Kazimierz Jeziorowski
Wspomnienia z działalności w PPS „Proletariat”
[1933]
Sekcja lwowska Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich była najliczniejsza i rozwijała dużą działalność wśród młodzieży wyższych zakładów naukowych. Niestety, po pewnym czasie w sekcji nastąpił rozłam. Wskutek otrzymywanych z kraju wiadomości o niezadowoleniu z kierownictwa partyjnego (było to po wzięciu drukarni „Robotnika”, aresztowaniu Józefa Piłsudskiego, Malinowskiego i innych, którzy dotychczas nadawali ton i rozmach partii) dostali się do steru władzy ludzie bojowo bardzo ostrożni, a tymczasem działacze miejscowi żądali energiczniejszej walki, no i kroków bardziej energicznych na wzmożone represje rządu.
Na czele opozycji w sekcji stanął Ludwik Kulczycki (Lolek), który swymi argumentami za ostrzejszą walką skłonił 3/4 sekcji do utworzenia „Secesji”, z której później, po porozumieniu się z delegatami kraju, wytworzyła się nowa organizacja, przybrawszy nazwę Polskiej Partii Socjalistycznej „Proletariat”.
Nowo utworzona partia rozwinęła energiczną działalność i wkrótce zjednała sobie dużo zwolenników w kraju, a szczególniej w Łodzi. Pierwszym emisariuszem „Proletariatu” był tow. Władysław Janiszewski, który wyjechał do Łodzi i przeciągnął wielu robotników z PPS do „Proletariatu”. Drugim był Kazimierz Róg, który pojechał do Warszawy, ale krótko bawił i powrócił do Lwowa. „Proletariat” miał za sobą masy robotnicze, ale niestety za mało inteligencji w kraju do objęcia wszystkich nawiązanych stosunków. Pierwsza wydana przez „Proletariat” (tzw. III) odezwa została przyjęta w kraju z entuzjazmem, a także i pierwsze numery „Proletariatu”. Zapowiedź energicznej walki, włącznie do terroru, dla zdobycia Niepodległej Polski znalazła wielu zwolenników i wywołała w PPS duży ferment, co zmusiło w końcu ówczesnych działaczy PPS do energiczniejszej akcji.
Dziś po tylu latach przychodzę do przekonania, że rozłam ten był zupełnie niepotrzebny i że spowodowany był głównie przez Kulczyckiego, który mając do wyrównania swe porachunki osobiste z tow. Witoldem Jodko-Narkiewiczem, użył towarzyszy, którzy mu bezwzględnie zaufali dla dogodzenia swojej ambicji. Ciężki to bezwzględnie zarzut, ale zupełnie sprawiedliwy. Porachunki Kulczyckiego z Jodką datowały się jeszcze bodaj z 1894-1895 r., tj. od czasu pojawienia się w „Przedświcie” serii artykułów „Etapy” pióra Jodki (pseudonim Wroński), uzasadniające postulat Niepodległości Polski, a które Kulczycki, będąc u steru władzy, wycinał z „Przedświtu” i tak ocenzurowany przez siebie dopiero puszczał w obieg.
Kulczycki uważał siebie za prawowiernego marksistę, ale de facto używał metod działania raczej anarchistycznych. Skończył na tym, że wreszcie niewiele różnił się od esdeków, był zwolennikiem współdziałania z leninizmem i Bundem. Niepodległość Polski przestała być dla niego dogmatem, raczej skłonnym był do federacji z Rosją, z autonomicznym sejmem w Polsce oraz twórcą tzw. teorii terytorialnej autonomii dla dzisiejszych mniejszości narodowych.
Z chwilą wybuchu wojny Kulczycki nabrał orientacji austro-pruskiej, wszedł w skład N.K.N., utworzonego dla Legionów – kontra Piłsudskiemu, stał się gorącym zwolennikiem Niemców, bodaj większym od wyśmiewanego przez siebie kolegi i przyjaciela Władysława Studnickiego (tow. Veto), entuzjazmował się „Niepodległością”, ogłoszoną przez Besselera, generała gubernatora okupowanych terytoriów Polski. Dziś jest wrogiem socjalizmu i ewolucję swą tak dalece posunął, że jest członkiem kierowniczym Narodowej Partii Robotniczej – prawicy, pokrewnej duchowo Narodowej Demokracji i pozostającej z nią w ścisłym kontakcie, a którą swego czasu tak zajadle zwalczał.
Nie mając upodobań agitacyjnych, wyszukiwałem przeważnie pracy technicznej. Stworzyłem we Lwowie biuro nielegalnych paszportów dla młodych ludzi, którzy z bibułą wyjeżdżali do kraju, przewożąc ją na sobie, bowiem nie mieliśmy dobrze zorganizowanej „granicy”, tej chluby PPS, a zapotrzebowanie na bibułę wzrastało z dnia na dzień. Wysyłanie ludzi, obładowanych bibułą połączone było z wieloma trudnościami i dużym ryzykiem. Poza tym trzeba było stworzyć dla potrzeb partii nielegalną drukarnię, gdyż nie wszystko można było drukować w legalnych.
Tow. Wacław Podwiński zajął się nabyciem maszyny drukarskiej, używanej w większych drukarniach do odbitek korektowych. Początkowo drukarnia, przez czas zresztą b. krótki, mieściła się w mieszkaniu braci Odrzywolskich we Lwowie. Ciągłe jednak schodzenie się różnych kolegów do Odrzywolskich oraz zainteresowanie się niezwykłymi rozmiarami skrzyni, niefortunnie pomyślanej, a kryjącej w swym wnętrzu maszynę drukarską, zmusiło partię do wyszukania odpowiedniejszego lokalu. Misji tej podjąłem się, dając przede wszystkim do przerobienia skrzynię na wzór staroświeckiej komody. Stolarz wywiązał się dobrze z zadania i rzeczywiście była to komoda z maskowanymi szufladami, mieszcząca w sobie kaszty i maszynę.
Odnająłem w oficynie domu trzypiętrowego na parterze pokój z kuchnią, które nie przylegało do żadnego mieszkania i wychodziło na ogrody. Ażeby maszyna nie zdradzała swej czynności, spód komody szczelnie wypchany był włosiem, zaś sama komoda stała na grubym wojłoku. Podczas drukowania w dzień nie było nic słychać, nawet w sąsiedniej kuchni, o ile drzwi od niej były zamknięte; ale wieczorem, gdy wszystko ucichło, maszyna czyniła pewien rumor, a przynajmniej tak się wydawało. Ponieważ na I piętrze nad drukarnią mieszkał jakiś oficer austriacki, który do mieszkania swego przychodził nie wcześniej jak o 1-2 w nocy, można było spokojnie do jego przyjścia pracować. Lokal był wynajęty na nazwisko Juliana Szeremety, austriackiego obywatela, który jednocześnie mieszkał w tym lokalu.
Stróż usługujący dobrze był opłacany za sprzątanie i nieraz znajdywał przy zamiataniu podłogi czcionki, które pozbierawszy kładł na stole. Często z tego powodu irytowałem się na tow. Szeremetę, który prawdę powiedziawszy nie odznaczał się zbytnim porządkiem i pomimo próśb nie chciało mu się usuwać śladów po skończonej robocie. Makulaturę sam niszczyłem. Tow. Szeremeta wspólnie ze mną składał i odbijał, zaś do łamania numeru przychodził zawodowy zecer, nasz sympatyk, który pracował bezinteresownie i dbał jednocześnie o dokompletowanie czcionek i materiału drukarskiego. Dostarczaniem papieru i różnych potrzebnych utensyliów oraz wynoszeniem gotowych druków sam się zajmowałem i z pomocą żony w niedzielę i święta broszurowaliśmy i zaszywaliśmy w płótno dla lepszego przewożenia na sobie. Do drukarni chodziłem codziennie po przyjściu z biura, tj. od 4, pracując do 1-2 w nocy. Ta wytężona półtoraroczna praca mocno poderwała mi zdrowie i wyczerpała fizycznie. Lekarze (pracowałem w Kasie Chorych m. Lwowa) zalecili mi wyjazd na kilkumiesięczną kurację do Zakopanego.
Ponieważ stan zdrowia mego nie pozwalał na dalsze kontynuowanie pracy w drukarni – postanowiono takową przesłać do Szwajcarii, gdzie w dalszym ciągu zajął się nią tow. Pruszkowski.
Z tej nielegalnej lwowskiej drukarenki wyszło kilkanaście numerów „Proletariatu”, kilkadziesiąt tysięcy różnych odezw i kilka broszurek.
Niezależnie od pracy w drukarni zajmowałem się transportami bibuły do Królestwa i całe nieraz stosy leżały w pokoju zajmowanym przez brata mego Teodora, przygotowane do ekspedycji.
Zdaje się w sierpniu 1902 r. wraz z agentami policji złożył mi wizytę komisarz policji Reinlender, który oświadczył, że z polecenia władz, a na żądanie rosyjskiej żandarmerii (fiołkowa międzynarodówka) ma być dokonana u mnie rewizja. Zajmowałem czteropokojowe mieszkanie, ostatni pokój zajmował brat – rewizji dokonywano w pokojach moich, a tymczasem ojciec mój, który kilka dni temu przyjechał do nas w odwiedziny, zdążył z pokoju brata usunąć różne pieczątki partyjne oraz przy pomocy żony mej i służącej powynosić do ogródka, przylegającego do naszego mieszkania, sporo bibuły zaszytej w woreczki, tak że gdy agenci weszli do pokoju brata – niewiele już pozostało bibuły. Reinlender głównie poszukiwał korespondencji z krajem, lecz takowej nie znalazł. Kiedy agenci zaraportowali swemu komisarzowi, że w mieszkaniu moim nic podejrzanego nie znaleźli, natomiast w pokoju zajmowanym przez Teodora Jeziorowskiego są różne broszury zaszyte w płótno, p. komisarz Reinlender przystąpił do pisania protokołu rewizji. Oświadczyłem, że za rzeczy znajdujące się w pokoju brata nie odpowiadam. Na zapytanie, kiedy brata można zastać w domu, odpowiedziałem, że zwykle przychodzi wieczorem, ale że teraz jest nieobecny, gdyż wyjechał, a kiedy wróci – nie wiem.
Przez kilka dni z rzędu przychodził agent, chcąc bratu wręczyć dekret wydalenia z Austrii, lecz brat uprzedzony o tym mieszkał u kolegi w Domu Techników. Próbowali ajenci dostać się do brata na Politechnikę, ale to też im się nie udało, gdyż nie mieli prawa wkraczać do budynku Politechniki, a tymczasem brat najspokojniej przychodził na Politechnikę i wychodził tylnym wejściem od placu św. Jura. Dekretu nie doręczono i zdążył ukończyć studia i wyjechać do kraju.
O tym epizodzie wspominam dlatego, że z chwilą utworzenia się Państwa Polskiego Reinlender dostał się w spadku po byłej policji Austrii, jako dyrektor policji we Lwowie i następnie już w odrodzonej Polsce był Nadkomisarzem Policji, moim kolegą po fachu z czasów, gdy i ja byłem Nadkomisarzem IV Okręgu Lubelskiego. Miałem wielką chęć specjalnie pojechać do Lwowa, przypomnieć mu się i zarazem podziękować za rewizję na żądanie żandarmerii rosyjskiej.
W 1903 i 1904 r. zapotrzebowanie na bibułę „Proletariatu” było tak wielkie, że specjalni dromaderzy nie mogli zdążyć przewieźć żądanej ilości – strzeliło mi do głowy wysłać własną żonę z bibułą do Częstochowy. Uzyskawszy od kolegi z Kasy Chorych, niejakiego Danka, austriacki paszport dla żony z dwojgiem dzieci w wieku 5 i 3 lata obładowałem żonę tak dokumentnie, że wzięła na siebie 16 kg bibuły. Zajechała szczęśliwie do Częstochowy – półżywa, ja zaś odetchnąłem dopiero po otrzymaniu umówionej depeszy. Drogę miała b. ciężką z powodu upału, w dodatku z małymi dziećmi, bibuła strasznie ją gniotła i parzyła, a na jednej nodze wiązania woreczków obluzowały się i obsunęły i tylko z trudem mogła podnieść nogę, by wspiąć się na wysokie stopnie wagonu.
Dziś po tylu latach, gdy przypomnę sobie mój lekkomyślny krok i skutki, jakie mogły powstać wskutek możliwej zawsze wsypy – ciarki mnie przechodzą. Dziś już bym tego nie uczynił.
Kilkakrotnie udawałem się do kraju za obcymi paszportami. W ten sposób wykorzystywałem swe urlopy. W 1906 r. po ogłoszeniu manifestu konstytucyjnego zgłosiłem się do konsulatu rosyjskiego o wydanie mi paszportu na powrót w granice państwa Rosyjskiego. Konsul lwowski Pustoszkin wydał mi odpowiedni dokument – był to duży arkusz białego grubego papieru – i z dokumentem tym przyjechałem do stacji Granica i wręczyłem odbierającemu paszporty żandarmowi. Wprost z wagonu szło się do sali rewizyjnej, gdzie rewidowano rzeczy pasażerów i clono, a ustawieni w różnych miejscach żandarmi bacznie obserwowali pasażerów. Już wszyscy opuścili salę, a ja czekam na swój dokument. Podchodzi wreszcie do mnie pułkownik żandarmerii z zapytaniem: „to Pana paszport?”, gdy odpowiedziałem, że tak, zaczęła się charakterystyczna rozmowa częściowo po polsku, częściowo po rosyjsku.
Pułkownik żandarmerii zapytuje: Po co Pan tu przyjechał? Radzę wrócić się, ja Pana nie widziałem, albo niech Pan jedzie przez inną komorę [celną] – i oddaje mi mój dokument. Odpowiadam na to, że nie po to przyjechałem, aby wracać, a skoro mam dokument, wydany mi na podstawie manifestu konstytucyjnego, nie widzę potrzeby powrotu. Rozmowa toczyła się jeszcze w ogólnej sali rewizyjnej, zbliżył się więc do pułk. żandarmerii szwagier mój śp. Aleksander Tyszka – wówczas zawiadowca kopalni „Kazimierz”, który uprzedzony o moim przyjeździe oczekiwał wraz z żoną moją na mnie, a nie mogąc się doczekać mego wyjścia, wszedł na salę rewizyjną. Szwagier przywitawszy się z pułkownikiem, którego znał, zapytuje, co ma zamiar ze mną zrobić. Interwencja szwagra dobrze zrobiła, bo zaraz przeszliśmy do kancelarii żandarmskiej, gdzie w gabinecie pułkownika odbył się dalszy ciąg rozmowy. Pułkownik zaczyna wyrzekać na swą służbę i powiada, że z jednej strony jest niby manifest konstytucyjny, a z drugiej nie są cofnięte rozporządzenia, a przeto są obowiązujące. Wyciąga z szafy dość dużych rozmiarów album z fotografiami i przerzuciwszy kilka kart wskazuje na moją fotografię z czasów pierwszego aresztowania, a następnie wyciąga moją fotografię, zdejmowaną we Lwowie w kilka lat później (zdaje się z 1901 r.). Obok fotografii rodzaj „curriculum vitae” z dopiskiem, podkreślonym czerwonym atramentem: „przy zjawieniu się na granicy niezwłocznie aresztować i odstawić do Warsz. Zarządu Gubern. Żandarmerii w Warszawie”.
Ot powiada, kiwając głową, konstytucja – a tu rozkaz. Na to szwagier mój mówi: „ja Pana pułkownika wybawię z kłopotu – niech Pan na mój koszt wyśle dwie depesze – jedną do Petersburga, a drugą do Warszawy, z zapytaniem, co robić z zatrzymanym, który podlega manifestowi konstytucyjnemu. Ażeby pan pułkownik nie miał z nim kłopotu i nie potrzebował go odstawiać do Będzina – ja go wezmę do siebie na kopalnię i ręczę, że nie drapnie i na każde żądanie pana pułkownika stawi się”.
Ucieszył się pułkownik z rady. Zredagował zaraz depesze i poszedł z nimi podoficer żandarmerii, a tymczasem szwagier zaprosił go na „jednego” do bufetu. Przechodząc przez salę, gdzie oczekiwała moja żona, po przywitaniu się poszedłem i ja do bufetu „wzmocnić się”. Zapoznawszy pułkownika z żoną (tu dowiedziałem się, że nazywa się Tereniecki-Klimowicz), powiada pułkownik do żony: „Ale z męża pani odważny człowiek – radziłem, by się cofnął, ale on nie chciał. Pani zapewne wie, co się dzieje w Warszawie, z jednej strony konstytucja, a z drugiej nahajki i areszty”. Podczas zaznajamiania się pułkownik, zwracając się do mnie, powiedział: „A ja pana od razu poznałem”.
Była to tylko przechwałka, gdyż przez stację Granica przejeżdżałem kilkakrotnie: raz z paszportem Dionizego Krzyczkowskiego, budowniczego lwowskiego, przynajmniej o 10 lat starszego ode mnie, drugi raz z paszportem barona Kronberga z Kurlandii; Tereniecki-Klimowicz nie tylko, że mnie nie poznał, ale z wielką grzecznością i salutowaniem osobiście zwracał mi paszport. Uważałem naturalnie, że honory wywołane zostały z racji tytułu „barona”.
Po upływie przeszło dwóch tygodni szwagier otrzymał od Terenieckiego-Klimowicza zawiadomienie, by zaraz ze mną przyjechał. Jechaliśmy na stację w dość minorowym nastroju, bo rozumowaliśmy, że sprawa musi źle stać, gdyż represje rządowe wzmagały się. Ale spotkała nas niespodzianka – pułkownik wyszedł do nas w dobrym humorze i pogratulował mi, mówiąc, że jestem wolny. Naturalnie skończyło się znów na kilku kolejkach, tak że wracaliśmy nieco „podgazowani”, jak się obecnie mówi.
***
Zanim przystąpię do opisu tego, co zastałem w kraju, muszę cofnąć się w lata 1903-1906 z czasów pobytu we Lwowie. Dom nasz w tym czasie był istnym zajazdem, bowiem towarzysze przybywający z kraju bądź ci, co musieli się schronić zagranicę, lub przyjeżdżający czasowo po instrukcje i bibułę – wszystko to gościło, nocowało u nas, a co za tym idzie, cały ciężar utrzymania nieraz po kilka tygodni spadał na mnie. Jednym trzeba było fabrykować paszporty na powrót do kraju, innych ekspediować z austriackimi paszportami z bibułą przez różne granice, trzecim wynajdywać zajęcie – kłopotów i pracy było pod dostatkiem.Pewnego razu przyjechał młody człowiek – niejaki Mieczysław Kęsicki, ex-urzędnik Magistratu m. Warszawy, jeden z czynniejszych działaczy w owe czasy w „Proletariacie”. Był aresztowany, siedział kilka miesięcy w „Ochranie” i został zwolniony. Przyjechał na chwilowy odpoczynek i miał na pewien czas wyjechać do Paryża.
Tak się złożyło, że prócz mnie z Komitetu Zagranicznego „Proletariatu” nikogo więcej nie było we Lwowie. Kęsicki, zdając mi sprawozdanie z roboty partyjnej, opowiadał detalicznie o swym aresztowaniu i pobycie w „Ochranie”. Wsypany został przez swego kolegę Konrada Białostockiego, który za namową naczelnika Ochrany, Petersona, został prowokatorem. Kęsicki opowiadał, jak go badali w Ochranie i gorąco nalegał na to, żeby jak najprędzej sprzątnąć Petersona, który znęcał się, ludzi demoralizował, przekupywał i robił sobie w ten sposób swych agentów. Jego także namawiał Peterson i robił mu różne świetne propozycje. Trzeba sprzątnąć go, gdyż za dużo wie i może być bardzo szkodliwy dla partii. W sprawie przygotowania i przeprowadzenia zamachu trzeba koniecznie, by do Warszawy zaraz pojechał tow. Julian (pseudonim Romana Trockiego).
Te gorące nalegania na jak najszybszy zamach i cała gorączkowa opowieść o działalności Ochrany, jakkolwiek nie tylko zupełnie możliwa, ale w szczegółach prawdziwa, wywołała we mnie wrażenie, że jednak coś jest w tym grubo nie w porządku. Zacząłem krytycznie odnosić się do różnych szczegółów jego sprawozdania, biorąc naturalnie wszystko, co mi mówił, za dobrą monetę i uspokoiwszy i zapewniwszy go, że wszystko będzie zrobione tak, jak on sobie życzy, wyprawiłem go do Paryża, gdzie jak sam zaznaczył, ma dużo znajomych i kolegów, których ma zamiar nakłonić do wyjazdu do kraju na robotę.
Uprzedziłem tow. Pruszkowskiego o przyjeździe Kęsickiego do Paryża, zaznaczając jednocześnie, że tenże wydaje mi się niewyraźny, by zatem uprzedził kolonię, by się miała na ostrożności, bo prawdopodobnie Kęsicki został prowokatorem.
Zawiadomiłem także o swych spostrzeżeniach innych członków komitetu, ale podejrzenia moje spotkały się z niedowierzaniem. Nie upłynął jednak miesiąc, gdy znany i głośny na cały świat publicysta rewolucyjny Włodz. Burcew, który zdemaskował już sporo prowokatorów, a między innymi głośnego Azefa, ogłosił w swym piśmie „Byłoje” listę prowokatorów Warszawskiej Ochrany, udzieloną mu przez byłego członka tejże Ochrany – Bakaja. Lista zrobiła piorunujące wrażenie, gdyż został jednocześnie zdemaskowany głośny literat i działacz PPS, Stanisław Brzozowski. Na liście tej między innymi prowokatorami znalazło się i nazwisko Mieczysława Kęsickiego. Kęsicki po zdemaskowaniu znikł z Paryża i nie wiem, co się potem z nim stało.
***
Po powrocie do kraju na stałe zastałem stan rzeczy, który mnie wielce zaniepokoił. Było to zupełne rozkonspirowanie się ruchu – tzn. ulegalizowanie czy ujawnienie. Potworzyły się tzw. giełdy dzielnicowe, na które kto chciał przychodził i wychodził. Na giełdach załatwiało się całą bieżącą robotę, rozdzielano bibułę, przyjmowano przynoszone składki na fundusz partyjny, wydawano pokwitowania itp. Niektóre giełdy miały nawet swe telefony. Był to stan powszechny, a skutek był taki, że pepesowcy wiedzieli, co zamierzają proletariatczycy i odwrotnie, gdzie urządza się jaki wiec, kto na wiecu ma przemawiać itp. Naturalnie w takich warunkach i Ochrana była dokładnie poinformowana. We wszystkich fabrykach wisiały sztandary PPS, Proletariatu i SDKPiL i odbywały się wiece. Agitatorzy wszystkich trzech partii na wyścigi odbywali swe wiece i bardzo często po przemowie jednych, przemawiali drudzy i trzeci. Robotnicy potakiwali jednym, drugim lub trzecim w zależności od tego, który z agitatorów lepiej lub dosadniej przemawiał. Celowali w demagogii szczególnie esdecy. W pismach partyjnych były całe szpalty sprawozdań z tych wieców i każda partia ogłaszała tę lub inną fabrykę, będącą rzekomo pod jej wpływami, za swoją. Szczególnie gorące były spory na tych wiecach z powodu organizujących się związków zawodowych. PPS i „Proletariat” stały na stanowisku bezpartyjnych związków zawodowych, natomiast esdecy opowiadali się bezwzględnie za związkami partyjnymi w rozumieniu SDKPiL.Różnica między związkami zawodowymi tworzonymi przez PPS i „Proletariat” była ta, że pepesowcy chcieli, aby związki były pod bezpośrednimi ich wpływami i zależnymi od partii, zaś proletariatczycy uważali, że nie należy związków uzależniać od partii, niech robotnicy sami sobie wybierają zarządy, bez względu na przekonania partyjne.
Skutek był taki, że klasa robotnicza potworzyła związki zawodowe w zależności od swych przekonań partyjnych i zamiast np. jednego związku robotników budowlanych – utworzyły się trzy, których jedynym pozytywnym działaniem było w konsekwencji wzajemne zwalczanie się i przeszkadzanie sobie. Rozbicie się ruchu zawodowego i opowiedzenie się za poszczególnymi partiami fatalnie oddziałało na ruch zawodowy, tak że w ścisłym tego słowa znaczeniu ruchu zawodowego, świadomego swych celów i zadań, nie było i dotychczas nie ma, i upłyną zapewne jeszcze lata zanim powstaną rzeczywiste związki zawodowe niezależne od partii politycznych.
Okres wolnościowego ruchu niedługo trwał, zaczęły się represje rządowe, masowe areszty, demoralizacja i na gwałt trzeba było powrócić do poprzedniej konspiracyjnej roboty. Gdy po przyjeździe ze Lwowa zwracałem uwagę na to rozkonspirowanie się, prąd jawności ruchu był jednak tak powszechny, że głos mój ostrzegawczy był głosem wołającego na puszczy. Opamiętanie nastąpiło dopiero wówczas, gdy Cytadela, Pawiak i różne więzienia, i forty Aleksieja i Raweliny – zapełniły się po brzegi towarzyszami.
Drugą „plagą” wolnościowego ruchu były tzw. sądy partyjne, które wkrótce przerodziły się w samosądy. Sądy partyjne, wprowadzone najprzód przez esdeków, były zaraźliwe i polegały na tym, że żadnemu pracodawcy bez wiedzy i zgody partii nie wolno było oddalać robotników, a nawet przyjmować nowych.
Z czasem wytworzyła się z tego zupełna anarchia. Towarzysze na własną rękę rozstrzygali różne sprawy, nieraz z dobrem lub poprawą bytu robotniczego nie mające nic wspólnego. Było sporo wypadków, że np. w sporach małżeńskich lub majątkowych decydowali towarzysze tej lub owej partii.
Chaos i anarchia powiększyły się jeszcze, gdy powstała na w pół bandycka organizacja „Zmowa Robotnicza”, założona przez jakiegoś półgłówka inteligenta, zwolennika teorii Machajskiego, który w odezwach swoich wzywał robotników, by przepędzili inteligencję, a sprawy swoje wzięli w czysto robociarskie ręce. Różnym szumowinom przypadła do gustu już sama nazwa „Zmowa Robotnicza” i brak jakiejkolwiek dyscypliny partyjnej. „Zmowa Robotnicza” grabiła i mordowała różnych fabrykantów, inżynierów, majstrów, a nawet zwykłych urzędników biurowych, a zrabowane lub wymuszone pod grozą rewolwerów pieniądze dzieliła między siebie.
Ta ideologia wywłaszczania na 10 lat wyprzedziła ideologię bolszewicką. Sądy, a raczej samosądy na własną rękę, rozbijanie monopolów państwowych na własne potrzeby, zdemoralizowały wielu skądinąd nawet dzielnych robotników. Znane jest powszechnie wyłamanie się bojówek łódzkich spod dyscypliny partyjnej i PPS zmuszona była w końcu bojówki te rozwiązać. Przytoczę dla charakterystyki owych czasów konkretny wypadek z niejakim „Gwiazdą” – Puchalskim. Był początkowo dzielnym i karnym towarzyszem „Proletariatu”, ale pod wpływem „Zmowy Robotniczej” zaczął działać na własną rękę.
Wezwany na sąd partyjny Puchalski stawił się (sprawa była sądzona na tzw. III moście – podczas jego budowy – dziś moście Poniatowskiego). Puchalski przyznał się do 14 wypadków samowoli, napadów, samosądów itp. i sam na siebie zadekretował wyrok śmierci. Bojówka, której powierzone było wykonanie nad „Gwiazdą” wyroku, wpakowała w niego kilka kul, ale żadna nie była śmiertelna. Puchalski – „Gwiazda” – był technikiem przy robotach kanalizacyjnych i podczas pracy dosięgli go bojowcy. Odwieziony przez pogotowie do szpitala Św. Ducha nie chciał powiedzieć żandarmom, kto do niego strzelał, jakkolwiek prawdopodobnie wiedział, gdyż przed zamachem na niego widział się z jednym z bojowców.
Bojowcy jednak w obawie wsypy przyszli do szpitala, dostali się na salę, gdzie leżał ranny, i dali do niego jeszcze szereg strzałów, ale i tym razem strzały nie były śmiertelne. Jak się później okazało, otrzymał razem 14 ran i żył. Żandarmom, którzy wnet się zjawili, Puchalski głosem gasnącym odpowiedział: „to wyrok partyjny, tak mi się należało”. Umarł na trzeci dzień, nie zdradziwszy nikogo. Szczegóły te wiem od lekarza, który opiekował się w szpitalu Puchalskim. Sprawa była głośna w swoim czasie nawet w legalnej prasie. Byłem też raz uczestnikiem niedoszłego sądu partyjnego, jaki odbyć się miał w browarze „Liwonia” na ul. Ciepłej. Zaszedł fakt przyłapania dozorcy placowego na potajemnej sprzedaży antałków piwa pokątnym odbiorcom. Dozorca ów był członkiem SDKPiL. Dyrekcja „Liwonii” zwróciła się oficjalnie do partii o wydelegowanie swych przedstawicieli do osądzenia sprawy, ale esdecy odmówili swego udziału, widocznie nie chcąc sądzić swego członka.
Chcąc być w porządku wobec ówczesnych wymagań partyjnych dyrektor „Liwonii” zwrócił się do „Proletariatu” o wyznaczenie trzech członków i superarbitra. W dzień naznaczony na sąd w browarze przybiegła raniutko do mieszkania mego szewcowa, niejaka Madejowa, której synowie należeli do „Proletariatu”, z wiadomością, że w nocy odbyła się w mieszkaniu rodziców moich rewizja i matkę moją zabrano do Ochrany, i że żandarmi poszukują „Rafała”. Naturalnie matka odrzekła, że takiego syna nie ma, a gdy pokazano matce moją fotografię – zeznała, że jestem zagranicą. Żandarmi jednak twierdzili stanowczo, że jestem w Warszawie i tak długo będą matkę trzymać w areszcie, aż „Rafała” znajdą. Muszę dodać, że na kilka dni przed ową rewizją wyprowadziłem się wraz z żoną i dziećmi z mieszkania rodziców, wynajmując pod własnym nazwiskiem mieszkanie na Nowowiejskiej nr 16. Rodzice zaś mieszkali na rogu Siennej i placu Witkowskiego pod nr 91 (obecnie plac Kazimierza Wielkiego). Podczas rewizji tej u rodziców nic nie znaleziono, prócz kilkunastu flaszeczek z różnymi chemikaliami oraz kilka retort, należących do brata mego Teodora – chemika. Flaszeczki i retorty zabrano w podejrzeniu, że to laboratorium do bomb i z wielkimi ceremoniami i ostrożnościami ulokowano w dorożce, matkę najprzód zawieziono do cyrkułu, a potem do Ochrany. O wszystkich szczegółach dowiedziałem się od Madejowej, która była przy rewizji. Nie będąc pewny, czy za chwilę Ochrana nie złoży mi wizyty – wyszedłem na miasto, umówiwszy się z żoną, by w razie odwiedzin powiedziała, że wyjechałem za granicę, a na znak, że byli, wywiesiła coś kolorowego w oknie. Jeżeli zaś będzie spokojnie, to dam znać, gdzie jestem. Sam bowiem postanowiłem przez kilka dni nie wracać do mieszkania. Wyszedłem na miasto około 9 rano, gdyż musiałem być tego dnia w drukarni Lewińskiego, mieszczącej się na Krakowskiem Przedmieściu, w domu, gdzie była fabryka papierosów „Noblesse”. Z drukarni musiałem zabrać świeżo wydrukowany nr „Proletariusza” i ulokować go w umówionym miejscu, skąd mieli zabrać go na dzielnicę różni towarzysze. Ledwo zdążyłem porozdzielać bibułę, musiałem udać się na ów sąd do browaru. Przybyłem na czas na godzinę 12 w pół i zastałem już towarzysza Białego oraz tow. Amerykanów: Złotegoząbka i Merlicza. Ze strony dyrekcji browaru było także trzech delegatów: rozwożący piwo – niejaki Żmuda, którego znałem, majster piwowarski – Niemiec, i buchalter browaru. Superarbitrem miałem być ja. Obecny był także dyrektor „Liwonii”. Czekaliśmy na oskarżonego, ale zamiast niego nagle, jakby spod ziemi, wpada do kantoru „Ochrana” wraz z komisarzem policji i całą sforą szpicli.
Momentalnie zorientowałem się w sytuacji i, nie tracąc zimnej krwi, choć wszystko zadygotało we mnie, wpakowałem się za balustradę, oddzielającą kantor od kasy, siadam na miejscu kasjera, który uprzednio wyszedł na obiad jako nienależący do składu sądu i, zwracając się do Żmudy, zaczynam urzędowanie, targując się ze Żmudą o ilość antałków, jaką ma wziąć na Pragę do rozwiezienia po restauracjach. Żmuda zażądał 16 antałków, ja go jednak namawiam, by wziął 24, wobec zbliżających się świąt rosyjskich Wielkiejnocy. Zająłem się wypisywaniem kwitów na 24 antałki.
Wraz z Ochraną przybył niejaki „Gieniek”, prowokator, który wskazując na tow. Białego, oświadczył, że to delegat partyjny. Na szczęście „Gieniek” osobiście mnie nie znał ani też tych dwóch Amerykanów. Po zaaresztowaniu Białego kierujący Ochraną zapytuje dyrektora browaru, co to za ludzie są w kantorze. Dyrektor, paląc cygaro, najspokojniej odpowiada, że to są jego ludzie, których przed chwilą wezwał, by wydać dyspozycje. Ochrannik zażądał, by opuścili kantor. Naturalnie nie trzeba im było tego powtarzać. Zostali w kantorze tylko rozwożący piwo Żmuda, majster piwowarski, który ze strachu schował się za kasę ogniotrwałą, dyrektor, ja i buchalter firmy. Przez okno widzę, jak moi Amerykanie gorliwie przetaczają antałki z miejsca na miejsce. Kierownik Ochrany zauważył wtulonego za kasę majstra piwowarskiego i z rewolwerem w ręku każe mu podnieść ręce do góry. Majster, trzymając ręce do góry, pada na kolana i coś bełkoce. Komisarz policji zaczyna się śmiać, co rozbraja ochrannika. Każą mu podnieść się z kolan i, po obszukaniu go, zwalniają. Ratuje sytuację dyrektor, klarując, że to Niemiec, który po polsku słabo rozumie. Wskazując na mnie i na buchaltera, pyta Ochrannik dyrektora, co to za jedni. Dyrektor, oparłszy się tyłem o balustradę, rozmawiając z komisarzem – rekomenduje mnie jako swego kasjera, a to nasz buchalter. Ponieważ nic podejrzanego w pokojach biurowych przylegających do kantoru nie znaleziono (urzędnicy byli na obiedzie) – Ochrana wraz z policją opuściła browar.
Odetchnąłem, bo gdyby ów ochrannik kazał mi pokazać paszport – nie tylko ja, ale i dyrektor miałby się z pyszna.
Upewniwszy się, że ulica jest wolna od szpicli, towarzysze ulotnili się, dyrektor zaś kazał zaprząc do powozu i około 2 po południu wyjechałem powozem z dyrektorem.
Jawnym dla wszystkich stało się, że ów oskarżony dozorca zadenuncjował w Ochranie. W dwa dni po tym został unieszkodliwiony raz na zawsze.
Po „Krwawej Środzie” 15 sierpnia, rozpoczęły się masowe rewizje uliczne. Otaczano wojskiem i policją całe kompleksy ulic i Ochrana wyłapywała wszystkich, kto tylko wydał im się podejrzany lub na kogo wskazali prowokatorzy lub szpicle, asystujący licznie Ochranie.
Zapełniła się aresztowanymi nie tylko Cytadela, Pawiak, różne więzienia, ale i tzw. forty i raweliny.
Zamachy jednak na rewirowych, którym przydzielono po dwóch żołnierzy, nie ustawały.
Wracając pewnego wieczoru z żoną od znajomych około 8 wieczorem i przechodząc przez plac Witkowskiego z ul. Wroniej do mieszkania rodziców, spotkaliśmy patrol, tj. rewirowego z dwoma żołnierzami. Ledwie ich minęliśmy, gdy rozległa się salwa rewolwerowa, rewirowy i jeden z żołnierzy padli trupem, a drugi żołnierz, widocznie tylko ranny, zaczyna strzelać z karabinu i jęczeć „pomogite, pomogite” (pomóżcie, pomóżcie). Czym prędzej chronimy się do bramy i ledwo znaleźliśmy się w mieszkaniu rodziców, gdy wzdłuż ulicy Miedzianej rozległy się strzały karabinowe. Ojciec czym prędzej pogasił światło, a ja z okien balkonu widzę, jak na pl. Witkowskiego wpadają kozacy i zaczynają strzelać do wszystkich oświetlonych okien. Żona odciąga mnie od okna i ledwo zdążyłem odejść rozlega się znowu salwa, tym razem w okno narożne naszego mieszkania. Kanonada trwała kilka minut.
Nazajutrz znaleźliśmy w futrynie balkonu 8 dziur od kul karabinowych.
Kilka razy uniknąłem aresztowania na ulicy tylko dzięki cylindrowi i rękawiczkom. Widocznie w tym stroju nie miałem miny rewolucjonisty. Szedłem pewnego razu Krakowskiem Przedmieściem na Nowy Świat wraz z inżynierem Szmidtem, opakowany bibułą, gdyż wracałem z drukarni wspomnianego już drukarza Lewińskiego. Koło Nowoświeckiego cyrkułu, mieszczącego się wówczas w domu przylegającym do kościoła Św. Krzyża, wypadają żołnierze litewskiego pułku – zagradzają przejście tak, że cofnąć się nie było można – zaś policja z Ochraną rewidują publiczność. Nie tracąc kontenansu mówię głośno po rosyjsku do inż. Szmidta, a do żołnierzy rozkazująco „prapustit” (przepuścić), żołnierze się rozstępują i przechodzimy niezatrzymywani przez nikogo.
Innym razem szedłem Chmielną, tuż koło dawniejszej komory celnej, wtem zagradzają drogę żołnierze wołyńskiego pułku, cieszący się złą opinią za swą dzikość, zaś policja legitymuje przechodniów. Dzięki cylindrowi widocznie przechodzę szczęśliwie, natomiast zatrzymują idącego obok mnie przechodnia. Mogło być źle ze mną, gdyż miałem paczkę z listami składkowymi, a w kieszeni pieczęć partyjną.
Spiesząc się na konferencję partyjną, która odbyć się miała w pewnym domu przy ulicy Leopoldyny, musiałem przejść od ul. Żelaznej Al. Jerozolimskimi. Przez ten niewielki dystans byłem pięć razy zatrzymany, rewidowany i legitymowany.
Zajmując się głównie drukami partyjnymi, jako to odezwami i wydawnictwem tygodnika „Proletariusz”, trzeba było nieraz uciekać się do zajmowania drukarni siłą zbrojną. W takich wypadkach wkraczała do drukarni paczka bojowców z rewolwerami w rękach i zmuszała właściciela lub zarządzającego do wydania zecerom dyspozycji składania, a następnie drukowania potrzebnej ilości odezw. Na miejscu robiło się korektę i bojowcy opuszczali drukarnię po zabraniu nakładu. Naturalnie za druk płaciło się od razu gotówką i to dość słono. Działo się to przeważnie w tych drukarniach, gdzie właściciel niby to nie zgadzał się na dobrowolne wydrukowanie. Niektórym zaś drukarzom chodziło głównie o to, by mieć tłumaczenie, że uległ tylko pod grozą rewolwerów.
Zazwyczaj jednak wolałem unikać przymusu, wyszukując drukarnie, gdzie mieliśmy wśród zecerów swoich ludzi – choć właściciel darł skórę.
Najdłużej i najwięcej druków wykonała drukarnia wspomnianego już Lewińskiego, a to dlatego, że znajdowała się w ruchliwym miejscu na Krakowskim Przedmieściu, tuż obok pałacu Potockich. Dozorca pałacu był naszym sympatykiem, wchodziłem więc bezpośrednio do bramy pałacu, a już z pałacu furtką, zawsze zamkniętą dla innych, przedostawałem się na drugie podwórze, gdzie w oficynie poprzecznej mieściła się drukarnia, w której nieraz całą noc spędzałem. O ile mnie pamięć nie myli, wyszło 26 numerów „Proletariusza”.
W chwilach bardzo krytycznych, gdy trzeba było zniknąć na kilka dni z horyzontu, udawałem się na Nowolipki 3, gdzie zarządcą domu był nasz sympatyk, niejaki Gołembiowski, i w jego mieszkaniu znajdowałem bezpieczne schronienie. Ów Gołembiowski był sekretarzem III cyrkułu, a zatem osobą niepodejrzaną i pozostającą w łaskach „pristawa”, tj. Komisarza cyrkułu – Aleksandrowa.
Ponieważ Aleksandrów lubił dobrze zjeść, a jeszcze lepiej wypić, a także pograć w winta – bywał więc częstym gościem u Gołembiowskich, którzy umieli dobrze urządzać przyjęcia dla swego naczelnika.
Na drugi czy trzeci dzień po głośnym uprowadzeniu 10 więźniów z Pawiaka było takie przyjęcie u Gołembiowskich, które zaszczycił swą obecnością Aleksandrów. W mieszkaniu Gołembiowskich tego dnia ukrywało się trzech przestępców politycznych. Rozmowa przy kolacji toczyła się cały czas koło tematu uprowadzenia, Aleksandrów nie mógł się nachwalić „mołodców”. Po kolacji zasiedli do winta: Komisarz, gospodarz lokalu i dwaj przestępcy, ja zaś „kibicowałem”, gdyż grać w karty nie umiem. Gra szła w ten sposób, że Aleksandrów wygrywał, co go wprowadziło w wyśmienity humor, podlewany gęsto likierami do czarnej kawy.
Ale wszystko ma swój koniec. Gołembiowski zwiał z Warszawy i podobno oparł się aż o Amerykę. Okazało się bowiem, że sute przyjęcia urządzane były z kasy cyrkułu, gdyż w rezultacie znaleziono brak 5000 rb., na owe czasy dość pokaźną sumę.
Po nieudanym zamachu na generała Szwejkowskiego na ul. Koszykowej, na wprost Biblioteki Publicznej, w którym brałem czynny udział, musiałem opuścić na kilka tygodni Warszawę. Ów Szwejkowski był prezesem Sądu Wojennego i jednym z najgorszych katów. Mieszkał na Koszykowej i codziennie, udając się do Sądu mieszczącego się w pałacu Zamojskich (dziś Ministerstwo Spraw Wewnętrznych), wsiadał do dorożki zawczasu zamówionej. Bojowcy, czekający na niego, dosięgli go w dorożce i jeden z nich wskoczył na stopień i oddał strzał, ale Szwejkowskiego zasłoniła jego żona, tak że tylko dostał postrzał. Bojowiec zeskoczył ze stopnia, nie chcąc strzelać do kobiety. W ten sposób zamach się nie udał.
Kazimierz Jeziorowski
Powyższy tekst to fragment książki Kazimierza Jeziorowskiego „Wspomnienia z lat 1886-1924”, Nakładem autora, Siedlce 1933. Od tamtej pory nie była wznawiana, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.
Warto przeczytać także:
Program Polskiej Partii Socjalistycznej „Proletariat” [1906]