Bolesław Antoni Jędrzejowski
Walka o swobodę prasy w Anglii
[1907]
Krępowanie wolności prasy, swobody druku, zjawiło się wszędzie nieomal jednocześnie z ukazaniem się sztuki drukarskiej. Co prawda nawet przed wynalezieniem drukarstwa odważny pisarz, wypowiadający poglądy nieprzyjemne dla warstwy panującej, narażał się na prześladowania. Tak na przykład surowo byli ścigani pisarze heretyccy, zagrażający panowaniu duchowieństwa katolickiego. Zresztą pisarz średniowieczny musiał się liczyć nieraz i z władzą świecką. Przeglądając kroniki, prowadzone przez mnichów angielskich w czasie wojen domowych w tym kraju, widzimy, że zdania niepochlebne o jakimś księciu wyskrobywano i zamieniano na pochwały, gdy książę ten lub jego rodzina doszli do władzy. Robiono to z obawy, że taki książę czy jego krewny, odwiedzając klasztor, zajrzy do biblioteki, znajdzie w rękopisie kroniki ustęp nieprzyjemny i mścić się będzie na pisarzu albo i na całym klasztorze. Jednak dopóki istniały książki tylko pisane, były one dostępne dla bardzo małej liczby ludzi, mogących przepisać je sobie albo zapłacić wysoką sumę za ich przepisanie. Nie mogły one wywierać wpływu na szersze masy ludności, a więc nie były zbyt niebezpieczne ani też nie łatwo było skontrolować ich rozpowszechnianie.
Inaczej poszły sprawy po wynalezieniu drukarstwa.
Odtąd każda myśl, każde słowo pisarza mogło rozchodzić się wśród setek i tysięcy ludzi. Panujący, a zwłaszcza księża, którzy jak ognia bali się swobodnej myśli, zrozumieli niebezpieczeństwo i pośpieszyli nałożyć więzy na prasę drukarską.
Do Anglii drukarstwo wprowadzono w końcu XV wieku (w 1459 roku czcionki drewniane, w 1471 r. czcionki metalowe). Od razu też zjawiła się cenzura prewencyjna, to jest każda książka przed wydrukowaniem musiała być oddawana do przeglądania cenzorowi, i drukować było wolno tylko to, na co cenzor pozwolił. Cenzorami byli początkowo księża katoliccy. Gdy wszakże w 1535 r. – prawie w 50 lat po wprowadzeniu drukarstwa – Anglia oderwała się od kościoła rzymsko-katolickiego, to cenzura przeszła do rąk świeckich, i przede wszystkim pod kierunek króla, który stał się głową nowego kościoła – anglikańskiego.
Srogi ucisk prasy rozpoczął się w Anglii po wstąpieniu na tron królowej Elżbiety (która panowała od 1558 do 1603 r.). Ówcześni pisarze purytańscy dawali się mocno we znaki zarówno królowej, która usiłowała rządzić samowolnie, jak i jej urzędnikom – biskupom. Parlament, powolny monarchini, wydał więc prawo grożące karą śmierci za drukowanie „buntowniczych broszur przeciwko rządowi królowej”. Ciężkie kary groziły nawet za samo przechowywanie wydawnictw przeciwnych ówczesnym rządom i panującemu kościołowi anglikańskiemu, wydawnictw zarówno purytańskich, jak i katolickich. Co prawda grube dzieła, dostępne tylko dla ludzi bogatych i bardziej wykształconych, mniej surowo ścigano, ale za to z całą wściekłością zwrócono się właśnie przeciwko broszurom ludowym. W kilku wypadkach nawet wieszano ludzi podejrzanych o drukowanie i rozpowszechnianie tych broszur. Ale prześladowania takie nie wystarczyły: rewolucyjne wydawnictwa wciąż się ukazywały i rozpowszechniały. Do gruntownego zaradzenia temu niebezpieczeństwu zabrała się Rada królewska (mianowana przez królową, nie zaś wybierana, jak parlament). Wydała rozporządzenie pozwalające na utrzymywanie i zakładanie drukarń tylko za specjalnym patentem (tak samo jak teraz w Rosji!) i tylko w Londynie oraz dwóch innych miastach. Przy tym na przyszłość ograniczono ilość drukarń do 20, a odlewni czcionek do czterech. Obok tego obostrzono przepisy o cenzurze prewencyjnej. Drukarzowi nie mającemu patentu groziła kara jednego roku więzienia, a za drukowanie książki bez cenzury – chociażby najniewinniejszej treści – karano trzema miesiącami więzienia. Oczywiście, buntowniczą treść sądzono osobno i skazywano za to – jak mówiliśmy – nieraz nawet na śmierć. Ale i to nie pomagało. Purytanie założyli tajną drukarnię, która przed pogonią szpiclów królowej ukrywała się wędrując po całym kraju, i drukarni tej słudzy Elżbiety tak samo nie potrafili wytropić, jak żandarmi nie mogli i nie mogą sobie dać rady z tajnymi drukarniami socjalistycznymi.
Jeszcze cięższe dla prasy angielskiej było panowanie następujących po Elżbiecie dwóch królów z dynastii Stuartów. Elżbieta rządziła nieraz samowolnie, ale wiedziała, na co sobie można pozwolić, a czego należy się wystrzegać. Miała też parlament zwykle po swej stronie. Tymczasem Stuarci wypowiedzieli walkę parlamentowi i chcieli rządzić za pomocą nominowanej przez siebie Rady, ta sama Rada (znana pod nazwą „Izby Gwiaździstej”) miała być i najwyższym sądem, zwłaszcza w przestępstwach politycznych. Każdy, kto ośmielił się krytykować rząd – osobliwie drukiem, narażał się na pręgierz, ćwiczenie rózgami, piętnowanie rozpalonym żelazem, ucinanie uszów, bezterminowe więzienie, niesłychane kary pieniężne, wreszcie nawet na karę śmierci. Pomimo tego prasy nie można było zdławić: przeciwnie, walka między władzą królewską a parlamentem żywo zajmowała umysły szerokich mas; wszyscy chcieli dokładnie wiedzieć, o co idzie w tej walce i jak stoją sprawy; popyt na literaturę ciągle wzrastał; za panowania pierwszego ze Stuartów (w 1622 r.) powstała pierwsza gazeta (tygodniowa) angielska.
Walka Stuartów z parlamentem skończyła się rewolucją, porażką władzy królewskiej, jedenastoletnimi rządami republikańskimi. Republika musiała walczyć z mnóstwem wrogów; istnienie jej było bardzo niepewne, czego najlepszym dowodem jest, że po 11 latach Anglia znowu wróciła do rządów monarchicznych. Otóż na wojnie trudno jest szanować broń śmiertelnych wrogów; taką bronią przeciwko republice była prasa monarchistów. Nic też dziwnego, że republika nie złagodziła praw krępujących prasę. A jednak prasa na rewolucji dużo zyskała, bo rewolucja zniosła i prawie uniemożliwiła sądy „Izby Gwiaździstej” i jej podobnych trybunałów. Odtąd przestępstwa prasowe sądzone były przez przysięgłych. Przy tym, chociaż prawa pozostały te same, nie stosowano ich z takim okrucieństwem jak dawniej. Prasa polityczna w czasie republiki doszła do nieznanego przedtem rozkwitu: w Muzeum Brytyjskim przechowało się do dziś przeszło 30 000 broszur politycznych z owych czasów, a niektóre z nich – chociaż wydawane jawnie – występowały nader ostro przeciwko republice. Z partii ówczesnych żadna nie doszła jeszcze do żądania swobody prasy dla wszystkich, każda chciała jej tylko dla siebie. Jednak właśnie z obozu republikańskiego wyszedł pierwszy głos w obronie powszechnej wolności słowa drukowanego, była to gorąco napisana rozprawa żarliwego republikanina (a zarazem jednego z największych poetów angielskich) Miltona.
Z powrotem Stuartów na nowo rozpoczęły się ciężkie czasy dla wydawców i drukarzy. Ale po 25 latach Stuartów znowu wypędzono, a w 1695 r., gdy parlamentowi zaproponowano przedłużenie działania praw ograniczających swobodę zakładania drukarń oraz prawo o cenzurze prewencyjnej, to parlament projekt ten odrzucił. W ten sposób przeszło 300 lat temu w Anglii zrzucono z prasy kajdany, które w Rosji krępują ją po części do dziś, nawet w tych czasach rewolucji i niby-konstytucji.
Dużo okoliczności złożyło się na ten skutek. Co prawda żadna z ówczesnych partii – jak mówiliśmy – w gruncie rzeczy nie chciała swobody słowa dla wszystkich, lecz tylko dla siebie. Ale w ciągu XVII wieku w Anglii było tyle krwawych walk politycznych, tyle razy u steru władzy zmieniały się partie panujące, że żadna partia nie była pewna jutra: „co dziś tobie, to jutro mnie” – tak musiał myśleć każdy polityk ówczesny, a wobec tego zaczynał się przejmować chrześcijańską zasadą: „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Dalej – żadna cenzura nie mogła nic wskórać przeciwko rozwojowi tajnych drukarń. A drukarń tych w Anglii XVII wieku namnożyło się bez liku. Kto chciał wydać coś nieprzyjemnego rządowi, ten szedł do tajnej drukarni; a kto oddawał swe druki do drukarni jawnej i poddawał się cenzurze, ten widocznie nie miał zamiaru szkodzić rządowi. Przy tym cenzorowie ówcześni nie pogardzali łapówką. W ten sposób cenzura nie odpowiadała przeznaczeniu. Oto jak opisuje owe czasy jeden z historyków angielskich: „Prawo... o cenzurze... wciąż jeszcze istniało... Co prawda urzędnicy, mający przestrzegać tego prawa, niezbyt natrętnie pilnowali uchyleń się od prawa, popełnianych przez księgarza, który znał się na sztuce wsuwania gwinei (10 rubli) przy uścisku dłoni. Ale swoją drogą żaden cenzor nie mógł pobłażliwie patrzeć na jawną sprzedaż nielegalnych broszur, zapełnionych rubasznymi wymyślaniami na króla i otwartymi wzywaniami do buntu. Jednak na poddaszach Londynu od dawna zagnieździł się osobny rodzaj drukarzy, którzy stale pracowali w swym fachu z zachowaniem ostrożności, używanych zwykle przez fałszerzy monety. Kobiety stały na straży i natychmiast alarmowały pracujących, gdy w pobliżu warsztatu ukazał się jakiś urzędnik. Wtedy w oka mgnieniu chowano prasę do skrytki w ścianie za łóżkiem, wrzucano czcionki do węgli i posypywano je popiołem, zecer znikał przez otwór w suficie i uciekał po dachach sąsiednich domów. Z tych kryjówek ukazywały się buntownicze wydawnictwa wszelkiego rodzaju i wielkości, zaczynając od groszowych świstków z wierszami, a kończąc olbrzymimi tomami. Niebezpiecznym było wystawiać takie wydawnictwa na sprzedaż, otwarcie na stole księgarskim Sprzedawano je przez zaufanych ajentów i po kryjomu. Proklamacje i świstki, które mogły wywrzeć większe wrażenie, rozdawano w ogromnych ilościach... Czasami podrzucano je pod drzwi, to znów rozrzucano po stołach w kawiarni. Nieraz tysiąc egzemplarzy podburzającej broszury szło w świat w jednej skrzynce pocztowej. Kiedy indziej znowu kupcy, otwierając sklepy z rana, widzieli całą Fleet Street i Strand pokryte buntowniczymi odezwami jak śniegiem”.
Tak więc cenzura nie była w stanie zatamować swobody słowa, ale za to ogromnie krępowała swobodę handlu księgarskiego. Toteż do parlamentu nieraz przychodziły petycje od księgarzy, drukarzy i introligatorów, żądające zniesienia tych ograniczeń. A ówczesny parlament angielski już w znacznej części składał się z przedstawicieli handlu, czułych na interesy swej klasy. W rozprawach parlamentu z owych czasów nie widzimy żadnych dowodzeń o potrzebie wolności myśli, a za to jednym z poważniejszych dowodów przeciwko cenzurze było, że książki przychodzące do Londynu z zagranicy muszą zbyt długo leżeć na komorze [celnej], czekając na cenzurę, a przez ten czas wilgotnieją i psują się.
Jakiekolwiek zresztą były pobudki parlamentu, uchwała znosząca cenzurę, była krokiem ważnym i pożytecznym. Natychmiast zaczęły powstawać, jak grzyby po deszczu, gazety. W 1709 r. ukazała się w Anglii pierwsza gazeta codzienna. Gazety szybko stały się niezmierną potęgą i wkrótce rozległy się w parlamencie skargi na ich „swawolę”, na ogłaszanie wiadomości „fałszywych” albo „szkodliwych”. Im szerzej rozchodziły się gazety, tym głośniejsze stawały się owe skargi. Zjawili się wreszcie amatorzy przywrócenia cenzury specjalnie dla gazet. Ale było już za późno. Ci nawet członkowie parlamentu, którzy jak najgłośniej wyrzekali na „bezczelność” gazeciarzy, nie chcieli pozbyć się na czas wakacji parlamentarnych jedynego źródła, z którego mogli czerpać świeże wiadomości londyńskie. Cenzury nie przywrócono, ale wymyślono w 1712 r. nowy sposób skrępowania prasy: stempel dziennikarski, wysoki podatek, płacony od każdego numeru gazety. Ten nąjwstrętniejszy ze wszystkich podatków, podatek na myśl ludzką, na oświatę, dopiął od razu zamierzonego przez panującą burżuazję celu. Jednym zamachem uniemożliwił on istnienie znacznej części gazet, i to właśnie gazet tanich, przeznaczonych dla warstw ubogich, pracujących. Burżuazja, mogąca płacić wysokie ceny, zachowała swoje pisma.
Zniesienie cenzury nie znaczyło bynajmniej, że nadal wolno pisać o wszystkim i pisać wszystko, co się podoba. Owszem, dzikie barbarzyńskie prawa, zakazujące – często pod karą śmierci – pisać przeciwko rządowi i przeciwko religii, pozostały na razie w całej sile. W 1719 r. powieszono autora broszury, której treść wskazuje sam tytuł: „Głos ludu – głos Boga, czyli prawdziwe zasady rządu, dowodzące, że król, ministrowie i cały rząd pochodzą z woli ludu”.
Teraz więc w walce o wolność prasy szło o trzy rzeczy: po pierwsze – o skasowanie wielu praw, uznających za zbrodnię pisanie i ogłaszanie o tym lub owym; po drugie – o złagodzenie kar za przestępstwa prasowe; po trzecie – o zniesienie stempla dziennikarskiego. O te trzy rzeczy walczono w ciągu półtora setki lat. Walczono rozmaicie: albo w drodze prawnej, prowadząc bez końca procesy pomimo strasznych kosztów sądowych; albo drukując i wydając na swoją odpowiedzialność rzeczy zakazane bez względu na skutki; albo uciekając się do tajnych drukarń; albo wreszcie usiłując przeprowadzić pewne reformy w parlamencie.
Do końca XVII wieku trzeba było o swobodę prasy walczyć z władzą królewską albo z samowolą urzędników królewskich: w tej walce osiągnięto dwa zwycięstwa: zniesienie trybunałów specjalnych i oddanie wszystkich spraw prasowych pod sąd przysięgłych oraz zniesienie cenzury. Teraz walczyć trzeba było z samowolą sędziów i parlamentu, walczyć przeciwko sędziom i przeciwko na razie całemu parlamentowi, a potem przeciwko części parlamentu.
Najcięższym z zakazów ograniczających swobodę druku, był zakaz drukowania sprawozdań z posiedzeń parlamentu. Ma się rozumieć, gdy od końca XVII wieku cała władza w Anglii przeszła w ręce parlamentu, ludność zaczęła jeszcze żywiej niż przedtem zajmować się obradami parlamentu. Tymczasem parlament, składający się z przedstawicieli burżuazji i wybrany przez burżuazję, nie zaś przez powszechne głosowanie, nie chciał odpowiadać za swe czyny przed ludem. Przeciwnie, ci niby „przedstawiciele ludu” chcieli rządzić ludem bardziej jeszcze despotycznie, niż królowie. Pomiędzy innymi zajadle bronili tajności swych obrad. Przywilej, na mocy którego rozprawy parlamentu pozostają w tajemnicy, a ogłasza się tylko ich rezultat – uchwalone prawo, przywilej ten był kiedyś tarczą swobody przeciwko królom. Król nie mógł, nie powinien był wiedzieć, kto jak przemawiał, kto jak głosował, bo w przeciwnym razie mściłby się na tych, którzy przemawiali albo głosowali nie podług jego myśli. Ale w XVIII w. niebezpieczeństwa ze strony władzy królewskiej dla parlamentu angielskiego już nie było, tymczasem parlament chciał ów przywilej zachować, zapewnić sobie bezkarność wobec wyborców i opinii publicznej. Gazety swoją drogą sprawozdania drukowały; przy tymi, ponieważ reporterów do sali parlamentu nie wpuszczano, więc nikt nie mógł spisywać mów od razu. Gazety musiały starać się o opowiadania przebiegu rozpraw od różnych deputowanych. Oczywiście „zdrajcę” owego przywileju z łatwością wśród deputowanych znajdowano, ale za to taki „zdrajca” zwykle starał się przy tym zrobić osobisty lub partyjny interes: ubarwiał opowiadanie na korzyść swoją lub swej partii, a w śmiesznym lub wstrętnym świetle przedstawiał mowy i głosowania swych przeciwników osobistych czy partyjnych. Zresztą nikt – nawet przy najlepszej woli – nie mógłby długich rozpraw parlamentarnych przedstawić z pamięci dokładnie. Tym bardziej zatem drukowanie rozpraw przekręconych drażniło parlament. Wzywano więc dziennikarzy przed oblicze parlamentu, kazano im słuchać wymyślań na kolanach, zamykano do więzienia... Wtedy gazeciarze brali się na sposób: drukowali owe sprawozdania pod tytułem opowiadań o posiedzeniach starożytnego senatu rzymskiego. Deputowanych nazywano przy tym imionami starożytnych Rzymian, ale dobranymi w ten sposób, że każdy z łatwością mógł je odgadnąć. Na dobitkę i lud londyński ujmował się za krzywdzonymi drukarzami: w 1771 r. sędziowie „City” londyńskiej (śródmieścia Londynu) uwolnili drukarzy, aresztowanych przez parlament, a natomiast kazali wsadzić do więzienia woźnych parlamentu, którzy owych drukarzy aresztowali. Parlament rozkazał za to uwięzić sędziów. Lud londyński rzucił się do ich obrony, wynikły rozruchy, rozbito przy tym karetę pierwszego ministra i jego samego mocno poturbowano. Odebrało to parlamentowi ochotę do dalszego obstawania przy swym przywileju. Odtąd wolność drukowania sprawozdań parlamentu była zapewnioną, chociaż w pewnych szczegółach została ona ostatecznie zatwierdzona dopiero znacznie później.
Inne prawa ograniczające swobodę prasy były – i są w znacznej mierze do dziś – w Anglii bardzo nieokreślone, niejasne. Kara groziła – i grozi do dziś – za „wydawnictwa buntownicze, bluźniercze lub potwarcze”. Ale co należy uważać na przykład za „wydawnictwo buntownicze”? To, co jedna partia uważa po prostu za słuszną krytykę nadużycia rządowego, to inna partia, w danej chwili mająca większość w parlamencie, gotowa jest – a zwłaszcza w XVIII wieku gotowa była – uważać za „wzywanie do buntu”. Otóż przy takim stanie prawodawstwa prasowego bardzo dużo zależało od tego, kto owe prawa ma stosować, kto ma sądzić. Co prawda, jak mówiliśmy, już od końca XVII wieku przestępstwa prasowe – jak i wszystkie inne – szły w Anglii pod sąd przysięgłych. Ale chodziło o to, co mają rozstrzygać przysięgli, a co należy do sędziego koronnego. Otóż sędziowie koronni starali się gwałtem wpoić w przysięgłych przekonanie, że do nich – do przysięgłych – należy tylko rozstrzygać, czy oskarżony jest rzeczywiście autorem lub wydawcą jakiegoś wydawnictwa. Gdy zaś istotnie to wydawnictwo jest buntownicze, to chcieli sędziowie koronni sami rozstrzygać, ma się rozumieć, zwykle ze szkodą oskarżonego. Jednak i ta sztuczka się nie udała: przysięgli w tych wypadkach po prostu z góry uniewinniali oskarżonego, chociaż nieraz gdyby mieli możność rozstrzygania o treści wydawnictwa, to może by zupełnie inaczej postąpili. Procesów tego rodzaju było w końcu XVIII wieku takie mnóstwo (w ciągu 30 lat przeszło 200), tyle przy tym było skandalów i sromotnych porażek dla sędziów koronnych, i dla kierującego nimi rządu, że wreszcie (w 1792 r.) parlament uchwalił prawo, na mocy którego przysięgli rozstrzygają również i o treści wydawnictwa.
Odtąd wynik oskarżenia o przestępstwo prasowe najzupełniej zależy od zdania przysięgłych. Odtąd wywalczanie swobody dla prasy polegało przede wszystkim na wyrabianiu wśród społeczeństwa poszanowania dla każdej szczerej myśli, dla każdej opinii politycznej czy też religijnej. Kto w życiu codziennym umie znieść różnice przekonań u swego otoczenia, ten i na ławie przysięgłych nie będzie widział zbrodni w wypowiadaniu poglądów, na które sam się zgodzić nie może. Wyrabiając w społeczeństwie tolerancję, poszanowanie dla swobody przekonań, wychowywano zarazem wolnomyślnych sędziów przysięgłych. A do wyrobienia w tym duchu opinii społecznej była jedna tylko droga: szerzyć swe przekonania bez względu na to, czy one podobają się warstwom panującym, bez względu na prześladowania. To ciężkie, męczeńskie zadanie przypadło w udziale w Anglii XIX wieku, a nawet już od końca XVIII wieku, głównie klasie robotniczej. Najlepszy znawca dziejów angielskiej konstytucji XIX stulecia (Lord Farnborough) – chociaż burżuj że swego stanowiska i ze swych przekonań – powiada: „Rząd pokonał wszystkich przeciwników... zdławił prasę, stłumił dyskusję publiczną... Ale... jego panowanie stopniowo słabnie i ustępuje przed wzmagającą się potęgą i oświatą ludu, Klasy robotnicze szybko rosną co do liczby, środków i wiedzy. Handel i przemysł skupiają je w wielkich masach, nadają im łączność i siłę. Wykształcenie rozpowszechnia się, a niezadowolenie przyśpiesza postępy badania stosunków politycznych. Prasa przyczynia się do oświaty ludu. Nawet demagodzy (to jest rewolucyjni agitatorzy), którzy prowadzili lud na bezdroża, wzbudzali w nim żądzę wiedzy i miłość swobody”.
Ci to „demagodzy”, o których z przekąsem odzywa się lord Farnborough, musieli ofiarą często swej wolności, a nieraz i życia, oswoić klasy panujące w Anglii z tym, że robotnicy mogą mieć własne poglądy, ba i to poglądy wręcz sprzeczne z poglądami burżuazji, że i tym poglądom należy się swoboda druku.
Walka o swobodę druku, prowadzona w interesie klas robotniczych, musiała się skierować przede wszystkim przeciwko podatkom ciążącym na prasie, podatkom, które były powodem niezmiernie wysokich cen. Do 1836 r. przeciętna cena gazety angielskiej wynosiła 28 kopiejek; składało się na to 16 kopiejek stempla od każdego egzemplarza, 12 kopiejek od każdego funta papieru i wysokie podatki od każdego ogłoszenia.
Założone w 1836 r. „Londyńskie Towarzystwo Robotnicze” postawiło sobie na początek za główne zadanie agitację przeciwko stemplowi dziennikarskiemu. Założone przez robotników, Towarzystwo to wkrótce pozyskało dla swych celów zwolennikowi wśród lepszych jednostek z burżuazji. Dopięto tego olbrzymimi zgromadzeniami, na których mówcy gorąco piętnowali haniebne prawo, zamykające klasie robotniczej drogę do oświaty. Ale bardziej jeszcze skutecznym sposobem propagandy było tajne wydawanie gazet bez stempla. W ten sposób dowodzono nie tylko szkodliwości, lecz i bezsilności prawa o stemplu.
Na tym polu odznaczył się zwłaszcza Hetherington, zecer.
Już w październiku 1830 r. rozpoczął on wydawać bez stempla tygodnik pod tytułem „Pensowa (1-kopiejkowa) Gazeta dla Ludu”. Z końcem roku tytuł gazety zmienił się na bardziej jeszcze wymowny: „Obrońca Ubogich, pismo założone wbrew prawu, by wypróbować potęgę sprawiedliwości przeciwko przemocy”. Odpowiednią do tytułu była też i treść. Przez cały czas walki o reformę wyborczą Hetherington piętnował parlament burżuazyjny jako „maszynę do wyciskania podatków”, monarchię jako „kosztowną szopkę, którą należy od razu zamknąć”, armię stałą jako „rzeźników ludzi”, wzywał do skreślenia długu państwa jako zaciągniętego na cele, z którymi lud nie ma nic wspólnego itp. Drogę do przeprowadzenia wszystkich tych reform i do zniesienia nierówności majątków widział on „w walce krwawej, ale – gdy cały lud pracujący weźmie w niej udział – krótkiej”. Oczywiście, księgarze nie chcieli mieć nic wspólnego z wydawnictwami Hetheringtona: sam więc on zebrał sobie gromadę kolporterów, którzy sprzedawali „Obrońcę Ubogich” na ulicy albo chodząc od domu do domu. Dzięki ogólnej swobodzie angielskiej, walka policji z Hetheringtonem łatwą nie była: trudno było złapać zarówno Hetheringtona jak i jego kolporterów z dowodami „zbrodni”. Drukować dla swej osobistej przyjemności – bez stempla mógł każdy, nie wolno było tylko rozpowszechniać takich wydawnictw. Policja więc czatowała przed domem Hetheringtona na tragarzy wynoszących paki gazety. Gdy ci się ukazywali, niosąc pakę z napisem olbrzymimi literami „Obrońca Ubogich”, policja rzucała się na nich. Ale tragarze nie dawali za wygraną, i między nimi a szpiclami zaczynała się bójka. Wreszcie szpicle zwyciężali i z tryumfem otwierali pakę, w której okazywał się czysty papier. Tymczasem w ciągu bójki świeży numer wyniesiono tylnymi drzwiami i – szukaj wiatru w polu! Inny wydawca również niestemplowanego pisma robotniczego Cleave (pierwotnie majtek, potem zecer) urządzał się inaczej: sąsiedni z jego drukarnią dom wynajęty był przez jakiegoś towarzysza; oba domy łączyły się drzwiami, po kryjomu wybitymi w murze, i w domu towarzysza co tydzień trafiały się pogrzeby: w trumnach uroczyście wynoszono świeży numer gazety.
Nie zawsze jednak udawało się oszukać policję. W ciągu 5 lat istnienia „Obrońcy Ubogich” uwięziono za jego rozpowszechnianie 500 osób w różnych okolicach kraju. Sam Hetherington trzy razy musiał odsiadywać długie kary. Cleave siedział w więzieniu dwa razy. Inny z bojowników wolnej prasy robotniczej, Carlyle, był więziony cztery razy: dwa razy po trzy lata, a raz przez półtora roku i raz przez cztery miesiące.
Jednak prześladowania nic nie pomagały, tajne gazety niestemplowane rozchodziły się coraz szerzej; tak na przykład tygodnik redagowany przez Carlyle’a sprzedawał się w 22 tysiącach egzemplarzy. Ogółem około 1836 r. wychodziło w Anglii przeszło 150 takich gazet. Nic dziwnego, że opinia publiczna musiała się z nimi oswoić. W 1834 roku sąd przysięgłych uniewinnił Hetheringtona, którego znowu skarżono o „przestępne krzywdzenie skarbu państwa”. Po tym wyroku przysięgłych nie ulegało już żadnej wątpliwości, że podatku na oświatę nie da się długo utrzymać. Do agitacji przyłączyli się wreszcie i nakładcy „legalnych” gazet burżuazyjnych, którzy tracili na konkurencji tańszych gazet tajnych. Podatki owe parę razy zmniejszano, w końcu zniesiono zupełnie stempel dziennikarski w 1855 r., a podatek na papier w 1861 r.
Jakie jest obecnie położenie prasy w Anglii? Podług orzeczeń najbardziej poważnych sędziów angielskich, swoboda prasy w Anglii „polega na wolności drukowania bez żadnego specjalnego pozwolenia – wszystkiego z warunkiem odpowiadania za to przed sądem”. Sądem tym jest sąd przysięgłych ; w ten sposób „Anglik wie, że może wszystko pisać, czego choć jeden z dwunastu jego współobywateli, posadzonych na ławie przysięgłych, nie uzna za występne”.
Sąd przysięgłych w Anglii składa się z 12 obywateli, a dla wyroku skazującego potrzebna jest ich jednozgodność.
Jest to na pozór bardzo mało. W Anglii nie ma żadnego specjalnego prawa zapewniającego wolność prasy, jak np. w Belgii, gdzie artykuł 18 konstytucji powiada wyraźnie „prasa jest wolną”. To samo jest i w wielu innych krajach. Tymczasem Anglia obchodzi się bez takiego prawa, owszem zachowała – chociaż złagodzone – dawne prawa, karzące za „wydawnictwa buntownicze, bluźniercze lub potwarcze”.
Otóż musimy przyznać, że prawa ścigające potwarz w Anglii są do dziś bardzo surowe, kary pieniężne – niesłychanej gdzie indziej wysokości. Nie dość tego, wyroki są nieraz wprost bez sensu. Jako przykład przytoczę następujący wypadek z największą gazetą angielską „Times”. W opisie jakiegoś zajścia ulicznego reporter między świadkami wymienił nazwisko pewnej damy. Rzecz się działa o 4 godzinie po południu. Tymczasem zecer przez omyłkę wydrukował „4 godz. rano”. Wypadało z tego, że owa dama była na ulicy – jeśli kto chce jaskrawo się wyrazić – włóczyła się po ulicy – o 4 rano. Nikt tego zapewne by nie zauważył, ale dama spostrzegła i wytoczyła proces o potwarz. „Times” proces przegrał i musiał zapłacić wysoką karę. Wypadków tego rodzaju jest dużo i dziennikarze gorzko się na nie użalają. Zdarza się, że ludzie po prostu polują na sposobność do wytoczenia procesu – ma się rozumieć, jakiemuś pismu bogatemu, mogącemu płacić. Ale wady prawodawstwa pod tym względem odczuwają prawie tylko dziennikarze; szersze masy ludności to niewiele obchodzi: przeciwnie, Anglik cieszy się z tego, że jego życie prywatne zabezpieczone jest przeciwko zbytniej ciekawości gazeciarzy. Tylko więc parlament zastrzegł sobie pod tym względem bezkarność dla swoich wydawnictw. Gdy w 1836 r. jakiś członek parlamentu nazwał wydawnictwa pewnego księgarza „sprośnymi i nieprzyzwoitymi”, i zostało to wydrukowane w sprawozdaniach urzędowych z posiedzeń parlamentu, to ów księgarz zaskarżył drukarza parlamentu o „potwarz drukiem”. Parlament naturalnie bronił swego drukarza. Wynikła z tego zawiła sprawa, parlament ciągle przegrywał, powstał długi zatarg między sądami a parlamentem. Dopiero uchwalenie nowego wyraźnego prawa bezkarności dla wszystkich wydawnictw parlamentarnych uniemożliwiło powtarzanie się podobnych zajść.
Co do wydawnictw „buntowniczych i bluźnierczych, to teraz już prawie nigdy w Anglii nie zachodzi potrzeba obawiać się prześladowań za nie. Mówimy tu w ogóle tylko o Anglii samej: w krajach podbitych i ujarzmionych, jak Irlandia i Indie, rząd angielski umie pokazać pazury.
Bywają i dziś wypadki, że z tych lub owych pobudek policja angielska skarży do sądu wydawcę jakiejś książki naukowej, zwykle pod zarzutem „niemoralności i nieprzyzwoitości”. Wtedy natychmiast zbiera się gromadka ludzi dla obrony wolności słowa. Urządzają się wielkie zebrania i na nich oświeca się opinię publiczną, przygotowuje umysły przyszłych sędziów przysięgłych. Płyną zewsząd składki na koszta procesu. W agitacji dla obrony wolności druku biorą udział nawet ludzie potępiający treść danej książki. W ten sposób swoboda, zdobyta w drodze walki, czujnie jest strzeżoną do dziś.
W tym kraju wyrobiła się dziś taka tolerancja dla rozmaitych opinii politycznych, że np. następca tronu nie wahał się dawać sowity datek pieniężny, gdy go do składki zapraszała redakcja tygodnika republikańskiego („Reynolds’ Newspaper”).
Robotnicy polscy we wszystkich trzech zaborach mogą tęsknić do porządków angielskich, przy których nie ma żadnej cenzury, żadnych procesów o obrazę majestatu i pobudzanie nienawiści klasowych, a do sprzedawania wydawnictw nie potrzeba ani niczyjego pozwolenia, ani opłaty podatku. Ale Anglicy doszli do tego drogą walki. Walka ta dłużej trwała niż gdzie indziej, bo Anglia nie miała przed sobą żadnych przykładów swobody w innych krajach – sama była dla innych państw przewodnikiem po drodze wolności.
Jednak z jej przykładu potrafiliśmy skorzystać. W zaborze austriackim potrafiliśmy wywalczyć zniesienie stempla od gazet, który trapił tam prasę jeszcze w 1899 r. W zaborze rosyjskim długoletnia praca drukarń tajnych nie przeszła bez owoców. A rok 1905 z jego mnóstwem gazetek nielegalnych sprzedawanych jawnie na ulicach Warszawy?
Idziemy drogami niemal tymi samymi, co Anglicy, i czeka nas niewątpliwie tryumf taki sam, jaki uwieńczył walkę o wolność prasy w Anglii.
Bolesław Antoni Jędrzejowski
Powyższy tekst ukazał się pierwotnie jako broszura wydana nakładem Biblioteki Ludowej, Warszawa 1907. Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski. Poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.
Bolesław Antoni Jędrzejowski (1867-1914) – wybitny działacz polskiego ruchu socjalistycznego, jeden ze współtwórców jego dojrzałych form. Pochodził z niezamożnej rodziny ziemiańskiej z okolic Płocka, która następnie przeniosła się na Pińszczyznę. Podczas nauki w szkole realnej w Pińsku zetknął się z działaczami Narodnej Woli i brał udział w nielegalnym narodnickim kółku dyskusyjnym i samokształceniowym. W 1883 r. przeniósł się do Warszawy, aby kontynuować naukę. Wkrótce wszedł w krąg Proletariatu, w 1884 r. został aresztowany za tę działalność i osadzony w X Pawilonie Cytadeli. Jako nieletni otrzymał niski wyrok – 9 miesięcy więzienia i 2 lata dozoru policyjnego. Po zwolnieniu był pracownikiem biurowym w fabrykach. Zaangażował się w tworzenie II Proletariatu, był jednym z czołowych jego działaczy i członkiem władz ugrupowania, organizatorem „kas oporu” wśród robotników. Autor pierwszej w Polsce odezwy 1-majowej w 1890 r. W tym okresie był sympatykiem programu narodnickiego i zwolennikiem terroru, a nawet sympatyzował z anarchizmem. Latem 1891 r., tropiony przez policję, wyjechał zagranicę. Jako przedstawiciel II Proletariatu był delegatem na Międzynarodowy Kongres Socjalistyczny w Brukseli w sierpniu 1891 r., później zamieszkał w Berlinie, gdzie wszedł w skład zespołu „Gazety Robotniczej”. Około roku 1892 przeszedł ewolucję poglądów, stając się jednym z liderów nurtu niepodległościowego w polskim ruchu socjalistycznym. Z Berlina na skutek policyjnych represji przeniósł się do Paryża, gdzie należał do czołowych organizatorów zjazdu, na którym utworzono Polską Partię Socjalistyczną; miało to miejsce w jego mieszkaniu. W 1893 r. wydalony z Francji, przeniósł się do Anglii. Pełnił funkcję sekretarza Centralizacji Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich, był publicystą „Przedświtu”. Członek polskiej delegacji na Kongres II Międzynarodówki w Zurychu w sierpniu 1893 r. W połowie ostatniej dekady XIX wieku był odpowiedzialny za całokształt działalności wydawniczej PPS i ZZSP – pod względem merytorycznym, finansowym i organizacyjnym. W lipcu 1896 brał udział w londyńskim kongresie II Międzynarodówki. Od 1898 r. był wydawcą i redaktorem PPS-owskiego pisma „Światło”, następnie redaktorem londyńskiego pisma „Białostocczanin”, na przełomie wieków ponownie pełnił funkcję osoby odpowiedzialnej za ogół wydawnictw partyjnych, a także za ich przerzut z Londynu do zaboru rosyjskiego. Lider Komisji Koordynacyjnej CKR PPS, która odpowiadała za kontakty z krajem. Delegat CKR na VI Zjazd ZZSP w 1899 r., miał wpływ na likwidację autonomii tej organizacji i przekształcenie jej w oddział zagraniczny PPS. Został wówczas sekretarzem Komitetu Zagranicznego PPS. Zapoczątkował archiwizowanie dokumentów z działalności PPS, dając początek unikatowemu zbiorowi. Podczas pobytu w Anglii współpracował z tamtejszym ruchem robotniczym. W latach 1900-1904 był delegatem PPS do Międzynarodowego Biura Socjalistycznego w Brukseli. Jesienią 1903 r. opuścił Anglię i przeniósł się najpierw do Lwowa, a później do Krakowa, gdzie pełnił funkcję dyrektora wydawnictwa „Książka”. Jesienią 1905 r. wyjechał do Warszawy, gdzie po wybuchu rewolucji brał aktywny udział w wydarzeniach politycznych, jako mówca, agitator i organizator. Był jednym z założycieli Towarzystwa Wydawnictw Ludowych. Aresztowany i więziony przez dwa miesiące wiosną 1906 r. W lutym tego roku był delegatem na VIII Zjazd PPS we Lwowie, gdzie „młodzi” większością odrzucili jego projekt programu. Po rozłamie jeden z liderów PPS – Frakcja Rewolucyjna. Latem 1907 r. wrócił do Krakowa, gdzie oprócz dyrektorowania w „Książce” utworzył socjalistyczne wydawnictwo „Życie”. Powołany na stanowisko sekretarza Wydziału Zagranicznego PPS-FR oraz administrator i skarbnik działalności wydawniczej partii. Czołowy publicysta organów partyjnych – „Trybuny” i „Przedświtu”, współpracował też z wydawnictwami PPSD. Wstąpił do Związku Walki Czynnej. Chory na gruźlicę gardła, przez ostatni rok życia nie brał już udziału w działalności politycznej. Wyjechał na kurację do Włoch, gdzie zmarł 10 marca 1914 r. Pośmiertnie odznaczony Krzyżem Niepodległości. Był autorem setek artykułów, kilkunastu broszur, kilku przekładów (m.in. wyboru tekstów Marksa, Engelsa i Liebknechta pt. „Odbudowanie Polski”), sygnowanych rozmaitymi pseudonimami – najczęściej BAJ.