postacie mówców przemawiających z trybun skrzyń, drabin a nawet z ramion dźwigających ich towarzyszy. Wtem powstało zamieszanie, tłum zakołysał się przez jego zwartą ścianę, przebiegł okrzyk „Stać”. Z ulicy Chmielnej wyszedł oddział żołnierzy dowodzony przez oficera.
Oficer rzucił komendę: Zwod strojsa [Pluton formuj się]. Żołnierze stanęli szeregiem, przecinając ul. Marszałkowską od jednego rogu Chmielnej do drugiego. Rozojdżs – wrzasnął oficer – u to strielat bydem. Odpowiedział mu okrzyk – Precz z caratem! Precz z Mikołajem ostatnim. Oficer zwrócił się do żołnierzy z komendą: gotuj broń. Szczęknęły zamki karabinów. Cel – lufy wzniosły się ku twarzom żołnierzy, kolby dotknęły ich ramion. Pli [pal] – zaległa martwa cisza – tłum stał milczący, skamieniały przeciw milczącym i skamieniałym żołnierzom. Naraz jedna lufa karabinowa oderwała się od twarzy, kolba od ramienia i karabin wolno spłynął ku ziemi. Kolba stuknęła o jezdnię i karabin spoczął u nóg żołnierza. W ślad za tym reszta żołnierzy broń spuściła do nogi. Żołnierze nie wykonali rozkazu. Rozległy się radosne okrzyki na cześć żołnierzy. Tłum naparł, oficer został oddzielony od żołnierzy. Kilku bojowców, którzy byli przygotowani odpowiedzieć na salwę karabinów salwą swych brauningów, chwyciło i uprowadziło oficera. Wepchnięto go na ul. Marszałkowskiej w bramę domu nr 114. W bramie oficer wobec wymierzonych w niego brauningów padł na kolana, błagając o litość, przysięgając przy tym na Boga i honor oficerski, że bezzwłocznie zrzuci z siebie mundur oficera i wystąpi z armii. Bojowcy zażądali od oficera ujawnienia jego personaliów – dokument przedstawiony przez niego opiewał „oficer sztabowy Konstantinow”. Wobec przysiąg i zaklęć w imię humanizmu rewolucyjnego nie żądnego krwi jako daniny od wroga, lecz jako bolesną konieczność nieuniknioną w walce z nim, bojowcy oszczędzili tego, który przed chwilą nie oszczędzał ich, nie oszczędzał bezbronnych robotników – puszczono go całego i zdrowego. Rzeczywiście Konstantinow zrzucił mundur, lecz nie wiadomo czy wynikło to z jego woli, czy też na skutek degradacji za haniebne zachowanie się w dniu 3 listopada. Wkrótce w szóstym cyrkule objął stanowisko komisarza policji siepacz w całym tego słowa znaczeniu, okrutny kat, sadysta pastwiący się w nieludzki sposób nad aresztowanymi przez siebie ofiarami. Był to Konstantinow, który zamienił mundur oficera armii na zhańbiony uniform policyjny. Zbir ten codziennie urządzał obławy w obrębie swego cyrkułu. Na czele oddziału Wołyńców osobiście kierował akcją. Wołyńcy na ulicy za jego aprobatą wyprawiali najokrutniejsze wyczyny, masakrując kolbami karabinów Bogu ducha winnych przechodniów. Lecz wszystko to było niewinną igraszką w porównaniu z tym, co działo się po przypędzeniu aresztowanych do cyrkułu – okrutne bicie i znęcanie się nad więźniami trwało całą noc. Sam Konstantinow zwykle podchodził do aresztowanego, trzymając w zaciśniętej dłoni brauning.
– Nu cztoż? Pojotie, czto sudiami buditie wy.
– No poka – miest to my.
Cios brauningiem w szczękę lub skroń i delikwent pada zalany krwią na ziemię.
Wczesnym rankiem strażacki wóz odwoził kilka trupów do prosektorium, reszta zmasakrowana tysiącami była przekazywana w rozporządzenie oberpolicmajstra Meyera i trybem administracyjnym zsyłana do odległych guberni. Na skutek tych bestialstw Konstantinowa, Partia postanowiła unieszkodliwić go.
Znów przyszła jesień 1906 r.
W ubogim mieszkaniu krawca chałupnika Szulmana, zgarbieni na robotą siedzi on wraz z synem. Siedzą zapatrzeni w robotę, a ręce uzbrojone w igły szybko automatycznie to dotykają igłą materiału, to odrzucane w bok wloką za igłą nitkę. Naraz chłopiec przerwał milczenie – Tate, ja muszę iść, ja mam ważny interes do załatwienia.
Ojciec spojrzał na niego z troską w oczach – wiedział, że syn jego został wchłonięty w nurt rewolucji, wiedział że z nurtu tego nie wszyscy wychodzą żywi. Ojciec opuścił ręce na robotę i wodził oczami za synem ubierającym się w długi żydowski chałat i płytką czapeczkę z malutkim daszkiem, był to strój, który syn przywdziewał tylko w tym wypadku, kiedy wypadało zamaskować swą działalność rewolucyjną. Ubrany w powszednie noszącą odzież Żyd, a zwłaszcza młody, zdradzał postępowe przekonania i zwracał na siebie uwagę policji.
– Boruch, wracaj prędko, bo sabas się zbliża i niedługo świeczki zapalimy – lecz właściwie nie o tradycję sabasu mu chodziło, lecz to, że chodzenie po ulicach miasta wieczorem jest niebezpieczne. Represje stanu wojennego wieczorem w nocy potęgują się. Wzmocnione patrole policyjne i wojskowe krążą gęsto po ulicach, masakrują i aresztują przechodniów. To wywołuje reakcję rewolucjonistów – często grzmią strzały, padają zabici i ranni.
Ojciec nie chce o tym mówić Boruchowi, by „nie wywoływać wilka z lasu”, więc powtarza jeszcze raz: pamiętaj o sabasie. Boruch spojrzał czule na ojca, rozumiał jego obawę i już na progu krzyknął wesoło, by rozwiać ponurą troskę ojca: A gite sabes Tate – i znikł za drzwiami.
Zbliżał się przedwieczorny szary zmrok. Konstantinow jak co dzień wyruszył z cyrkułu na swe zwykłe polowanie. Na czele silnego patrolu złożonego z Wołyńców i policji, zjawił się na skrzyżowaniu ulic Świętokrzyskiej z Marszałkowską. Żołdactwo zablokowało wyloty ulic, zatrzymując przechodniów, rewidując i legitymując ich, tłukąc przy tym kolbami i obsypując maotiernymi wyzwiskami, Konstantinow stanął na tym rogu ul. Marszałkowskiej, gdzie Świętokrzyska biegnie w stronę ulic Zielnej i Bagna. Stojąc na płycie żelaznej, zamykającej wejście do kanału, palił papierosa z obojętną miną, obserwując wyczyny swych podwładnych. Za sobą miał jednopiętrowy dom z narożną cukiernią Turecką. Naraz ul. Świętokrzyską od strony ulicy Zielnej idzie młody człowiek ubrany w strój dość powszedni na tym odcinku ulic Pociejowi, Zielnej, Świętokrzyskiej, Bagna, gdzie skupiał się cały handel różną tandetą, a właściciele miejscowych przedsiębiorstw w większości ubierali się jak ów młodzieniec, to jest w chałat długi i płytką czapkę z maleńkim daszkiem.
Młodzieniec z niewielką paczką owiniętą w papier pod lewą pachą szedł w stronę ul. Marszałkowskiej wprost na samotnie stojącego Konstantinowa, w odległości dzielącej go od niego (10-ciu, może 15-tu kroków). Prawą ręką wyjął niesioną paczkę spod lewej pachy i rzucił ją z rozmachem wprost pod nogi Konstantinowa, sam padając plackiem na chodnik. Nastąpił ogłuszający wybuch, zadrżały fasady sąsiednich domów, posypały się z ich okien szyby.
Zamachowiec w osobie Borucha Szulmana (gdyż on to był właśnie) zerwał się z chodnika i rzucił się do ucieczki – zagrzmiały za nim strzały karabinowe – odpowiedział im suchy trzask brauningów osłony ułatwiającej ucieczkę zamachowca. Boruch dobiega już do ul. Zielnej, w tym jedna z kul dosięga go. Zachwiał się, lecz jeszcze przebiega na drugą stronę ulicy Zielonej, jednak siły go opuszczają już dalej biec nie może, pełznie w bramę Pociejowi, tam wciska się między nagromadzone jakieś skrzynie. Pościg odkrywa go tam.
Rozrzucone wybuchem bomby krwawe ochłapy byłego oficera armii carskiej i komisarza policji Konstantinowa okoliczni stróże zgarnęli miotłami na jedną kupę, po czym wóz strażacki, nieobmyty jeszcze z krwi ofiar pomordowanych przez Konstantinowa, odwiózł te strzępy do kostnicy szpitala Ujazdowskiego.
Daremnie ojciec Szulman oczekiwał z „kuglem” syna Borucha Szulmana. Wyrokiem sądu wojennego ciężko ranny i torturowany przy śledztwie Boruch zostaje skazany na karę śmierci przez powieszenie i ginie na szubienicy na stokach cytadeli.
Ten młody żydowski robotnik swym bohaterskim czynem i śmiercią męczeńską dowiódł jak silna więź łączy proletariat mimo różnicy rasy, nacji i wierzenia.
Cześć pamięci bojowca bohatera Borucha Szulmana.
Konrad Świerczyński
Warszawa 1920 r.
Powyższy tekst Konrada Świerczyńskiego (działacza Związku Wolnomyślicieli Polskich i Anarchistycznej Federacji Polski) nie był dotychczas nigdzie publikowany. Na potrzeby Lewicowo.pl udostępnił go Michał Przyborowski, który całość przepisał z rękopisu otrzymanego od rodziny Konrada Świerczyńskiego. Warto przeczytać także inny tekst o Boruchu Szulmanie: „Pamięci bohatera”