Maria Dąbrowska
Tragedia Wiednia
[1934]
1
Tragedia Wiednia długo jeszcze zwracać będzie ku sobie myśl każdego, dla kogo słowa „sprawa publiczna” i słowo „moralność” nie są tylko czczym dźwiękiem. Politycy najrozmaitszych obozów zgodnie osądzili wojnę „Heimwehry” z socjaldemokracją Wiednia jako krok zarówno nieludzki w swych objawach, jak i niedyplomatyczny ze względu na konsekwencje międzynarodowe. Ale tragedia Wiednia ma jeszcze jedno wysoce niepokojące oblicze. Aby choć w przybliżeniu zaznaczyć tło, na jakim się ono w pełni ujawnia, pozwolę sobie na nieco dłuższą dygresję od właściwego przedmiotu.
Doniosłe, choć tak czasem zasmucające zmagania polityczno-społeczne, których widownią jest świat dzisiejszy, obracają się m.in. około dwu zagadnień. Jednym z nich jest walka koncepcji, że jedyną rzeczywistością ludzkiego świata jest zbiorowość-społeczeństwo, z koncepcją, że jedyną taką rzeczywistością jest człowiek-jednostka [1]. Drugie z nich polega na przeciwstawieniu intelektowi, biorącemu za podstawę działania społecznego teorie i doktryny – woli, biorącej za podstawę tego działania spontaniczny czyn, doraźne, a nade wszystko bezpośrednio skuteczne rozwiązywanie nastręczających się zadań życia zbiorowego [2].
Konkretnie wygląda to jako walka państw dyktatorialnych, czy też – według nowego, bardziej strawnego, terminu – autorytatywnych, z wszelkiego rodzaju liberalizmem, począwszy od liberalizmu gospodarczego, skończywszy na liberalizmie ducha i myśli najszerszych warstw, oraz jako walka tychże państw z demokracją, partiami i parlamentami. Wszystko zaś sprowadza się ostatecznie do kultu idei państwa, poddającego czynnikom biurokratycznym stopniowo lub gwałtownie wszystkie objawy życia społeczeństw – dla ich dobra, rzecz prosta. Pod tym względem różnice między republiką sowiecką a republiką hitlerowską są nieskończenie mniejsze niżby się na pozór zdawało. A ponieważ poddawać sobie jest najtrudniej rzeczy różnorodne, państwa współczesne, z wyjątkiem tych, które nie potrzebowały czy nie chciały pójść drogą skrajnych eksperymentów, dążą z mniejszym lub większym powodzeniem, lecz nieuchronnie, do osiągnięcia jak największej jednorodności rządzonych społeczeństw. Niezależnie od tego, czy pożądana jednorodność ma być wojskowa, narodowa, rasowa, partyjna lub klasowa.
Głównym argumentem, podnoszonym z dużą słusznością przeciw liberalizmowi, parlamentom i partiom, jest, że nie potrafiły one rozstrzygnąć trafnie, skutecznie i pomyślnie dla ogółu żadnego z zagadnień życia zbiorowego, że wykazały kompletne niedołęstwo dziejowe, wśród którego ujawniła się na wielką skalę korupcja zarówno jednostek, jak i grup czynnych politycznie, społecznie i gospodarczo.
Bolszewicy chwycili ster władzy wówczas, kiedy pierwsza rewolucja liberalno-demokratyczna okazała się jakoby niezdolna do utrzymania swych zdobyczy, do zorganizowania chaosu stojącej nad przepaścią Rosji i do przeciwstawienia się zakusom starego reżimu. Mussolini objął władzę wtedy, kiedy, jeśli wierzyć dziennikom, komunizujący socjaliści przywiedli Włochy do progu ruiny i anarchii. Takim samym rozkładem wewnętrznym Niemiec usprawiedliwia wprowadzenie swojego systemu kanclerz Hitler. I u nas również objęcie tzw. moralnej dyktatury przez marszałka Piłsudskiego nastąpiło w momencie, kiedy kraj staczał się w odmęt źle się zasługujących krajowi rządów poselskich, a niezliczoność krzyżujących się wpływów partyjnych stawała się już w istocie nie bogactwem i możliwą do zharmonizowania różnolitością życia, ale w samej rzeczy rozbiciem narodu na nieskoordynowane cząsteczki. Nie będę się zastanawiała nad sprawą, w jakim stopniu tak powstałe reżimy autorytatywne lub dyktatorskie spełniły podjęte zadania ocalenia publicznego. Ani też nad tym, co w tych nowych porządkach jest jedynie koniunkturalne, przejściowe i nie dające się zastosować na dalszą metę, a co trwałe. Ani nad tym, czy w tym układzie sił socjalizm, zwalczany dziś wszędzie, nawet w Rosji sowieckiej, istotnie zbankrutował i stracił monopol na ideę rozwiązania konfliktów pracy i kapitału, czy może, przeciwnie, przeniknął w swoisty sposób we wszystkie działające dziś czynniki, poczynając od rządów (bez względu na to, czy etatyzują życie, czy nawiązują do stanowej i hierarchicznej organizacji średniowiecza), a kończąc na młodych ugrupowaniach nacjonalistycznych i prądach neokatolickich. Ani nad tym wreszcie, co z tej epoki pseudosocjalizmów dla przyszłości świata może wyniknąć i czy skoro wszystkie ustroje wykazują ostatecznie te same grzechy, nie należy szukać ratunku w całkiem innej płaszczyźnie. Idzie mi tu bowiem o co innego.
2
Oto na takim tle Wiedeń, miasto blisko dwumilionowe, stolica państwa, wielka gmina, a jednocześnie kraj związkowy austriackiego „Bundu”, stworzył wprost olśniewający eksperyment życiowy. Wśród spotniałego w walce z socjalizmem, demokracją i parlamentaryzmem świata przez kilkanaście lat rządził się właśnie socjalizmem, demokracją i parlamentaryzmem i osiągnął wyniki przechodzące najśmielsze oczekiwania dzisiejszych atletycznych konstruktorów i organizatorów życia. Wykazał na tej drodze nie starcze niedołęstwo, ale przeciwnie – młodzieńczą udolność, żywotność, sprawność, a nade wszystko skuteczność każdego z podjętych wysiłków.
Nie będę nużyła czytelnika statystyką dokonanych przez socjalistyczną gminę Wiednia przedsięwzięć. Przypomnę jedynie ogólnikowo, że wszystkie zagadnienia życia miejskiego zostały tam rozwiązane co najmniej zadowalająco, a przeważnie znakomicie. Co więcej, zostały rozwiązane istotnie, z korzyścią dla najszerszych warstw ludności. Robotnicze rodziny Wiednia otrzymały na mieszkanie całe dzielnice nie baraków, ale przepięknych domów o setkach tysięcy doskonale urządzonych mieszkań. Wszystkie przedsiębiorstwa użyteczności publicznej zostały przejęte przez miasto, a prowadzenie ich było obliczone nie na zysk, lecz na samowystarczalność, taniość i dostępność dla najuboższych konsumentów. Higiena społeczna została dźwignięta na poziom nigdzie indziej nie spotykany. Setki urządzeń zdrowotnych, sanatoria, pomoc lekarska i wszelkie rodzaje pomocy społecznej funkcjonowały bez zarzutu, to znaczy były dostępne nie dla tych „co się mogli dostać”, ale dla wszystkich. Wystarczająco rozbudowana sieć szkół, przedszkoli, ogrodów dziecięcych, baseny pływackie, urządzenia sportowe itp. sprawiły, że znikło tam dziecko hodowane przez rynsztok, ulicę i śmietnik podmiejski. Ilość robotniczych bibliotek, czytelń, odczytów, kursów rosła z roku na rok, a frekwencja tych instytucji wyrażała się w imponujących, także z dnia na dzień zwiększających się cyfrach. Podatki zostały rozłożone w sposób najbardziej racjonalny, ze zniesieniem gnębiących warstwy niezamożne podatków pośrednich. System podatkowy funkcjonował też nadzwyczaj sprawnie, zaległości nie były zmorą hamującą gospodarkę miasta. Nie przeczę, że na upartego można by znaleźć błędy i wady w tej rozumnej organizacji życia, nie twierdzę, że eksperyment Wiednia był możliwy do naśladowania bez zastrzeżeń w innych miastach Europy, mających odmienne warunki i stosunki. Ale w ostatecznym rezultacie „czerwony Wiedeń” był chlubą współczesnego dobrze pojętego urbanizmu, budził też największe zainteresowanie przedstawicieli wszystkich wielkich miast świata, którzy niejednokrotnie jeździli tam po naukę, przykład i wskazówkę.
Pozostaje zastanowić się, jakim sposobem Wiedeń wywiązał się tak dobrze z zadania, rządząc się zasadami uważanymi dziś powszechnie za zbankrutowane i nie nadające się do niczego. Przyczyna zdaje się leżeć w tym, że Wiedeń potrafił ustrzec się tych wszystkich przywar liberalizmu, parlamentaryzmu i demokracji, które wszędzie gdzie indziej budzą namiętną antydemokratyczną i antyparlamentarną kampanię. Panowanie doktryny abstrakcyjnej, przegrywającej w zetknięciu z irracjonalnym życiem, umiał przeobrazić w przenikanie do życia plastycznej idee, prawdziwej idei-siły Fouillego. Z kilku pojęć liberalizmu potrafił wybrać i zastosować to, które jest dla życia konieczne i pożyteczne. Liberalizm ów ujawnił się zarówno w początkach, jak i w tragicznym końcu, jak wreszcie w samym toku działalności socjalistycznego zarządu Wiednia. W początku wyraził się w tym, że oparta na zaufaniu i na uświadomieniu ludności (liberalizm rządzących jest oczywiście tylko w takim wypadku możliwy) gmina Wiednia mogła urzeczywistnić swój program, nie uciekając się do terroru ani jakiejkolwiek przemocy. W tragicznym końcu wyraził się w gotowości do kompromisu z rządem centralnym, do zgody, której pragnie zawsze tylko albo zupełna słabość, albo istotna, nie bojąca się o siebie, siła. W toku działalności zaś wyrażał się w tym, że gmina wiedeńska nie zniszczyła żadnej warstwy społecznej, żadnej inicjatywy prywatnej. A choć bogacze Wiednia narzekali na ciężar świadczeń społecznych i podatków, do których nie byli przyzwyczajeni, przecie nikt nie był tam wypędzany, prześladowany ani rozstrzeliwany, co już jak na dzisiejsze czasy oznacza bardzo dużo. Liberalizm wyraził się też w dążeniu lat ostatnich do rozszerzenia samorządu poszczególnych okręgów i dzielnic Wiednia, rządzonych jeszcze w r. 1928 na mocy starych sztywnych ustaw.
Zachowując jednak tę dozę liberalizmu, bez której wszelkie życie schnie i paczy się, „czerwony” Wiedeń potrafił nie w papierowych obiecankach, ale w życiu wdrożyć wszystkie sfery do surowego obowiązku służenia społeczności, potrafił ustanowić należytą i efektywną kontrolę przedsiębiorstw opartych na zysku i nadać zarządowi miasta-kraju zwartą, karną i sprężystą organizację. Dało się to uskutecznić dzięki przeprowadzeniu reform, które uważane są dziś powszechnie za monopol jedynie przeciwników demokracji.
Oto jak charakteryzuję ten stan rzeczy Kurt Jeserich w wydawnictwie „Die Verwaltungsorganisation der Weltstädte”. Powiada on, że przy organizacji zarządu Wiednia myślą przewodnią nie było nigdy posunąć demokratyzację tego zarządu tak daleko, aby na radę miejską jako jedynie decydujące kolegium przelane zostały wszystkie prawa. I aby rola burmistrza ograniczała się jedynie do wykonywania postanowień tej rady. Tak daleko – twierdzi – nie szły żądania nawet najbardziej krańcowych demokratów. Odczuwana była raczej potrzeba roli przywódczej („Führerrolle”) burmistrza z jednoczesnym zdawaniem sobie sprawy, że rada miejska nie powinna być ciałem zbyt wielkim, ciężkim i nieobrotnym. „Zgodzono się tedy na system, który dziś propagowany jest pod nazwą (»unter dem Schlagwort«) »demokracja autorytatywna«. Stąd wynikło dążenie do odciążenia rady miejskiej, do odjęcia jej wszystkich spraw drobnych albo takich, które w sposób oczywisty nie nadają się do rozstrzygania przez wielkie liczne kolegium. Radzie miejskiej pozostawiono jedynie zadania pierwszorzędnej wagi”. Nie przesądzając, czy ten system okaże się dobry na dalszą metę, autor dodaje: „Tak więc w przeciwieństwie do socjaldemokracji Niemiec, doktrynerzy austriaccy wystrzegali się cały ciężar rządu kłaść na parlament” (rada m. Wiednia pełni jednocześnie funkcje parlamentu wiedeńskiego kraju związkowego – przyp. aut.).
W dalszej konsekwencji takiego ujęcia rzeczy burmistrz Wiednia był nie tylko reprezentantem miasta i przewodniczącym rady (o ile był jej członkiem, co dotychczas zawsze zachodziło), ale był istotnym rządcą miasta, obdarzonym pełnomocnictwami wydawania potrzebnych rozporządzeń także na własną odpowiedzialność w razie niezbierania się rady lub gdy to z innych względów okazywało się konieczne. Dość szerokie były również uprawnienia senatu miejskiego, wybieranego przez radę miejską i pełniącego zarazem rolę rządu Wiednia-kraju („Bundesland”).
Autor zacytowanej pracy dodaje, że wszystko to było możliwe tylko dlatego, ponieważ główne stanowiska zarządu gminy obsadzone były przez socjaldemokratów, co pozwalało większości rady mieć zaufanie, że jej ideologia będzie i bez niej wcielana w życie. Ta jednolitość parlamentu wiedeńskiego, posiadającego tylko nieliczną opozycję chrześcijańskich socjalistów, przyczyniała się też do sprawności obrad, w których mowy opozycyjne zabierały niewiele czasu.
Oto paradoks epoki. Gdybym przedstawiła powyższą organizację bez podania źródła i nazwy partii, nasza polska opozycja socjalistyczna gotowa by w niej rozpoznać znienawidzone „tezy” B. B. [sanacyjnego Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem – przyp. redakcji Lewicowo.pl].
3
Ale żart na stronę. Nie idzie w tej chwili o to, czego wyrazem są te podobieństwa i jakie się w nich kryją różnice. Pragnę jedynie zwrócić uwagę na to, że socjalistyczna gmina Wiednia szła z duchem czasu, wybrawszy jedynie drogę trudniejszą – nie zniszczenia demokracji, ale jej uzdrowienia. I dowiodła niezbicie, że przy dobrej woli i pewnych obiektywnych warunkach to uzdrowienie jest, bez uciekania się do środków drastycznych, możliwe. Eksperyment Wiednia był celowy, skuteczny i udany [3], więc odpowiadał głównemu wymaganiu wszystkich dzisiejszych „autorytatywnych” reformatorów życia zbiorowego. Wszystkie rządy powstałe ,,na gruzach” demokracji powinny były, jeśli rzeczywiście mają dobro zbiorowe na celu, otoczyć ów eksperyment radosną życzliwością i opieką, ucząc się od Wiednia, jak należy (co niby ma być ich zadaniem) nie dobijać schorzałą demokrację, ale wydobywać tkwiące w niej żywotne siły. Zamiast tego jeden z tych rządów – własny rząd ojczyźniany – rzucił się na to piękne, sprzyjające życiu i człowiekowi dzieło i zniszczył je w sposób iście wandalski.
To prawda, że niektóre podobne do Dollfussowego rządy nie zachwyciły się bynajmniej ponurą masakrą, dokonaną na wiedeńskiej socjaldemokracji (poza Włochami, potępionej zdaje się jawnie tylko przez Rosję sowiecką, widzącą w przegranej „Schutzbundu” słuszną karę za grzechy nie dość ortodoksyjnego socjalizmu). To prawda, że grający tu rolę, a tak znamienny dla Austrii brak własnej racji stanu i uleganie podszeptom cudzej – czynią z krwawych wiedeńskich wypadków zjawisko zdające się wyjątkowym i niemożliwym w tak złowrogiej postaci gdzie indziej. I to również prawda, że istnienie socjalistycznej stolicy w niesocjalistycznym państwie wiodło do tego wyjątkowego incydentu w sposób nieunikniony. A jednak jest w tej „nieuniknionej wyjątkowości” coś symptomatycznego, co nie może ujść uwadze nikogo jako tako zdolnego do zastanawiania się nad zjawiskami życia. Rozpatrując wypadki wiedeńskie nie można się powstrzymać od refleksji, że w szczególnych, specjalnie ku temu dysponowanych warunkach austriackich, niby w probówce dokonało się tu doświadczenie będące groźnym memento dla wszystkich pragnących wierzyć, – na przekór oczywistości tych albo innych faktów – że współczesne rządy silnej ręki kierują się, w sposób nieco brutalny, ale odpowiadający potrzebom i koniecznościom chwili, troską o dobro publiczne. Nie ulega wątpliwości, że to wieszanie – z imieniem ojczyzny i miłosiernego Chrystusa na ustach – ciężko rannych i to rozbijanie dzieła cywilizacji, które dobrze zasłużyło się i ojczyźnie i miłości bliźniego, wygląda na zażarte niszczenie faktu, którego jedyną winą było, że się udał i tym samem przeszkadzał zatryumfowaniu pewnych niedwuznacznych jeśli nie dążeń, to skłonności.
W związku z tym powstaje pytanie, czy niebezpieczeństwa rządów „autorytatywnych” nie są większe niż ich domniemane korzyści? Czy zamiast przeciwstawienia interesom jednostki interesów zbiorowości rządy te nie służą po prostu plejadzie spragnionych własnej potęgi jednostek? Czy zamiast przeciwstawiać doktrynie zdolność praktycznego rozwiązywania zadań życiowych w interesie całości, nie przeciwstawiają one doktrynie – ciemnych, fanatycznych dogmatów, rozpętujących najniższe instynkty: u góry żądzę władzy za wszelką cenę, u dołu – rozkosz poddawania się przemocy? A nade wszystko, czy wymagana przez państwową rację stanu, słuszna skądinąd, dążność tych rządów do zharmonizowania interesów wszystkich klas nie przechyla się nieuchronnie ku służbie klasom posiadającym? Bo przecież ostatecznie ze zwycięstwa Feya, Stahremberga i Dollfussa prócz nich samych cieszą się chyba jedynie kapitaliści Austrii, a może całego świata.
Socjaliści Wiednia lub inni mogliby odpowiedzieć, że jest to odkrywanie Ameryki, która dla nich ani przez jedną chwilę nie była ukryta. Nie jestem jednak ani politykiem, ani wyznawcą tej czy innej doktryny, oświetlającej a priori fakty dziejowe. Można nie zgadzać się z jakimś systemem a nawet nienawidzić go, ale można przy tym posiadać ogromną ilość miarkującej tę nienawiść dobrej wiary i być pozbawionym tak powszechnej dziś manii „demaskowania” bez ustanku i na byle podstawie. Można wnioskować powoli i ostrożnie z faktów i szukać wśród nich jedynie miarodajnej wypadkowej. Nieszczęsna zaś dola człowieka sprawia, że wnioskuje się bardziej intensywnie pod wpływem wstrząśnień tragedii.
Zwolennicy rządów „autorytatywnych”, zwłaszcza bardziej umiarkowanych, mogą powiedzieć, że pytania, które tu postawiłam – to słyszany sto razy jałowy krytycyzm beztwórczego opozycjonizmu, nierzeczowy bełkot strupieszałych i bezsilnych ambicji, pragnących demagogicznymi argumentami schlebiać tłumom. Lecz nawet człowiek najmniej krytycznie do życia usposobiony i najmniej zdolny schlebiać komukolwiek bądź przyzna, że w świetle, a raczej w ciemności krwawych zapust wiedeńskich ten nierzeczowy bełkot krytycyzmu nabiera niesamowitej wymowy jasnowidztwa.
Maria Dąbrowska
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w tygodniku „Wiadomości Literackie” nr 15 (542)/1934, 15 kwietnia 1934 r. Od tamtej pory prawdopodobnie nie był wznawiany, poprawiono pisownię według obecnych reguł.
1. Co nie oznacza wcale (jak chcą niektórzy bardzo uczeni rzecznicy kultu zbiorowości) walki altruizmu społecznego z indywidualistycznym egoizmem i egotyzmem. Do tego nieustannie „spłycanego”, a nawet świadomie czy nieświadomie wypaczanego zagadnienia wrócę na innym miejscu i kiedy indziej.
2. Paradoksem, być może pozornym, tego stanowiska jest, że biorąc za podstawę organizacji życia nie przesłanki intelektu, ale raczej wartości irracjonalne, a nawet mistyczne, wprowadza jednocześnie jak najbardziej rygorystyczną racjonalizację techniki życia zbiorowego, a tym sposobem odwraca niejako dotychczasowy porządek rzeczy. To też wymaga osobnego omówienia.
3. Guglielmo Ferrero rozróżnia dwa typy cywilizacji: jeden, dążący do doskonałości, drugi – do potęgi każdego z przedsięwzięć życia zbiorowego. Oczywiście, praktycznie żaden z tych typów nie występuje, i nawet nie powinien występować w czystej postaci. Z tym samem zastrzeżeniem pierwszy z tych dwu typów rządzi się względami raczej etycznymi, drugi – bierze pod uwagę raczej utylitarną celowość, udanie się, powodzenie i agresywną siłę swych poczynań. I chociaż ten drugi typ cywilizacji doskonale może istnieć na szczeblu zupełnego barbarzyństwa, to znów upraszczając rzeczy, możemy powiedzieć, że nasze czasy do niego właśnie należą. Związane z tą wyłącznie „powodzeniową” postawą do życia nakazy pewnej surowości obyczajów, odpowiedzialności, zdolności do wyrzeczeń itp. zdają się być wielkim surogatem moralności.