Zygmunt Pietkiewicz
Ważna karta dziejów socjalistycznego ruchu niepodległościowego (z moich wspomnień)
[1929]
I
O grupie socjalistów polskich, wyłonionej z „Proletariatu”, a znanej pod nazwą „Zjednoczenia Robotniczego”, rzec by można bez przesady, że w polskim ruchu socjalistycznym zaboru rosyjskiego (o ile chodzi o ruch klasowy robotniczy, masowy) odegrała doniosłą rolę pionierki prądu niepodległościowego. I nietrudno byłoby to wykazać faktami i najgłówniejszymi momentami jej niezwykle intensywnej, jak na krótki czas istnienia, działalności. Jest to karta niezmiernie w tym ruchu ciekawa i ze wszech miar zasługująca na uważniejsze zbadanie, do czego ważną rzeczą byłoby zgromadzenie całkowitego materiału. Potrzeba byłoby jednak do tego zbiorowej współpracy wszystkich jej byłych członków. Toteż ograniczyć się tutaj muszę tylko projektem szkicu jej dziejów, opartych na wspomnieniach mojego w niej udziału.Członkami „Zjednoczenia Robotniczego” w chwili wystąpienia ich z „Proletariatu”, byli: Edward Abramowski, z żoną (Stanisławą z Motzów), Leon Falski, mój brat Kazimierz Pietkiewicz, Jan Stróżecki, piszący te słowa i inni. Niebawem po nas wstąpili tutaj jeszcze socjaliści narodowi, „limanowszczycy” spod znaku „Pobudki” paryskiej, redagowanej przez Jana Lorentowicza, Stanisław Wojciechowski, Władysław Grabski i Maciej Rodziewicz z bratem Ludwikiem. Wreszcie w bliski kontakt z nami wchodził jeszcze jeden „limanowszczyk” – Marian Abramowicz.
Nie od rzeczy będzie tutaj zaznaczyć, że aczkolwiek na drodze klasowego ruchu robotniczego w kraju pierwszym teoretycznym i czynnym inicjatorem idei walki o niepodległość Polski był Edward Abramowski, to jednak nie da się zaprzeczyć, że socjaliści narodowi pod przewodem Bolesława Limanowskiego, który tę ideę jak najżywotniej zachował w sobie od czasu swego udziału w przygotowaniach do powstania r. 1863 stanowisko to, na drodze niejako współrzędnej z nami, zajęli wcześniej. Już w lipcu 1890 r. pierwszy raz spotkałem się z ich organem, „Pobudką”. Jechałem wówczas po całorocznym pobyciu na Polesiu z Mińska do Warszawy. I jechał ze mną nieznany mi młodzieniec, tęgiej urody blondyn o twarzy typu białoruskiego, w kurtce skórzanej. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie na krótszych jednoosobowych ławkach. Ławy wieloosobowe obok nas zajmowali młodzi oficerowie rosyjscy, rozbawieni wesołą rozmową. Jakaś instynktowna, nagła sympatia otwarła i nam obu usta do wzajemnej z sobą pogawędki. Zaraz dowiedzieliśmy się, że obaj dobrze znamy te same strony kraju (Polesie Rzeczyckie) i mamy tam wspólnych znajomych, wśród których młodzieniec wynalazł bliskich swoich krewnych. Tego mu było dość do zaufania. Zanurzył do mocno opchanej, wewnętrznej kieszeni kurtki szeroką dłoń i wydobył stamtąd zeszyt, bijący w oczy czerwienią i białym orłem. Mrugnąłem niespokojnie w stronę oficerów. „Głupstwo – mruknął – nie zrobią nam nic złego”. Pociąg stanął w Horodzieju, słychać było szmer deszczu. Młodzieniec pożegnał się serdecznie ze mną, wysiadł i zniknął jak cień w zadrzewieniu stacji, zagubionym w mroku nocy. Był to zapewne jeden z etapów jego propagandowej jazdy. Zeszyt ten był „Pobudką” narodowo-socjalistyczną, a młodzieniec – Marianem Abramowiczem. Taka to była moja pierwsza z nim znajomość [1].
Duszą organizacji „Zjednoczenia Robotniczego” był Edward Abramowski. Kontakt jej jednak z „Proletariatem” ani osobisty, ani do pewnego stopnia współczynny nie ustawał. Jednym np. z przykładów łączności między nimi – był Marcin Kasprzak. On to ze sporą energią, jako zecer drukarni „Proletariatu”, współpracował nad odbiciem sławnej broszury majowej Abramowskiego z roku 1891, która wraz z innymi broszurami Abramowskiego przyczyniła się do rozbudzenia u nas masowego ruchu robotniczego.
Idea masowości ruchu nie była jednak i dawnym działaczom „Proletariatu” zupełnie obca. Ale szczególnie była ona bliską późniejszym jego członkom za czasów Marii Bohuszewiczówny (tzw. II „Proletariatu”), którzy, zrazu jako pomocnicza i poza organizacją stojąca grupa młodzieży uniwersyteckiej, wstąpili doń po jego pierwszym rozbiciu – już jako zdecydowani marksiści. Oni to nieśli gorliwą i wydatną pomoc wydawcom „Kapitału” Marksa – Stanisławowi Krusińskiemu i Ludwikowi Krzywickiemu – za pośrednictwem tzw. marksówek, to jest zabaw płatnych w kole młodzieży socjalistycznej i ludowej, która nie doszła była jeszcze wówczas do rozbratu z nami.
Czy trzeba dowodzić, że tylko ta nowa ideologia społeczna (tj. marksowska) przygotowywała w znacznej mierze teoretycznie umysły nowych działaczy do wejścia na rozległe pole masowego ruchu robotniczego. Sama Maria Bohuszewiczówna zajmowała się osobiście propagandą wśród robotników. Można ją było widzieć wśród nich na zwoływanych zbiórkach. Raz zastałem ją w takim otoczeniu na Saskiej Kępie. Ale i poprzedni działacze, szczególnie znajdujący się na emigracji pod bezpośrednim wpływem rozwoju czynnego ruchu społecznego Zachodniej Europy i jego ideologii, który ich wyzwolił spod wpływu ideologii „Narodnej Woli”, pozostawili niewątpliwe ślady wyczuwanej potrzeby ruchu masowego u nas. Były to nie tylko teoretyczne (w „Walce Klas”), ale i praktyczne próby jego zapoczątkowania na żywym gruncie kraju. Jednak były to próby dopiero początkowe, dopiero pierwsze iskry przyszłej masowości, świadczące o dążeniu organizacji do oparcia się o świat robotniczy.
Do takich działaczy w pierwszym rzędzie należały wybitne jednostki przewodniczące, jak główny wódz emigracji, Stanisław Mendelson i z nim Aleksander Dębski oraz Witold Jodko.
Toteż Edward Abramowski, którego jeszcze jako mentor jego wprowadziłem w kontakt z Marią Bohuszewiczówną, Witoldem Jodką i Stefanowskim („Proboszczem”) – znalazł tutaj (tj. w II „Proletariacie”) gotowy i bardzo już podatny grunt dla swej znanej niestrudzonej energii i inicjatywy, będąc wówczas dopiero chłopcem niepełnoletnim. Był to grunt dla jego późniejszej, dojrzalszej działalności, która wydała owoce wagi historycznej. Łączność jego z tą organizacją przetrwała aż do wyłonienia się z niej nowej organizacji – „Zjednoczenia Robotniczego”. O tej organizacji, powstałej z łona III „Proletariatu” (przy którym pozostali i utrzymywali się nadal na stanowisku, oczekującym owoców z nowych doświadczeń innego pola – Bolesław Jędrzejowski i Feliks Perl, wraz z emigracyjnymi przywódcami) nie waham się powiedzieć, że odegrała ona rolę kadry przyszłej Polskiej Partii Socjalistycznej. Sama logika jej rozwoju i działalności o tym świadczy. Przede wszystkim ta organizacja przetrwała zbyt długo już trwające – wobec dojrzałej potrzeby społecznej i wyczuwanych w świecie możliwych wielkich zdarzeń dziejowych – pogotowie. Miała ona na celu jedność idei i działania, dążyła do zjednoczenia świata pracy pod jednym sztandarem i do zjednoczenia wszystkich sił przewodniczących polskiej inteligencji socjalistycznej, dla przyszłej walki o niepodległość Polski, mając wśród siebie tych socjalistów z „Pobudki”, którzy już przedtem rzucili hasło tej walki i byli dla nas intymnym do niej bodźcem. Potrzebny był tylko odpowiedni moment psychologiczny wśród organizowanych mas.
II
Okres właściwego ruchu robotniczego u nas, po jego próbach przygotowawczych w podziemiach spisku obu uprzednich „Proletariatów” i czynach terrorystycznych, wymierzanych rządom zaborczym, otwiera się dopiero z III „Proletariatem” i ze „Związkiem Robotników Polskich”. Abramowski i ja byliśmy wciąż w bliskich osobistych stosunkach i z działaczami tej ostatniej grupy, których tak pragnęliśmy przechylić na naszą śmielszą opinię polityczną. Co do mnie, to byłem nieco innej przynależności orientacyjnej, nawet w stosunku współpracy z nimi na gruncie oświaty robotniczej. Mieli oni wówczas dość popularne koło wydawnicze, tzw. KOR („Koło Oświaty Robotniczej”), którego byłem czynnym członkiem. Koło to na pierwszy początek działalności wydało słynną wizję przyszłego ustroju społecznego („Wiek XXI” Bellamy’ego) w moim i Krzywickiego przekładzie. Nadto zaś brałem nie tylko żywy udział piśmienniczy, ale i współredakcyjny w jej skrytym i zarazem jawnym organie robotniczym –„Tygodniku Powszechnym”, wydawanym wówczas przez Ludwika Krzywickiego i Stanisława Narutowicza. Tutaj też sekundował im swoim piórem i Edward Abramowski, zamieszczając kilka cennych artykułów. W ogóle można powiedzieć, że, mimo odmiennych poniekąd stanowisk, a właściwie przesądów, związanych z tradycjami „Proletariatu”, lecz dzięki wspólnej ideologii społecznej i metodzie rozwijania ruchu robotniczego, nie było między nami a nimi ustalonych, niezmiennych granic. Tak samo, jak przedtem nie było podobnych granic między nami a ludowcami aż do 1889 r., do chwili silniejszego zróżnicowania się ideowego – skoro ja z Krzywickim i innymi mogliśmy współpracować w ich piśmie, w „Głosie” Mariana Bohusza i Jana Popławskiego.Z III „Proletariatu” i ze „Związku” – z tych dwóch ognisk dobranych jednostek robotniczych – jako przyszłych samoistnych kadr agitacyjno-organizacyjnych, wyrabianych w ścisłych kółkach – ruch popłynął na szerokie pole zbiorowości, mającej stanąć z czasem do jawnej walki. Potężną dźwignią, która ruch robotniczy, popchnęła naprzód, która wręcz rozbudziła go, było ogłoszenie „święta majowego”, dającego wyraz międzynarodowej łączności klasy pracującej, oraz hasła walki o dzień ośmiogodzinny. Jak to hasło było przyjęte, może o tym świadczyć szybki, żywiołowy rozwój ruchu. Hasło to było przede wszystkim dlatego mądrym i porywającym, że robotnikowi, przykutemu do codziennej przemysłowej taczki życia, dawało otuchę na przyszłość, otwierało mu dalsze horyzonty w ciężkiej walce stopniowego zdążania do celu. Tak je wówczas robotnicy odczuwali i pojmowali, widząc w nim społeczną wiosnę ludu.
Ale nikt lepiej wówczas nie podniósł i nie rozpropagował znaczenia dnia ośmiogodzinnego, jako siły dźwigającej świadomość robotniczą i przybywającej w czas, jak Edward Abramowski w swej broszurze, którą napisał jeszcze będąc członkiem „Proletariatu”, i którą wzbogacił ubogą wówczas literaturę propagandową nabytkiem najcenniejszym – na obsługę wszystkich trzech ośrodków działających w rozwoju ruchu. Propagowane przez Abramowskiego „Kasy Oporu” zawierały w sobie ideę samopomocy ludowej. Abramowskiego pociągała ta idea od jego lat pacholęcych, gdy jeszcze ją popierał własnym piórem młodocianym w ludowym piśmie „Zorza”, gdzie propagował będące wówczas na porządku dziennym tzw. gospody chrześcijańskie. Od idei samopomocy w późniejszym wirze myślenia i działania odbiegał, ale też i wracał do niej z jakimś ciążeniem magnetycznym, aż w końcu, trafnym instynktem społecznym wiedziony, oparł się z całą ufnością o to jutro społeczeństw ludzkich, którym może być ich ustrój spółdzielczy, zapewniający całkowitą wolność i niepodległość.
Tymczasem zaś ideą „Kas Oporu” stwarzał bojową formę ruchu robotniczego, któremu później, po latach doświadczeń, dodał ramy twórcze – spółdzielcze, dziś siłą nieprzepartej logiki życia społecznego rozwijające się na coraz szerszą skalę. Ideę „Kas oporu” rozwijał w swoich broszurach agitacyjno-organizacyjnych, które tak płodnym stawały się zasiewem w świadomości robotniczej [2].
Z tym zasobem zapoczątkowanych doświadczeń opuściliśmy po długich debatach w mieszkaniu F. Perla w czerwcu r. 1891 „Proletariat”, odchodząc na szersze, samodzielne pole – do własnej organizacji, zawiązanej pod hasłem i nazwą „Zjednoczenia Robotniczego”, które trwało zaledwie dwa lata – do czasu powstania Polskiej Partii Socjalistycznej.
Główną przyczyną rozejścia się ze starą organizacją była zachowywana przez nią uparcie zasada terroru, która nie dawała się już pogodzić z zadaniami ruchu masowego i mogłaby być szkodliwą. Przy tym była głównym szkopułem, o który się rozbijały – jeszcze ze stanowiska „Proletariatu” – wszelkie próby naszego porozumienia ze „Związkowcami” na wielu zebraniach. Odstraszała ich i budziła wstręt natury humanitarnej. Jak dalece ten wstręt był silny, przykładem może być wyraz, jaki mu dał na jednym z naszych zebrań Julian Marchlewski. Malował namiętnie typ terrorysty z „Proletariatu” mimiką twarzy, głosem, gestami nóg i rąk, dając obrazowy pokaz jego z bombami i sztyletami w pogotowiu. Taką karykaturą usiłował paraliżować wpływ argumentacji strony przeciwnej na swoich towarzyszy... Na innym zaś zebraniu Janusz Tański, widząc we mnie niechęć do tej zasady i mniemając, że Bolek Dębiński już został przekonany, biegł za mną do kuchni, gdzie przygotowywałem herbatę moim gościom, i załamując ręce beznadziejnie wołał: „Teraz Bolek może pójść z bombą i na cara!”. Jednakże sprawa terroru ważyła się wtedy na szali wyboru między dwoma jego formami: terroru odpornego (obronnego) i terroru napastnego. I stanęło na utrzymaniu formy pierwszej. W naszej organizacji, ze względu na jej rolę w ruchu, mającym na celu jawne występy zbiorowe, terror schodził na ostatni plan.
III
Wyniki nowego kierunku działalności, który „Zjednoczenie Robotnicze” podjęło się przeprowadzić, nie kazały długo na siebie czekać. Propaganda skierowała się głównie ku robotnikom przemysłu włókienniczego (Łódź) i przemysłu budowlanego (Warszawa). Dwa te ruchy, których rezultatem był wybuch strajków, mających na celu bynajmniej niewygórowane żądania (co do płacy i dnia roboczego), zbiegły się ze sobą w działalności przygotowawczej, która się żywo rozwijała z wiosną 1892 r. Ruch robotniczy łódzki nie był wyłącznym działaniem naszym. Współdziałali też w nim i „Związkowcy” w zakresie swoich stosunków, lecz z niemałą pomocą literatury agitacyjnej, stworzonej przede wszystkim płodnym i zdolnym piórem Abramowskiego.Ale ruch wśród murarzy warszawskich, na wskroś nowy, był specjalną zdobyczą „Zjednoczenia Robotniczego”. Bezpośrednim twórcą tego ruchu, śmiało rzec można, był Władysław Grabski. On to organizował nam murarzy w myśl „Kas oporu” Abramowskiego. Szedł w te rzesze śladami już kilku miesięcy przedtem nawiązanych stosunków z tą dziewiczą jeszcze warstwą robotniczą. Nawiązywał je przedtem Mieczysław Wiśniewski, kolega Abramowskiego. z wszechnicy genewskiej, przy pomocy „Andrzeja”, pół inteligenta, pół robotnika. Grabski niemal co wieczór przychodził do nas obu zdawać sprawę z postępów swojej roboty. Żywo wraziła mi się w pamięć jego postać z tego czasu. Był to szlachetny młodzieniec, szczupły i wysoki, o twarzy rozumnej, poważnej, skupionej i nieco smutnej, w długim szynelu szkoły rosyjskiej. Był wówczas uczniem gimnazjum z klasy ósmej. Abramowski, na ten czas złamany bolesnym ciosem śmierci żony (5 marca 1892 r.), leżał u mnie obłożnie chory i dotknięty bezwładem nóg, z czego podnieść się mógł i chodzić tylko przy zażyciu specjalnego środka. Wtedy dopiero wstawał, siadał koło stołu i z wielką uwagą słuchał Władysława Grabskiego. W ruchu strajkowym murarzy warszawskich chodziło głównie o utrącenie przedwieczornej, zbyt zapóźnianej, godziny pracy. Była to dokuczliwa bolączka w trybie życia codziennego murarzy. I to szczególnie było wzięte w opiekę celowej agitacji.
Kiedy strajk ich o to właśnie wybuchnął, zawieszając cały ruch budowlany w Warszawie, murarze szczęśliwie nad podziw uzyskali to, czego tak masowo zgodnie zapragnęli. Ustąpiono im tę ciężką godzinę – w części wobec przerażającego niebywałą nowością zjawiska takiego występu mas, w części – z powodu pomyślnej dla przedsiębiorców koniunktury budowlanej. Tak można to dziś tłumaczyć sobie, na podstawie bogatej i oklepanej już praktyki. Ale wówczas myśmy przyjęli ten fakt bez takiej analizy – wprost z wysokim podniesieniem ducha, jako pierwsze zwycięstwo na drodze nowego kierunku ruchu.
Odtąd murarze strzegli tej zdobyczy jak oka w głowie, z niezmiernie skrzętną starannością co dzień ją realizując. Schodzili przed godziną utrącaną tak regularnie z rusztowań domów, które budowali, że widząc tę szczególną rzeszę robotniczą, białą od wapna albo od odzieży płóciennej, wracającą do domu z narzędziami i naręczami drewna na opał, mogłem regulować z całą ścisłością swój zegarek. Dość było spojrzeć na tarczę zegara wieżowego nad Dworcem Wiedeńskim (dziś Głównym) dla sprawdzenia, by stwierdzić, że nie mylili się na jotę. Tak pilnowali z chłopskim uporem, by ta godzina zatracona nie wstała z grobu, bo przecież, zwaliwszy ją sobie z karku, sprawili jej faktycznie pogrzeb – tak jest pogrzeb – na cmentarzu w Bródnie. Usypali jej tam symboliczną mogiłkę i przeżegnali jak upiora.
Fakt ten nie pozostał, jako niezwykłe zjawisko, bez wrażenia na społeczeństwie, obytym z biernością, i wyprzedził ogłoszenie strajku łódzkiego, który je głębiej poruszył. Dla nas zaś, przejętych jedną wyłączną myślą o ruchu masowym, nad którego rozbudzeniem pracowały wszystkie, jakimi organizacja rozporządzała, siły, był faktem wysoce podnoszącym nadzieje ponad ekonomiczny poziom ruchu. Nadzieje te po strajku łódzkim urosły do jeszcze większej miary, ale o nich można mówić tylko w ścisłym związku z nim samym.
Co do ruchu murarskiego i jego pomyślnego strajku, to trzeba podkreślić, że znaczenie jego miało jeszcze jedną doniosłą stronę, która posiada tylko taka szczególna wśród innych warstwa robotnicza, jak murarze. Warstwa ta zostawała, jak to jest dotychczas, w najbliższej styczności z ludem wiejskim. Płynęła zeń w postaci sił pomocniczych – czeladzi, z chłopców i dziewcząt złożonej – i doń odpływała. Bo byli to, jak i obecnie są, robotnicy sezonowi. Cokolwiek by się więc w tej warstwie stało, mogłoby się łatwo roznieść aż na wieś. Ocena natury tej warstwy i podpatrzenie jej samorzutnej zdolności propagacyjnej w szerokim pozamiejskim zakresie, skutkiem czego mogłaby być ogniskiem ruchu, najbardziej promieniejącym na lud wiejski – wszystko to wchodziło w bystrą myśl Abramowskiego. I ten się bodaj tłumaczy fakt, że działalność organizacji naszej zaczęła się od murarzy.
Inne i o wiele donioślejsze znaczenie miał ruch i potężny, pierwszy na miarę europejską, strajk łódzki 1892 r. Sto tysięcy robotników w nim wzięło udział. Dla społeczeństwa było to zdarzenie piorunujące, dla nas zaś taką dumą poruszenia duchowego, dla którego nie znalazłaby się miara odpowiednia w dzisiejszych duszach polskich, mających w Polsce niepodległej do czynienia z występami zbiorowymi jak z chlebem powszednim. W tym poruszeniu naszym zadźwięczała już jak najwyraźniej tradycyjna struna polityczna naszych ojców demokratyczno-powstańczych. Wszak mieliśmy wśród siebie takich towarzyszów („limanowszczyków”), jak Wojciechowski, Rodziewicze, Mielczarski, utrzymujący z nami bliskie, choć luźniejsze stosunki. Te umysły, mniej obarczone lękiem doktryny, śmielej i czynniej myślały polskim myśleniem historycznym... To zaś nie było bez zachęcającego wpływu na nas, skrępowanych determinizmem, jako refleksem niewoli, i bardziej społecznie myślących, dla których potrzebny był doświadczalny dowód zbiorowej woli.
I oto dawał go nam lud fabryczny, którego ojciec – chłop, na pierwszy błysk świadomości, pobudzonej przez „ludowców”, o losie Polski odpowiadał: „a no, to trzeba się sposobić...”. Przecież to było marzeniem naszych emigracyjnych demokratów lewego skrzydła. Zbliżała się chwila jego urzeczywistnienia.
Była to więc radość poczucia budzącej się dawnej woli. Nic lepiej nie może odmalować tej psychiki jak następujące przykłady. Abramowski wówczas wciąż jeszcze cierpiał na dręczącą bezsenność, którą uśmierzał narkotykami. Ale te narkotyki, zwłaszcza takie, jak amylenum hydratum, były powodem halucynacji, w których sen pokazywał mu najboleśniejsze obrazy przeżyć osobistych i społecznych. Sypiał po tym narkotyku z oczami otwartymi i opowiadał mi rzeczy, od których włosy stawały mi dęba, a nic po przebudzeniu się o tym nie pamiętał. Widywał wtenczas przy sobie postać swej utraconej żony. Jak dalece wstrząsnęła nim wieść o wybuchu strajku łódzkiego i jego imponujących rozmiarach, to odczuć można było z hymnu, który był wybuchem jego entuzjazmu, łamiącego się z bólem, na powitanie tej wielkiej chwili. Odczytywał mi go ze łzami w oczach. Każda strofka tego hymnu miała refren złożony z dwujęzycznych wyrazów: „Bo czas już nadszedł” – „Zeit ist schon gekommen”. Były to ówczesne hasła strajkowe robotników łódzkich – polskich i niemieckich. Abramowski wtedy mówił mi z głębokim przekonaniem, że hymn ten stworzył pod dyktandem żony, która była tak ściśle z nim związana współpracą społeczną, całą duszę wkładając w uświadomienie i organizowanie robotnic. Wielka szkoda, że ten wiersz nie ocalał. Byłby ciekawym dokumentem historycznym ówczesnej doby. Musiał ulec zniszczeniu, bo byliśmy już tak wówczas osaczeni szpiclami, że ciągle wisiała nad nami możliwość rewizji i aresztowania. Mieszkaliśmy wtedy obaj na rogu ulicy Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej, wkrótce po aresztowaniu Zapolskiego, u którego mieszkaliśmy przedtem.
Drugim przykładem zareagowania uczuciem na strajk łódzki była odpowiedź Janka Stróżeckiego. Odbywał on wtenczas – w Końskich – po ukończeniu wydziału prawnego – służbę wojskową. Na wieść o strajku pomknął, jak stał w pole i biegł porwany niby siłą magnetyczną w stronę Łodzi.
Abramowski też rwał się tam z niepowstrzymanym uporem. Sprzeciwialiśmy się temu i ja i Leon Falski z całą mocą, wobec jego stanu zdrowia i czyhającego na nas nadzoru. Nic nie pomogło, postawił na swoim, i pojechaliśmy obaj do Łodzi. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy ten Manchester polski. Strajk już dogasał, ale miasto miało jeszcze wygląd rewolucyjny. Na wielu ulicach bocznych – od strony ulicy Piotrkowskiej – stały barykady. Wszędzie widać było gromady dziczy żołdackiej z bagnetami w ręku, gromadki robotników i robotnic w tragicznych długich chustach. W zakątkach żołdactwo wymierzało chłostę. Pierwszorzędnymi ulicami chodził przyśpieszonym krokiem tłum fabrykantów, mających w twarzach cudzoziemskiej rasy strach i nadzieje... Miałem wrażenie, że nie jestem w Polsce, lecz w najechanym przez dziką hordę mieście zagranicznym – w jakimś Frankfurcie nad Menem, tak podobnym z lasu kominów do Łodzi. Ale te barykady były dla nas najwymowniejszym świadectwem, że tu się stała rzecz ogromnej wagi. Po raz pierwszy polski lud roboczy stoczył krwawą walkę z siłą zbrojną najeźdźcy.
Rząd zaborczy zdawał sobie dobrze sprawę ze znaczenia społecznego tego strajku, a jeszcze bardziej z jego następstw politycznych, w razie pozostawienia go z jego żądaniami sam na sam w porozumieniu bezpośrednim z kapitałem. Zaniepokoiła go skłonność fabrykantów do ustępstw na rzecz robotników. Nie pozwolił na to. Węszył w nich liberalizm. Przedsiębiorcom zapowiedział represje. Strajk stłumił krwawo. Dlatego też strajk ten ma znaczenie historyczne. Przy takim jego przebiegu robotnicy dowiedzieli się drogą własnego doświadczenia i głęboko sobie zapamiętali, że sprawcą niepowodzenia ich pierwszej akcji zbiorowej (skoro wiadome im było, że fabrykanci gotowi byli ustąpić) był obcy rząd.
Taki był nowy fakt społeczny i pojmowanie jego w myśleniu socjalistycznym. Faktem było to, że masowy ruch robotniczy, ledwie się rozwinął samorzutnie, przy pierwszym starciu z siłą wroga stał się i politycznym. Na tym właśnie polega historyczne znaczenie strajku łódzkiego. Na nim można w socjalizmie polskim śledzić pierwsze kroki ku niepodległości Polski. Najważniejszą jego zdobyczą było to, że lud wykazał skłonność do walki politycznej. Abramowski później w swoich broszurach, propagujących niepodległość, kładł zawsze silny nacisk na konieczność tej walki, którą sam lud już wyczuwał.
Z tym odjechał wkrótce potem zagranicę. Musiał się ratować ucieczką, bo po strajku byliśmy już tak groźnie oblężeni przez szpiclów, że musieliśmy opuścić nasze mieszkanie i przebywać gdzie indziej. Ja zaś, ażeby im zejść na jakiś czas z oczu, dałem nura w lasy pod Stoczkiem do krewnych. W rok potem, w Berlinie, przejazdem do Zurychu dla spotkania się z Abramowskim, opisałem strajk łódzki, pod bardzo jeszcze świeżym wrażeniem, w „Gazecie Robotniczej”, którą redagował wówczas Stanisław Przybyszewski. W ten sposób przeniknęła o nim dokładniejsza wieść do świadomości robotników polskich Berlina, Górnego Śląska i zachodnich okręgów przemysłowych niemieckich.
Zygmunt Pietkiewicz
Warszawa, 22.VI. 1929 r.
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Niepodległość”, tom 2, zeszyt 1(3), kwiecień 1929 – wrzesień 1930. Od tamtej pory nie był wznawiany, poprawiono pisownię według obecnych reguł. Na potrzeby Lewicowo.pl tekst przygotował Cezary Miżejewski. Grafika wykorzystana w tekście pochodzi z lat 30. z socjalistycznego pisma „Życie Robotnicze”, wydawanego w Radomiu.Przypisy:
W rok potem, w Warszawie, na krótko przed powstaniem naszej organizacji, skierowano go pewnego wieczoru jesiennego do mnie na nocleg. Przyszedł tak dziwacznie – widocznie dla niepoznaki – ubrany, że od razu mógł wpaść szpiclom w oczy. Miał jakieś ciżmy na nogach, białe spodnie i długi o krótkich rękawach szynel uczniowski na sobie. Kładąc się spać, przeniósł „nielegalszczyznę” pod poduszkę i powiedział na dobranoc: „Oto z tym najsmaczniej sypiam”... (przypis Z. Pietkiewicza).
„Kasy oporu” wywołały duży ruch wśród robotników, ale miały znaczenie jedynie agitacyjne, bo żandarmi rozbijali je i konfiskowali. Myśl była stara, jeszcze z 8. dziesięciolecia, z czasów pierwocin socjalizmu polskiego. O pierwszych „Kasach oporu” pisze dr Kazimierz Dłuski, patrz str. 228 drugiego zeszytu „Niepodległości” (przyp. red. „Niepodległości”).
Zygmunt Anastazy Pietkiewicz (1859-1934) – działacz socjalistyczny, pisarz, publicysta. Studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Nauczyciel Edwarda Abramowskiego. Brat znanego działacza PPS Kazimierza Pietkiewicza ps. „Fakir”. Związany był z patriotycznym kółkiem „Sarmacja”, następnie od początku z partią „Proletariat” i Zjednoczeniem Robotniczym. Po 1905 odszedł od ruchu robotniczego.