Józef Bek
Wspólnota (kooperatywa) a charakter człowieka
[1917]
O wysokiej wartości wspólnoty (kooperatywy) dla ludzkiego społeczeństwa tyle już napisano przekonywujących i pięknych rozpraw, od 50 lat tyle powstało i rozchwiało się wspólnot, aby znów dać życie nowym, niosącym różnorodne korzyści ludzkości, że wartość łączności powinna należeć do takich jasnych i obowiązujących umysł człowieka pewników jako to, że 2 a 2 jest cztery lub że ziemia obraca się dookoła słońca, nie odwrotnie.
Tymczasem dziś jeszcze wspólnota musi sobie wywalczać uznanie i u filozofów, co są prawodawcami w dziedzinie myśli, i u ekonomistów, i u ludzi czynu. Dla nas – kooperatystów nie ma nic dziwnego w tej powolności rozkwitu wspólnoty. Gdyby bowiem do przyjęcia zasady łączności we współżyciu ludzkim potrzeba było tylko uznania rozumu, matematycznego rachunku – gmach wolnej konkurencji leżałby już dawno w gruzach.
Tymczasem kooperatywie nadać życie może tylko łączny udział rozumu z uczuciem. Wspólnota nie zadowala się uznaniem, ona wymaga zmian w charakterze człowieka, wymaga rozwoju i życia różnych właściwości duszy ludzkiej.
Chcąc być wykształconym w tym lub owym zawodzie, potrzeba przebyć szkoły niższe, średnie, a często i najwyższe. Wysoką szkołę etyczną musi przebyć dusza ludzka, zanim się uzdolni do życia we wspólnocie. W statutach stowarzyszeń zaznacza się wprawdzie, że do tego, aby zostać jego członkiem, potrzeba tylko wpłaty udziału pieniężnego – w rzeczywistości jednak niezbędnym jest, aby ten udział był także w równej mierze moralnym.
Żądanie to – owszem – jest zwykle stawiane, ale względem członków zarządu. Od zarządu stowarzyszenia wymaga się uczciwości, dokładności, przewidywania, wytrwałości, sprawiedliwości i wielu, wielu innych cnót charakteru. Natomiast reszta członków chce tylko korzystać, chce brać, nic prócz lichego pieniężnego udziału nie włożywszy do wspólnego dzieła. Prawda – włożyli ci członkowie jedno jeszcze – pompatycznie o tym wyrażając się do Zarządu: „obdarzyliśmy Was naszym zaufaniem”! Jednak wdzięczny za ten skarb duchowy Zarząd zwykle na próżno doprasza się o współudział, o poparcie. Są to sakramentalne wyrazy, wygłaszane przez przewodniczącego po przyjęciu wyboru: „proszę wyborców o poparcie”. Są one tak przyjęte, że nikt nie wmyśla się w ich sens, nie odpowiada na nie tak, jak nikt przecież nie myśli odpowiadać na pytanie „jak się masz”, wygłaszane przy powitaniu. Pytający też nie oczekuje odpowiedzi tak dalece, że uśmiechnąłby się, gdyby zapytany poskarżył mu się w tej chwili na jakąś dolegliwość swoją.
Wybraliśmy Zarząd, włożyliśmy na jego barki całą górę pracy i odpowiedzialności, wpłaciliśmy mizerny udział pieniężny i czekamy w zupełnej bierności, jakie cuda ten Zarząd będzie stwarzał. Prawda „obdarzyliśmy go swoim zaufaniem”. Gdybyż wszyscy mogli to powiedzieć, gdybyż to zaufanie w całej pełni było oddane! Z chwilą wejścia w życie stowarzyszenia, powstają w nim zarodki rozkładu. Oto gotową jest już opozycja. Urodziła się ona w chwili wyboru Zarządu, a źródłem jej: zawiedziona ambicja. Chciałem i spodziewałem się, że mnie wybiorą, wybrali tamtego, zobaczymy, jak on teraz da sobie radę. Takie w najlepszym razie myśli snują się po głowie „członków”. W najgorszym – wyrasta w duszy potworniejszy gad: posądzenie, że Zarząd będzie działał oczywiście na swoją korzyść. Udział moralny członka zaczyna od razu wyrażać się w oczekiwaniu, w jakiej postaci objawi się to samolubstwo: czy w zwykłem ordynarnym złodziejstwie, czy w oddawaniu pierwszeństwa sobie i swoim, czy w protekcji itd. Od razu zaczyna się policyjne „patrzenie na palce”. Jedyny więc udział moralny członków: „zaufanie” – sprowadza się do bardzo, bardzo znikomej wartości wyrazu. A jednak jedną z ważniejszych cnót kooperatysty jest umieć ufać.
Nie każdy może ufać. Ten tylko, co ma czyste myśli i czyste ręce, ufa, że bliźni jego są mu podobni. Zwykle wariat ma wszystkich za wariatów. Złodziej i zbrodniarz to samo mówi o innych. Wielekroć się zdarza czynić złodziejowi wymówki, odpowiada zwykle: inni też kradną, tylko są sprytniejsi lub szczęśliwsi ode mnie.
Powiedzą mi na to, że właśnie u nas zanadto się ufa, że za mało kontroli wykonywa rada nadzorcza czy walne zgromadzenia, że pozostawia się wolną rękę zarządowi itd. Na to odpowiem, że zupełnie nie z zaufania się to robi, tylko z lenistwa, z niedbalstwa. Nie chce się członkom podejmować trudu znacznego, bądź co bądź, jakim jest stała, umiejętna kontrola. Należy ta kontrola do ludzi niefachowych, wymaga więc pracy zapoznania się z rachunkowością i gospodarstwem stowarzyszenia, wytrwałości w przeprowadzeniu rewizji. To jedno już jest wysiłkiem umysłowym i fizycznym. Ale kontrola z łona stowarzyszenia, to nie jest policyjna inspekcja, kontrola ta powinna być twórczą, nie może ograniczać się do wytknięcia błędów, lecz winna wskazywać nowe drogi, pilnować czystości zasad właściwych wspólnocie. Otóż tego wszystkiego nie chce się podejmować członkom, i stąd wypływa ich tzw. zaufanie. Ufać można tylko komuś, kogo się doskonale poznało. Trzeba więc wprzód poznać zarząd w pracy i wykonaniu, a to może tylko rada nadzorcza przez wglądanie w szczegóły, przez przyglądanie się robocie zarządu w różnych okresach czasu. Sama dobra wola czyjaś, ani sama znajomość rzeczy nie może nas natchnąć ufnością. A nawet ktoś może posiadać i dobrą wolę i znajomość rzeczy, a braknie mu np. wytrwałości.
Więc ufać trzeba móc, trzeba wiedzieć, kiedy ufać. Ale musi się ufać. Nie można zrażać ludzi dobrej woli nieufnością, nie można ludzi słabej woli wpychać na drogę złego właśnie nieufnością, należy pamiętać, że jak złe, tak i dobre może być podawane, wmawiane.
Gdy członkowie zespolą swe usiłowania z zarządem ku podtrzymaniu stowarzyszenia, łatwiej zdobędą się na wyrozumiałość wobec nieuniknionych omyłek, błędów zwłaszcza w pierwszym okresie istnienia wspólnoty. Wyrozumiałość jest równie wielką, jak rzadką cnotą człowieka. Jest ona podstawą sprawiedliwości, wynika ze zrozumienia, że wyobrażenie nasze o człowieku doskonałym, nigdy nie odpowiada rzeczywistości. Błędy, a więc straty, w pierwszych latach istnienia stowarzyszenia są prawie nieuniknione. Zrzeszenie spożywców, zwłaszcza w Polsce, jest jak wyspa oblane morzem konkurencji. Konkurencję tę stwarza żywioł w kierunku pośrednictwa wysoko uzdolniony, wyrobiony od wieków, przy tym obcy nam z narodowości i wiary. W walce z tą konkurencją ulegają ludzie tędzy, charaktery nieposzlakowane, ponoszone są straty wielkie. I to trzeba podnieść, że my owszem mamy sporo wyrozumiałości, ale właśnie dla obcych, nie dla swoich. Dziesiątki przykładów przytoczyć można na przykład z dziedziny popierania przemysłu rodzimego. Gdy chodziło o poparcie zapałek krajowego wyrobu, ilu to zaraz znalazło się krytyków, co zaczęli liczyć liczbę zapałek w każdym pudełeczku, przyglądać się każdemu łepkowi zapałki i kończyli odrzuceniem zupełnie dobrego produktu z tym osądem „u nas nie ma nic dobrego”! Ile to spółdzielczych jadłodajni rozchwiało się dlatego, że raz lub drugi coś było niesmacznie przyrządzone! Odrobina wyrozumiałości, a przypomnielibyśmy sobie, że w restauracji handlowej, że nawet w domu prywatnym nie zawsze obiad stoi na wyżynie sztuki kulinarnej!
Bądźmy więc wyrozumiali względem wybranego przez nas zarządu stowarzyszenia ! Cnota ta przyda się nam w wielu wypadkach naszego życia. Tak zawsze jesteśmy prędcy w wydawaniu sądów krytycznych, w osądzaniu od czci i wiary naszych bliźnich! Przeto rozluźnia się więź społeczna narodu, stąd słynne pieniactwo polskie, niesłychana ilość procesów o obrazę honoru.
Na każdym kroku popełniamy tę śmieszność, że wyrażamy w mocnych wyrazach nasze oburzenie na cudze postępowanie, a sami za chwilę popełniamy te same błędy, tylko o zmienionej cokolwiek postaci.
Jako członkowie stowarzyszenia nie możemy być małostkowymi. Wpłaciliśmy do stowarzyszenia drobny udział pieniężny – nie stanowi on jakiejś znaczniejszej części naszego majątku. Gdyby nawet wskutek nieszczęśliwego obrotu spraw, przepaść nam miał cały ten udział, nie będziemy przecież jeszcze zrujnowani. Skąd więc ta obawa przystąpienia do stowarzyszenia? Na cóż się znów tak wielkiego narażamy? Życie i wzrost stowarzyszeń w dzisiejszych warunkach, to walka z wolną konkurencją – to wojna bezkrwawa o byt nie tylko jednostek, ale narodów! Całe zniszczenie cywilizacji, dokonywane w tej wojnie, to następstwo wyuzdanej siły wytwórstwa, nie ujętej w ramy organizacji, lecz kierowanej jedną z najstraszniejszych żądz – żądzą zysku. Wspólnota jest jedną z najdzielniejszych współczesnych form walki idei solidarności z bezmyślnością drapieżcy, jaki siedzi w człowieku. Od dwóch lat przyglądamy się, jak największe skupienia bogactw rozlatują się w perzynę, i wszyscy rozumieją, że to musi być, że wojna wymaga ofiar. Czyż nasza wojna mniej warta jest ofiar? Walka nasza jest świętą wojną, bo ona wywalcza ludzkości pokój trwały, wprowadza prawdę w stosunki ludzkie. Walczymy z hydrą zysku, z chciwością kapitału, z bezwzględnością oprocentowania. W takiej walce muszą padać ofiary – a jakże drobnymi są one w porównaniu ze stratami wskutek jednego przesunięcia wojsk w tę lub ową stronę, ze skutkami jednego ataku lotników na Londyn, Karlsruhe lub Bukareszt!
Gdy taki pogląd utrwalimy sobie na naszą sprawę, nie będziemy się wahali z przystąpieniem do Stowarzyszenia Spożywców z obawy utraty całego lub części udziału. W udziale naszym będziemy widzieli to, co rolnik widzi w ziarnie. Cóż bowiem znikomszego nad nikłe ziarno? Waży parę gramów, nie nasyci ani wróbla, śmieć po prostu. Gdy uprzytomnimy sobie jednak, jaka moc tajemnej siły tkwi w ziarnie, jak umieszczone w ziemi wydaje kwiat, kłos, drzewo – wówczas ten drobny okruch szacunkiem nas przejmie.
Idea tkwiąca w stowarzyszeniu, w społecznym małym sklepie, w naszym drobnym udziale – jest to też tajemnicza siła, siła promieni słonecznych, ukryta w ziarnie.
Jeżeli jednak nie od każdego możemy wymagać, aby ustawicznie zdawał sobie sprawę z idei tkwiącej w stowarzyszeniu, uświadamiał sobie, że zrzeszenie spożywczo-wytwórcze to komórka nowego życia społeczno-ekonomicznego, to przecież każdy już członek swój własny interes może i powinien rozumieć. Przewidywanie, patrzenie w przyszłość, nie liczenie tylko na zysk doraźny, dzisiejszy, jest jedną z dalszych podstawowych cech kooperatysty. Pamiętać winien każdy członek stowarzyszenia, że „wolni konkurenci” zdecydowani są ponieść na razie znaczne nawet straty, byle mogli przeciągnąć na swoją stronę kupujących. Tak np. działo się w Galicji w okresie powstawania spółek hodowców dla sprzedaży bydła rogatego, świń i drobiu.
Wszędzie dotychczasowi niepodzielni władcy rynków urządzali zmowy, podnosili cenę na bydło, przepłacali tu i ówdzie kilkanaście sztuk, byle odwieść rolników od przystępowania do nowo powstających spółek. Trzeba przeczekać, trzeba zrzec się chwilowej korzyści, dla przyszłych stałych zdobyczy. Na taki lep chwilowej korzyści poszły w Galicji stowarzyszenia kredytowe, gdy im banki obce ofiarowały tańszy kredyt. Zamiast skupić się około własnego Banku Związkowego, wesprzeć tę własną nadbudowę, gościnnie przyjęły ich propozycje, nie pomnąc, „Timeo Danaos et dona ferentes” [„Obawiam się Greków nawet wtedy, gdy składają ofiary”. Ostrzeżenie o możliwości podstępu pod pozorem życzliwości. Słowa wyrzeczone w czasie oblężenia Troi przez Laokoona, ostrzegające lud o niebezpieczeństwie wprowadzenia do miasta podrzuconego przez wroga drewnianego konia (przyp. Red.)]. Gorzko za to odpokutowały, gdy przyszedł czas przesilenia finansowego 1912-1913 r.
Kooperatysta winien być zatem przewidującym, dalej patrzącym, umiejącym przetrzymać i wytrzymać, pewny prawdy tkwiącej w maksymie: „Świat należy do przewidujących i wytrwałych”.
Józef Bek
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w „Ku przyszłości: rocznik spółdzielczy 1914/16”, red. dr Maria Orsetti, Lubelskie Stowarzyszenie Spożywców, Lublin 1917. Od tamtej pory nie był wznawiany, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł, na potrzeby Lewicowo.pl tekst udostępnił Wojciech Goslar.
Józef Bek (Beck) (1867-1931) – działacz socjalistyczny, współtwórca Związku Robotników Polskich, jeden z czołowych organizatorów „kas oporu” (w tym twórca takiej kasy w Żyrardowie), aresztowany i wydalony z granic Królestwa Polskiego, przebywał w Rydze. Po ucieczce stamtąd do Galicji, odszedł od ruchu robotniczego, stając się z czasem wybitnym działaczem i teoretykiem ruchu spółdzielczego oraz samorządu terytorialnego. Był sekretarzem rady powiatu w Limanowej, w 1900 r. wraz z żoną założył powiatowe koło Towarzystwa Szkół Ludowych, które na terenie powiatu uruchomiło 11 bibliotek; propagował sadownictwo i nowoczesne formy gospodarowania, organizował Kółka Rolnicze, kursy oświatowe, odczyty, uroczystości patriotyczne. Po odzyskaniu niepodległości urzędnik państwowy na szczeblu centralnym, pełnił urząd wiceministra spraw wewnętrznych, był autorem licznych publikacji o samorządzie terytorialnym oraz m.in. prezesem Związku Powiatów RP. Do końca życia sympatyzował z „wolnościowym socjalizmem” Edwarda Abramowskiego. Ojciec Józefa Becka, późniejszego ministra spraw zagranicznych.