Strajk w Hucie Bankowej w roku 1897
Nadużycia w Kasie
Setki rubli wpływały co miesiąc do Kasy i gdzieś przepadały. Dyrektor Huty, Harting, zapytany, co się robi z tymi pieniędzmi, odpowiedział, że wszystko rozchodzi się na szpital i doktorów, choć według prawa Huta powinna leczyć robotników swoim kosztem. Emerytury z Kasy dawano tylko okaleczonym przy pracy, a i to nie zawsze! Krankszychty jakby na kpiny wypłacano po 20 kopiejek żonatym i 15 kawalerom, i to dopiero po 5 dniach choroby! Delegatów do zarządu Kasy, których powinni wybierać spośród siebie sami robotnicy, naznaczał samowolnie Harting, tak że ludzie tylko przypadkiem dowiadywali się, kto jest owym delegatem. Żadnych ogólnych zgromadzeń członków Kasy nie zwoływano ani sprawozdań z dochodów i wydatków Kasy nie ogłaszano. Słowem, Harting rozporządzał się groszem robotniczym według swego widzimisię i bez żadnej kontroli, tak że Kasa zamiast być kasą pomocy dla robotników, stała się kasą pomocy dla panów fabrykantów i pieniądze z niej szły na opłacenie tego wszystkiego, co powinni oni opłacać z własnej kieszeni.Wystąpienie robotników
Przebrała się w końcu miara cierpliwości robotników. W sobotę 11 września o 5 po południu zebrało się przed biurem fabrycznym przeszło 200 ludzi, żądając rozmowy z Hartingiem. Zażądano przybycia inżyniera okręgowego, aby przed nim całą sprawę wytoczyć. Zarząd obiecał sprowadzić inżyniera dopiero na wtorek, a przez ten czas robotnicy mają wybrać spośród siebie delegatów, którzy by z inżynierem rozmawiali. „Tu każdy z nas jest delegatem – odpowiedzieli robotnicy – bo każdy włożył pieniądze do Kasy, a gdybyśmy wybrali kilku, to byście ich wpakowali do kozy. Niech każdy za siebie gada!”.Wybory miały się odbyć w poniedziałek, lecz choć inżynierowie po oddziałach wciąż o to nalegali, robotnicy wybierać nie chcieli. We wtorek 14 IX przy nocnej zmianie zebrało się przed biurem więcej niż 2000 ludzi. Przyjechał inżynier okręgowy Kondratowicz, naczelnik straży ziemskiej Romiszewski, żandarm i kozacy. Robotnicy występowali pojedynczo jeden za drugim i przedstawiali takie żądania: 1) regularnych wypłat co 1 i 15 każdego miesiąca, 2) zwrotu pieniędzy potrąconych na Kasę, 3) ustaw prawnych zatwierdzonych przez ministrów, a nie tych, co wywieszone są w Hucie. Było dużo targów i mydlenia robotnikom oczu, ale koniec końców Romiszewski z Kondratowiczem przyrzekli, że wypłata co 15 i forszus na 1 będą wprowadzone od Nowego Roku. O Kasie Brackiej i ustawach przyrzekli dać odpowiedź za 2 tygodnie.
Przez cały ten czas czekania wrzało w Hucie jak w ulu. W warsztatach mechanicznych 15 września zażądano, żeby majstrom nie było wolno wymyślać na robotników, bo inaczej sami nauczą ich delikatności. Lipkau zabronił i majstrowie spokornieli. Nazajutrz zażądano usunięcia starych przepisów fabrycznych i wywieszenia nowych, zgodnych z prawem. Stare usunęli, a na nowe kazali poczekać.
Zabiegi Hartinga – aresztowania
Dyrektor Huty Harting – to znany w całym Zagłębiu złodziej grosza robotniczego, mający u wszystkich ludzi uczciwych ustaloną opinię łajdaka. Pan ten, nazywający zwykle robotników baranami, w chwilach ich wystąpień tytułuje ich „najmilszymi dziećmi”, „kochanymi panami”, nie cofa się przed żadnym oszustwem i kłamstwem, byle ich otumanić, zgnębić i w dawnym jarzmie utrzymać. Na żądanie zwrotu pieniędzy pobranych na Kasę odpowiedział on wykrętnie raz, że pieniądze te złożone są w Warszawie (może to owe 25 000 rubli wydane przezeń na przytułek dla inwalidów z powodu przyjazdu cara do Warszawy), to znowu, że pieniądze te są u rządu itp. Namówił też on widocznie nowego proboszcza Augustyniaka, aby zbierał od robotników podpisy na to, żeby pieniądze z Kasy Bratniej oddać na kościół; chciał dać kilka tysięcy na kościół, aby później tumanić ludzi, że wszystkie pieniądze kasowe oddał księdzu. Ale robotnicy zawczasu spostrzegli, co się święci, wysłali delegację do księdza i ten na ich nalegania podarł arkusze z zebranymi podpisami.Gdy wszystkie te wykręty nie pomagały, Harting w zmowie z żandarmami postanowił wybrać spośród robotników co dzielniejszych, aresztować ich i wywieźć, w nadziei, że reszta nie będzie już śmiała upomnieć się o swoje. W sobotę 25 września wydał on rozporządzenie, aby robotnicy każdego oddziału wybrali po 2 delegatów; delegaci ci mieli się podpisać w biurach oddziałowych, iż są rzeczywiście wybrani, a następnie iść do Będzina do naczelnika powiatu Danilczuka przedstawić swe żądania. Robotnicy jednak zorientowali się, że to łapka, i odmówili wybrania delegatów. „Naczelnikowi taka droga do nas, jak nam do niego” – mówili robotnicy. – „My mamy interes do Huty, a naczelnik niech pilnuje złodziei, by mu nie uciekali, a jak ma ochotę, może przyjechać do Huty, owszem”.
Tegoż dnia nie wiadomo z jakiej racji inżynierowie ogłosili, że w niedzielę na noc pójdą walcownie; zapowiedzieli, że mają iść na 3 piece, gdy przez cały tydzień szły na 2 piece i było dość. Walcerzom się to nie spodobało i nie przyszli, tak że w niedzielę szły tylko jak zwykle wielkie piece i stalownia.
W nocy z d. 27 IX na 28 IX z poniedziałku na wtorek wpadli do Dąbrowy żandarmi z kozakami, wyciągnęli z łóżek 8 ludzi: Chachulskiego, Jaworskiego, Łapińskiego, Mierzejewskiego, Bociańskiego, Pawlikowskiego, Kamińskiego, Smorgonia (ten ostatni siedział już uprzednio za strajk na Wielkanoc w 1896 r. 8 miesięcy) i wywieźli do Piotrkowa.
Strajk – przybycie wojska
Gdy nazajutrz rano rozeszła się wiadomość o aresztowaniach, robotnicy postanowili zastrajkować. O 11 rozległ się 4 razy przeciągły gwizdek i na ten sygnał oddziały jeden za drugim zaczęły rzucać robotę: w ciągu kilku minut cała Huta stanęła, ani jeden człowiek nie pracował. Robotnicy z nocnej zmiany, usłyszawszy gwizdek, zebrali się tłumnie przed Hutą; gdy ich wpuścić nie chciano, wyważyli bramę i weszli do środka, aby się połączyć z tymi, co byli w fabryce. Zgromadzono się przed biurem i zażądano rozmowy z Hartingiem, ale ten ani się nie pokazał. Robotnicy zawiadomili zarząd, że nie wrócą do roboty, dopóki aresztowani nie zostaną wypuszczeni. Przyjechał Danilczuk z kozakami – powtórzono mu to samo. Przez cały ten dzień i noc część robotników spokojnie siedziała w Hucie, przyglądając się, jak panowie majstrowie i inżynierowie skaczą koło wielkich pieców i w stalowni.We środę rano przyszli strzelcy z Częstochowy, rozlokowali się w Hucie i przed wejściami. W środę przyjechał wicegubernator i jeszcze 2 roty strzelców. Zamiast wysłuchać ludzi, obstawił Hutę dokoła wojskiem i zabronił się zbliżać. Po ulicach przez ten czas zbierały się gromadki ludzi po kilku i kilkunastu, większych zbiegowisk nie było, szynki świeciły pustkami. Za to oficerowie pili na umór i zaczepiali robotników. Pułkownik, wyszedłszy „dla odświeżenia się” na chodnik przed Hutę, uchylając czapki, prosił robotników siedzących na barierce nad stawikiem, by się rozeszli, a kobietom proponował, żeby go odprowadziły do domu!
Odpowiedź rządu – mord
We czwartek 30 września przyjechał pomocnik Imeretyńskiego, generał żandarmów Onoprienko. Masy nieuświadomionych robotników miały nadzieję, że przyjechał on dla wymiaru sprawiedliwości, lecz srodze się zawiodły; Onoprienko, podejmowany suto przez Hartinga, do robotników postanowił nie wychodzić. Około 5 Danilczuk kazał zwoływać ludzi przed biuro. Na szosie pod murem Huty wprost ulicy „Francuskiej” i drugiej nazywanej „gdzie Janota” stało po rocie strzelców. Ponieważ biuro jest między tymi dwiema ulicami, przeto zwołany tłum miał z obu stron wojsko. Cała sfora urzędowych gości Hartinga wyszła przed biuro i Danilczuk podchmielony zaczął czytać ogłoszenie zarządu Huty: że robotnicy są wydaleni z Huty, ponieważ sami porzucili pracę, i żeby każdy oddział przychodził w taki a taki dzień po wypłatę. Ze stacji nadbiegł kurier i oddał jakąś depeszę. Danilczuk poszedł kilkadziesiąt kroków szosą i czytał ogłoszenie po raz drugi, potem zaczął zaklinać na Boga, by się rozchodzić, a szczególnie by kobiety i dzieci szły natychmiast do domów. W tej chwili Onoprienko wpadł do rowu, jedna z kobiet odezwała się głośno: „patrzcie, jak się utraktował, aż nosem w rowie ryje, on ładnie osądzi!”. Danilczuk tymczasem doszedł do rogu ulicy Janoty i czytał ogłoszenie po raz trzeci. Po skończeniu czytania Onoprienko dał rozkaz „na bagnety”, tłum cofnął się w ulicę Janoty, żołnierze wrócili pod mur. Zaczęły się wyrzekania, kobiety wymyślały żołnierzom. Zagrożono strzelaniem, z tłumu odezwały się głosy: „gdzie to takie prawo, co pozwala do ludzi strzelać!”. Rozległa się komenda i żołnierze dali ognia w powietrze; tłum cofnął się i zaczął się rozchodzić powoli, gdyż wyjście z ulicy było tylko jedno – w górę. Po kilku minutach dano ognia po raz drugi: rozległy się jęki i straszny krzyk tłumu – na ziemi leżało 7 ciał. Blisko pół godziny mieli żołnierze wymierzone lufy w ulicę i przez ten czas nie pozwolili nawet lekarzom nadbiegłym z ambulatorium Huty podjąć rannych. Trzech już skonało, 4 leży w szpitalu między życiem a śmiercią.W piątek gubernator Miller wydał rozporządzenie, że wszyscy, którzy nie przyjdą do roboty, zostaną wysłani na miejsce urodzenia, a zagraniczni poddani – za granicę. W sobotę 2 X aresztowano koło 50 robotników, część ich odstawiono do więzienia w Piotrkowie. Tegoż dnia w obawie wydalenia stawiło się do roboty koło 200 zagranicznych poddanych, następnych dni na widok dymu z kominów Huty przyszli i inni, tak że już we wtorek fabryka cała była w ruchu. Wszystkich zapisywano jako nowo przyjętych, nie mających już żadnych praw do dawnej Kasy! We środę przyjechał prokurator Turau i zamiast aresztować Hartinga i pijanych dowódców, zaczął szukać winnych... wśród robotników!
Od tego strajku żandarmi bezustannie krzątali się w Dąbrowie, chcąc koniecznie „dobrat’sia k wierszynam” (słowa podpułkownika żandarmerii) i odszukać Komitet Robotniczy. Aresztowano przeszło 160, a podwójna chyba liczba stawała do śledztwa. Część aresztowanych trzymano w Będzinie, w areszcie pełnym brudów i robactwa. Przeszło 50 ludzi siedziało tam od kilku dni do pięciu tygodni. Tych, którzy się wypierali wręcz wszystkiego, puszczono po kilkukrotnym badaniu; kilku takich, którzy przyznawali się do bywania na zebraniach i zmuszania kolegów do porzucenia roboty, odesłano do Piotrkowa.
Część aresztowanych wysłano wprost do Piotrkowa – paczkami po kilku, w towarzystwie żandarmów, trzecią klasą. Aresztowania i rewizje pomiędzy robotnikami Huty Bankowej odbywały się przez cały październik i początek listopada, i to zawsze w nocy. Trzymano ich mniej więcej po miesiącu: każdego wzywano kilkakrotnie do śledztwa, z góry zapewniając badanych, że „wszystko jest już wiadome”. Kazano odpowiadać dokładnie na pytania, które przeważnie dotyczyły tego, czy badany bywał na zebraniach, czy czytywał nielegalne książki, co wie o „komitecie”, kogo jeszcze widział na zebraniach i kto go na te zebrania wyciągał. Robotnicy do bywania na zebraniach przyznawali się wszyscy, lecz twierdzili, że to były narady w sprawie założenia klubu robotniczego i stowarzyszenia spożywczego, które by sprzedawało taniej niż „Nadzieja”; kto bywał więcej, nie widzieli, gdyż zebrania odbywały się po ciemku, po skończonej pracy wieczorami. Co do „Komitetu” i „nielegalszczyzny”, to robotnicy twierdzili, że nic nie wiedzą. Ponieważ takie zebrania rzeczywiście bywały, o czym wiedziały i fijołki, więc też wszystkich aresztowanych przed Bożym Narodzeniem wypuszczono. Zatrzymano tylko trzech: Niewiadomskiego – murarza, którego wzięto w portierni Huty Bankowej z proklamacjami, Stroińskiego – walcownika, i jeszcze kogoś trzeciego.
Część robotników zachowywała się na śledztwie dość marnie. Nic w tym dziwnego. Żandarmi straszyli ich Sybirem, katorgami, a to wszystko ludzie, którzy z takimi rzeczami spotykali się po raz pierwszy.
Z całego śledztwa żandarmi nabrali jednak przekonania, że zebrania agitacyjne odbywały się z pewnością, a na tych zebraniach przemawiali „Wicek” i „Marian”. Ponieważ mieli bardzo dokładne rysopisy tych mówców, więc też rozpoczęli poszukiwania przy pomocy Rałka, murarza, który znał dobrze Wicka, a Mariana widział raz jeden.
Ma się rozumieć, że podejrzenia zwróciły się przede wszystkim na Szkołę Górniczą. Żandarmi zebrali grupy fotograficzne tych, co szkoły ukończyli, a wszystkim uczniom przez naczelnika górnictwa Choroszewskiego kazali przedstawić fotografie. Fijoły znalazły sobie pomocnika w osobie żyda Rozencwajga – krawca, który znał wszystkich wychowańców Szkoły od samego jej założenia. Ten wskazał żandarmom wszystkich jasnych blondynów, o których im przede wszystkim chodziło, i dał bliższe informacje o niektórych bardziej podejrzanych. W końcu listopada aresztowano na stacji Duszyńskiego Leona, inżyniera. Dnia 23 grudnia w mieszkaniu Rałka aresztowano Ćwierciakiewicza, byłego ucznia Szkoły Górniczej. Ponieważ znaleziono przy nim klucz, a Ćwierciakiewicz twierdził, że nie posiada własnego mieszkania, więc fijoły urządziły w nocy z 23 na 24 całą serię rewizji w mieszkaniach uczniów szkoły, dobierając wszędzie mieszkanie do klucza i wypytując o stosunki z Ćwierciakiewiczem. Ponieważ był to dzień, w którym uczniowie rozjeżdżali się na święta i wielu z nich opuściło swoje mieszkania, przeto żandarmi nie mogli się do niektórych mieszkań dostać. Mimo to jednak nie robili ceremonii i brali klucz zostawiony zwykle u gospodarza i w nieobecności lokatorów urządzali rewizję. Wytrychami, których cały pęk nosili ze sobą, otwierali stoliki i kuferki. W dwóch miejscach, nie mogąc widocznie dobrać wytrycha, porozbijali kuferki; w innym mieszkaniu opieczętowali walizę i zrewidowali ją dopiero później po powrocie właściciela. W domu Bartnickiego i Makowskiego, gdzie przy drzwiach są dobre zamki i ślusarz otworzyć nie mógł, przyłożyli na drzwiach pieczęcie, gdy te w domu Makowskiego zostały zerwane, opieczętowali po raz drugi i postawili stróża. Lokatorzy powracający po świętach musieli zgłaszać się do żandarmów, aby ci robili rewizję.
W końcu grudnia robiono rewizję na kolonii Warpie u Chlebowskiego, górnika z „Paryża”. Gdy znaleziono jakiś nielegalny świstek, Chlebowski widząc, że się już nie wykręci, powiedział fijołom, że ma jeszcze więcej tego dobrego w komorze; kiedy głupie fijoły weszły tam i rzuciły się do rewidowania jakiegoś kufra, Chlebowski wyskoczył przez okno i drapnął gdzie pieprz rośnie. Prawdopodobnie wskutek tego Rietyński, wachmistrz żandarmerii stale tu od lat kilku prowadzący wszystkie sprawy polityczne, został przeniesiony do Częstochowy.
Po nowym roku trochę się uspokoiło z rewizjami; pociągano tylko kilka osób do protokołu w sprawie Duszyńskiego i Ćwierciakiewicza. Fijoły mają teraz tutaj specjalne swoje biuro w domu należącym do Huty Bankowej naprzeciwko portierni. Na pierwszym piętrze z sieni wchodzi się do dużego i szerokiego korytarza, po obydwu stronach którego są drzwi do kilku pokojów. Z tych jeden służy za poczekalnię dla wezwanych – drugi za siedlisko lokaja i szpicli, inne za mieszkanie kapitana. Wprost drzwi wchodowych znajduje się pokój, w którym odbywają się indagacje powołanych przed oblicze prowadzącego śledztwo kapitana Gnoińskiego. Jest to człowiek lat około 30, blondyn, wysoki, bardzo grzeczny i o ile się zdaje, jeszcze nie bardzo „wyrobiony w swym fachu”. Badanie prowadzi się przy drzwiach otwartych, tak ażeby szpicle mogli się przez ten czas przyjrzeć z korytarza.
14 stycznia w nocy zrobiono rewizję u sztygarów kopalni „Flora” w Dąbrowie i „Hrabia Renard” w Sielcu.
Ponieważ dotychczasowe poszukiwania na ślad owego „Wicka” i „Mariana” nie naprowadziły, więc fijoły kazali przedstawić sobie listy praktykantów z r. 1897 z kilku kopalń w nadziei, że może pomiędzy tymi znajdą owych poszukiwanych.
Był aresztowany z powodu tego str. Rogólski, urzędnik z Huty (10 dni) i Łaszczynin, uczeń szkoły górniczej, Bargieł maszynista z Huty.
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w książce „Materiały do historii PPS i ruchu rewolucyjnego w zaborze rosyjskim od r. 1893-1904”, tom I, rok 1893-1897, Życie – Wydawnictwo dzieł społeczno-politycznych, Warszawa 1907. Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię według obecnych reguł.