Stanisław Thugutt
Społeczne cele spółdzielni
[1931]
Ciągle jeszcze nieokreślone są ostateczne cele spółdzielni. Wykładnikiem takiego stanu rzeczy jest zarówno brak powszechnie uznanej definicji naukowej ruchu spółdzielczego, jak bynajmniej nie jednolite określenie prawne spółdzielni w różnych ustawodawstwach. Nie wchodząc w szczegóły, wystarczy zaznaczyć, że zarówno naukowe, jak prawne określenia dawniejsze poprzestają zwykle na objęciu cech zewnętrznych spółdzielni – zmienności kapitałów i stanu osobowego, rodzaju odpowiedzialności – poza tym zaś albo stwierdzają, iż spółdzielnie są organizacjami gospodarczymi dla podniesienia dobrobytu swych członków, albo po prostu milczą w tej sprawie. W określeniach nowszych częściej już spotyka się wytknięcie celów nie tylko materialnych; rozszerza to definicję, ale ciągle jeszcze nie ustala stanowiska społecznego spółdzielni. Z ustaw jedyna ustawa sowiecka stwierdza wyraźnie, iż celem spółdzielni jest praca dla realizacji ustroju socjalistycznego; określenie ścisłe, ale wiążące spółdzielczość z jednym tylko kierunkiem, właściwie z jednym tylko z odłamów kierunku. Względnie najdalej idącą, najbardziej zarazem obszerną jest definicja zawarta w uchwale Międzynarodowego Kongresu Spółdzielczego z r. 1910, która w spółdzielczości widzi ruch społeczny, zmierzający przez tworzenie opartych na samopomocy zrzeszeń gospodarczych do ochrony interesów pracy. Definicja ta jednak w poszczególnych krajach pozostaje przeważnie albo martwą literą, albo punktem spornym, dokoła którego toczą się spory, na tle którego powstają rozłamy. Interpretacja celów społecznych spółdzielni w dalszym ciągu pozostawiona jest zwykle nie tylko poszczególnym organizacjom, ale oddzielnym ich członkom.
Różne są tego przyczyny. Główną z nich, jeżeli nie wystarczającą, jest fakt, że od pierwocin swoich była spółdzielczość ruchem przeważnie empirycznym, nie szukającym uzasadnień teoretycznych do swego bujnego rozwoju. Jeżeli nawet u kolebki jej stały pewne koncepcje filozoficzne, nie dopomogły one młodemu ruchowi do wyraźnego zarysowania swojego profilu społecznego, może dlatego, że nawołując niemal wyłącznie do tworzenia spółdzielni wytwórczych, popychały go na drogę, którą spółdzielczość nie poszła, albo poszła w stopniu pomniejszym. Później, kiedy z niesłychanym rozmachem zaczęła rosnąć spółdzielczość spożywców, zaczęto też do niej dorabiać teorie. Działo się to w okresie coraz gwałtowniej występującego sporu między kapitałem a pracą, w czasach, kiedy socjalizm zaczął wielu ludziom spędzać sen z powiek. Nadużywając teorii wszechklasowości spółdzielni, szukając w nich wyrazu solidaryzmu społecznego, usiłowano używać spółdzielczości jako odtrutki przeciwko ,,wywrotowym” prądom; rzecz tym łatwiejsza, że socjalizm ówczesny darzył spółdzielnię niekłamaną i nieukrywaną pogardą. W ten sposób rosnąc zbierał ruch spółdzielczy pod swoje sztandary miliony ludzi, z których pewna część – powiedzmy nieliczna – była z tych czy innych względów wrogo usposobiona do wszelkiego radykalizmu społecznego, reszta, masa była bierną albo zachowywała swoje sympatie i poglądy społeczne na swój prywatny użytek.
W ostatnich czasach, w powojennym okresie, zaczyna zarysowywać się w spółdzielczości nowa faza jej wewnętrznego rozwoju. W pewnej mierze dzieje się to wskutek pogodzenia się socjalizmu ze spółdzielczością, wciągania go w orbitę swoich działań, używania do swoich celów. Przede wszystkim jednak ujawniać się zaczyna pewna dojrzałość psychiczna ruchu spółdzielczego, otwieranie baczniejszych oczu na wnioski wysuwane przez życie, na zjawiska,, które są sprawdzianem teorii. Zjawiska te rzucają się w oczy, wnioski są łatwe. Ale pod ich wpływem niejedno trzeba zmienić w szyku bojowym i niejedno trzeba ze swego myślenia usunąć.
Należałoby zacząć od szanownej ze względu na swoją starość zasady wszechklasowości spółdzielni. Mniejsza o to, czy i jaką miała ona kiedykolwiek wartość; idąc utartą drogą empiryzmu spółdzielczego, wystarczy zbadać, jaką ona wartość użytkową może mieć dzisiaj. Najpobieżniejsza znajomość ruchu spółdzielczego odpowiada – żadną. Skład osobowy spółdzielni może być bardzo różnoklasowym, z reguły jednak wyklucza jedną klasę – klasę kapitalistów. Wyklucza nie z zasady bynajmniej; tylko sowieckie spółdzielnie spożywców zamknięte są dla ludzi żyjących z cudzej pracy i w ogóle wszystkich obywateli nie posiadających pełni praw politycznych. Gdzie indziej zasada zostaje nietkniętą; nie jest tylko stosowaną po prostu. Gdyby z ogółu spółdzielni odrzucić spółdzielnie kredytowe, najmniej spółdzielcze z ducha spółdzielnie, we wszystkich innych, zwłaszcza zaś u spożywców i rolników, niemal wszyscy członkowie należą do świata pracy. Ale kapitalizm, który jest nie mniej ekskluzywny niż średniowieczny feudał, niweluje je coraz bardziej, ustalając dogmat, iż świat dzieli się na posiadaczy kapitału, aspirantów do ich posiadania i innych, którzy już nawet nie aspirują.
Oczywiście, zdarzają się wyjątki. Na letnim mieszkaniu albo w dzielnicy fabrycznej bywa i kapitalista dla czysto praktycznych wygód członkiem spółdzielni. Kupuje w niej kaszę, cukier i mąkę i jest „martwym” członkiem. Jego nastawienie psychiczne, kształtowane przez wysiłki całego życia, skierowane do innych celów, jest rażąco odmienne istocie spółdzielni.
Mniejsza już o to, że potrzeby swoje może on w spółdzielni zaspokoić tylko cząstkowo, spółdzielnia bowiem urządzona i obliczona jest na potrzeby ludzi biednych albo znajdujących się na pograniczu biedy i najskromniejszych początków zamożności. Bardziej niż skromny asortyment towarów odstręcza go od spółdzielni jej atmosfera, jej organizacja wewnętrzna. Jest ona jedynym bez mała miejscem na świecie, do którego wchodząc musi pozostawić u progu swój portfel, jako rzecz pozbawioną wszelkiego pożytku. Nie wolno mu nabyć więcej niż niewielką ilość udziałów; gdyby ich nabył nawet większość, nie miałby więcej niż jeden głos na walnym zgromadzeniu. Kapitał włożony w te udziały procentuje słabo i tego nie można poprawić namową ani naciskiem, niskie normy oprocentowania bowiem narzuca statut, a często nawet ustawa. W końcu roku spółdzielnia daje wprawdzie coś w rodzaju zysków, choć nawet zyskiem się to nie nazywa, ale przy podziale tych różnic cen hurtowych i detalicznych jego kapitał okazuje się znowu bezpożytecznym. Może się łatwo zdarzyć, że przy wypłacie bonifikat otrzyma mniejszą sumę niż dozorca jego domu, który kupuje tu wszystko potrzebne mu do życia, podczas gdy on nabywa tylko niektóre towary. Co większa, znaczna część tych dziwnych „zysków” odkładana bywa na bok, przestając być czyjąkolwiek własnością, stając się nie tylko z nazwy, ale i z istoty swojej kapitałem społecznym. Nawet w razie wycofania się, nawet w razie likwidacji spółdzielni pieniądze te nie wrócą już do niego; traci je bezpowrotnie i bezimiennie bez ekwiwalentu przyjemności, pożytku czy sławy. Jedyną rzeczą, którą może zyskać w spółdzielni, jest stanowisko w którymś z jej organów kierowniczych. Pomijając już jednak, że jest ono zwykle licho płatne albo całkiem bezpłatne, okazałoby się niebawem, że jest ono też mało odpowiednim dla niego, wszystkie bowiem jego metody i chwyty, całe jego wyszkolenie zawodowe różni się zasadniczo od sposobów używanych przez spółdzielczość. Inaczej się w spółdzielni kupuje i sprzedaje, inaczej przyciąga klientów i osiąga zyski, które inną też odgrywają rolę niż w przedsiębiorstwie kapitalistycznym.
Nic dziwnego, że wskutek tych przyczyn są zwykle warstwy kapitalistyczne w stosunku do spółdzielczości obojętne, jeżeli nie wręcz niechętne. W dodatku spółdzielczość ta powoli, ale stale podgryza korzenie ich bytu, wobec czego niechęć ta rozżarza się do stanu wrogości. Na ogół jest to wrogość maskowana: spółdzielczość znosi się jak zło nieuchronne, lichą pogodę albo nieuleczalną chorobę. Od czasu do czasu wybucha ona jednak żywym płomieniem. Niedawno jedna z angielskich izb handlowych ostrym okólnikiem zakazała swoim członkom nabywać cośkolwiek w spółdzielni.
Ta niechęć czy ta wrogość nie są bynajmniej uczuciami indywidualnymi, wypływającymi z osobistych poglądów czy upodobań. Nie dotyczą one także jakichś szczegółów działania spółdzielczego, co do których można by się z obustronnym pożytkiem porozumieć, kończąc spór kompromisem. Nie ma trwałego kompromisu między kooperatyzmem a kapitalizmem, jest tylko walka o byt. Jest rzeczą zgoła obojętną z punktu widzenia rezultatów końcowych, czy będzie ona prowadzona brutalnie, czy metodami pozornie pokojowymi. Zawsze będzie to co najmniej klasyczna walka dwóch zajęcy o trawę z łąki, która ich żywi. Gdybyśmy ze wszystkich określeń spółdzielni wzięli najbardziej wąskie i najmniej zarazem drastyczne pod względem celów społecznych, gdybyśmy w spółdzielni nie widzieli nic więcej, jak tylko organizację dążącą do poprawy gospodarstwa domowego członków, skutki jej działania nie byłyby mniej złowrogie dla przedsiębiorstw kapitalistycznych. Każda nowa spółdzielnia, to usunięcie szeregu pośredników pasożytujących na spożywcy przy pomocy kapitału, to zagrodzenie drogi do powstawania nowych objawów pośrednictwa. Kiedy spółdzielnia wzniesie się na wyższy stopień swojej organizacji, zaczynając produkować, usuwa nie tylko kupców, lecz przemysłowców. Kiedy powstaje bank, przeznaczony wyłącznie do obsługi spółdzielni, zarysowuje się ostatnia ściana twierdzy kapitalistycznej. Zając kapitalistyczny musi pozostawić łąkę do wyłącznego użytku zająca spółdzielczego.
Sprzeczne z duchem kapitalizmu metody działania spółdzielni i jej organizacja wewnętrzna nie są przecie rzeczą przypadku. Wypływają one z samej istoty spółdzielczości i nie mogą być jej odjęte. Zdobywając krok za krokiem teren, zaprowadza na nim spółdzielczość swój ustrój i swoje poglądy na stosunki pomiędzy ludźmi. Jej ustrojem jest demokracja gospodarcza w granicach osiągalnych w ramach obcego, niedemokratycznego ustroju. W obrębie samej spółdzielni członek może otrząsać się z nędzy, osiągnąć pewien skromny dobrobyt, nie może jednak kosztem innych członków bogacić się do woli. Ażeby tego nie czynił, wprowadza się postanowienia o równości głosów, o niskim oprocentowaniu kapitału, o odmiennym podziale zysków, które go hamują w sposób całkiem dostateczny.
Hamują go co prawda tylko w granicach stosunków z organizacją, poza którą pozostawiona mu jest wszelka wolność działania; hamują niedostatecznie, z natury bowiem rzeczy spółdzielnia, organizacja dobrowolna, nie rozporządza poważniejszymi środkami przymusu. Nie należy jednak lekceważyć wpływu tego ustroju, w którym członek spółdzielni zgadza się załatwiać bardzo poważną część swoich interesów życiowych. Jeżeli jego stosunek do spółdzielczości jest szczery, jeżeli wchodzi do niej z wiarą w celowość jej działań i wiary tej po dłuższym pobycie nie traci, niewątpliwie w psychice jego dokonują się głęboko sięgające zmiany. Spostrzega, że świat nie jest dżunglą, w której w pogoni za zyskiem dozwolone są wszelkie sposoby łowieckie. Odczuwa zadowolenie z tworzenia innego, nie osobowego, nie drapieżnego kapitału, który w dalszym ciągu jest źródłem twórczości, ale przestaje być narzędziem ucisku. Zaniechuje szalonego wyścigu do wielkiego bogactwa, w którym tak wielu uczestników pada stratowanych, woli raczej iść spokojniejszym marszem w zwartej gromadzie do wspólnych korzyści, choćby one były znacznie skromniejsze. Budzi się w nim instynkt niefałszowanego solidaryzmu; nie stosuje go tam, gdzie chodzi o jego płace, wiedząc, że są one wynikiem zmagania się dwóch sił o sprzecznych interesach, ale do takich samych jak on ludzi pracy, z którymi związał się uczciwą umową. Powoli przed oczyma jego wyłania się nowy, inny i lepszy świat.
Ten nowy świat jest już budowany na całkiem odmiennych podwalinach niż stary świat kapitału. Twierdzić, że nie ma istotnych różnic pomiędzy kapitalizmem a spółdzielczością byłoby to samo, co mniemać, iż nie ma żadnej różnicy między nowotworem a zdrowymi jeszcze tkankami organizmu, w którym on się rozwija. Nic to nie znaczy, że spółdzielczość i kapitalizm używają tych samych nieraz środków, tych samych narzędzi. Narzędzie jest rzeczą martwą, żywą jest wola, która go używa, żywym może być cel, do którego się dąży. Jeżeli spółdzielnia tak samo jak spółka akcyjna używa kapitału prywatnego, jeżeli go nawet wynagradza, są to zjawiska w jej życiu podrzędne. Przede wszystkim istnieją spółdzielnie bezudziałowe; poza tym istotą rzeczy przy porównaniu ze spółką akcyjną jest nie zbieranie udziałów, ale tworzenie kapitału społecznego, bezosobowego i całkowicie okiełznanego. Bez zbytniej fantazji można sobie wyobrazić czasy, kiedy spółdzielnie posiadające wielkie kapitały społeczne będą zniżały oprocentowanie udziałów do zera; to samo może nastąpić wskutek wzrostu świadomości spółdzielczej członków. Prócz tego, od pierwszej chwili, kiedy spółdzielnie spożywców rozpoczęły swoją działalność wytwórczą, za warunek jej istnienia i rozwoju postawiono uprzednie zorganizowanie nabywców. Dziś zaczynają pozornie to samo robić przedsiębiorstwa kapitalistyczne, dzieląc rynki zbytu i organizując sprzedaż. A jednak między kartelem, który powstaje dla utrzymania cen na wysokim poziomie i używa do tego barbarzyńskich środków niszczenia nadmiaru produkcji, a spółdzielnią, której zadaniem jest zaspokajanie istotnych potrzeb spożywców, podobieństwa są i w tym wypadku czysto zewnętrzne. W najgłębszej istocie swojej, z założeń i z celów jest spółdzielczość co najmniej akapitalistyczna.
Można mieć poważne wątpliwości, czy może taką pozostać. Chwila obecna nie jest bynajmniej sielanką, nie jest też spokojnym rozwijaniem się stosunków gospodarczych, ustalonych na długie czasy. Potężny wstrząs wojny zmusza zarówno kapitalizm, jak jego przeciwników do zmiany niejednego ze stanowisk, do szukania dróg nowych. Bledną i wietrzeją stare, uznane powszechnie prawdy, z wolna, drogą ciężkich doświadczeń i cierpień rodzą się nowe. Stosunek między pracą a kapitałem, sprawa zarobków i płac zwraca na siebie coraz bardziej powszechną uwagę, stając się w znacznej mierze treścią współczesnej historii świata. Zachować na tym palącym gruncie całkowitą neutralność staje się rzeczą coraz bardziej trudną, nawet dla osób dostatecznie zamożnych, aby nie potrzebować walczyć o utrzymanie się przy życiu, i całkiem obojętnych na zagadnienia społeczne, zupełnie zaś niemożliwe jest już utrzymanie w tych warunkach neutralności dla instytucji gospodarczej, jaką jest spółdzielnia. Gdyby nawet jej zadaniem była tylko sprzedaż po tańszych cenach produktów swoim członkom, zadanie to równa się podwyżce realnej wartości płac, a tym samym trafia w samo sedno sporu walczących ze sobą o podział dochodów klas. Być neutralnym mogłaby niewielka, nic nie znacząca grupka teoretyków, mniej dbających o swoje stanowisko społeczne. Spółdzielczość ze swoimi dziesiątkami milionów członków, olbrzymimi rozdzielniami towarów i nie mniej olbrzymimi warsztatami wytwórczymi mogłaby tylko stwarzać fikcję neutralności, której jawnie zaprzeczałyby jej działania i samo istnienie. Dążenie do zniżki cen, to walka z kartelami, w dalszej zaś linii walka z przedsiębiorcami, którzy dążą do zniżki płac do poziomu minimum kosztów utrzymania. Szukanie racjonalnego stosunku do nabywcy, to walka z kupcami, którzy starają się wywoływać potrzeby nabywców, wtedy, gdy spółdzielnia powstaje na to, żeby je zaspokajać. Pomińmy już elementarny fakt odbierania pośrednikom i wytwórcom kapitalistycznym klientów. Nie, akapitalistyczną spółdzielczość zostać nie może; musi zdradzić swe założenia lub ujawnić swe antykapitalistyczne oblicze. Iść po linii przez siebie wytkniętej, ustalonej przez samą naturę rzeczy i ogłaszać neutralność, to byłoby kłaść maskę, która niczego nie zakrywa i nikogo w błąd nie wprowadzi.
Po cóż by zresztą miała być neutralną? Do zaprzestania walki potrzeba zgody dwóch. Niestety, kapitał tej walki zaprzestać nie może, nie chodzi tu bowiem o jego poglądy, nawyki i upodobania, tylko o jego życie. Wykazuje to chłodna analiza stosunków gospodarczych, potwierdza praktyka dnia codziennego. Do zgoła abstrakcyjnej teorii, w myśl której jest spółdzielczość organizowaniem wszystkich spożywców, czas by już wprowadzić poprawkę, stwierdzającą bez osłonek, iż zrzesza ona przede wszystkim tych ludzi, których spożywanie znajduje się w stanie dość opłakanym i którzy na wielkim bankiecie świata siedzą gdzieś na bardzo szarym końcu. Jeżeli zgodnie z prawdą stwierdzimy, iż spółdzielczość jest w walce o byt orężem świata pracy, nie zmieni się przez to ani jej ideologia, ani jej położenie.
Zmieni się natomiast i wzmoże napięcie woli, z jakim jej członkowie będą służyli sprawie. Jest to szczegół pierwszorzędnego znaczenia. Byłoby błędem nie do darowania przypuszczać, że spółdzielczość jest dowcipnie obmyśloną maszyną, która zadanie swoje spełniać może całkiem automatycznie. Byłoby prostackim sposobem myślenia sądzić, że sprawiedliwość społeczną można przemycić jak kontrabandę. Spółdzielnię słusznie nazywamy nie tyle spółką kapitałów, ile zrzeszeniem ludzi. Mówiąc to stwierdzamy, iż nie przestając być zjawiskiem gospodarczym, jest ona zarazem stowarzyszeniem ideowym. Jeżeli tak jest, potrzeba dwóch rzeczy: idei, która by z nieodpartą siłą pociągała ludzi ku sobie, i gotowości członków służenia tej idei. Taka idea nie może być tylko możliwie najwyższą sumą zwrotów od dokonanych operacji. Jest to idea słuszna, godziwa, godna ze wszech miar poparcia, nie jest jednak jeszcze gwiazdą, za którą szłyby tłumy. Doraźna poprawa dobrobytu jednego członka, czy nawet wszystkich członków zrzeszonych w spółdzielni, jest tylko ich sprawą osobistą. Sprawą ogólną, wznoszącą organizację na wyższy szczebel, będzie stałe utrwalenie dobrobytu nie tylko członków, ale ludzi mających te same co członkowie potrzeby, zabezpieczenie ich przed wyzyskiem. Nie chodzi tu przy tym tylko o wyzysk pośrednictwa, chodzi tu o usunięcie z powierzchni życia w ogóle zysku w rozumieniu kapitalizmu, a więc w rozumieniu przywileju, jaki daje posiadanie kapitału. Gdyby było inaczej, po cóż dążeniem spółdzielczości byłoby sięganie do źródła zła przez tworzenie własnej produkcji, przez odkładanie kapitału społecznego, który żadnemu już z członków nie będzie przynosił korzyści bezpośrednich. Jeżeli byśmy przypuścili teoretycznie, że spółdzielczość wzięła już w swoje władanie całą produkcję świata, że jej kapitały społeczne przewyższyły wielokrotnie indywidualne udziały członków, stałoby się rzeczą bezsporną, iż przebyliśmy znakomitą część drogi do przebudowy ustroju społecznego nie dla cząstkowego pożytku członków, ale w imię sprawiedliwości społecznej, która była celem ostatecznym świadomych czy nieświadomych wysiłków milionów spółdzielców.
Byłoby zajęciem czczym i jałowym zapuszczać się w roztrząsania, czy jest to w ogóle możliwym. Żaden cel nie może być osiąganym w całości, tak jak żadne paliwo nie może wydać z siebie 100% zawartej w nim energii cieplnej. Istotą rzeczy, jak zawsze w zjawiskach społecznych, jest tu nie osiągnięcie celu, ale dążenie do niego. Ono to nakreśla drogę, ono wytwarza pewne nastawienie psychiczne.
Daleko ważniejszym jest zdanie sobie sprawy, że w daleką swą drogę idzie spółdzielczość nie sama. Obok niej do celów tych samych idą związki zawodowe, partie socjalistyczne, myśliciele tworzący samodzielne koncepcje. Nie znaczy to, aby spółdzielczość pokrywała się z socjalizmem, który jest także wprawdzie systemem dążącym do uspołecznienia narzędzi pracy, ale jest poza tym zamkniętym w sobie światem, mającym swoje tradycje, zwyczaje i metody. Tak samo nie pokrywa się spółdzielczość ze związkami zawodowymi, jak związki zawodowe nie pokrywają się z socjalizmem. Każde z nich broni interesów świata pracy w sposób odmienny. Być może, że te równolegle biegnące ścieżki zleją się kiedyś w jedną. Zbędnym jest przewidywać, kiedy to może nastąpić. Na razie wystarcza współdziałanie. Szczególnie współdziałanie związków zawodowych ze spółdzielczością narzuca się samo przez się i jest też w wielu krajach celem usilnych zabiegów.
Trudniejsze i drażliwsze są stosunki spółdzielczości z partiami politycznymi. Inne w nich są metody, inne typy ludzkie. Chęć podporządkowania sobie spółdzielczości przez partie jest tak samo niedorzeczną, jak byłaby nią chęć spółdzielczości uczynienia z partii swego narzędzia. Oczywiście, zagadnienie ustroju politycznego nie jest dla spółdzielczości całkiem obojętnym. Z chwilą gdyby władza dostała się w ręce przedstawicieli wojującego kapitalizmu, znalazłby ruch spółdzielczy na drodze niejeden wielki kamień. Ale walka o władzę nie jest sprawą, do której by się spółdzielczość winna zapalać, choćby dlatego, żeby jej to nie sprowadziło z jej własnej drogi. Spółdzielczość jest jednym z wyrazów dążenia do wolności, ponieważ wolność daje tylko możność jedzenia do syta. Toteż jest ona nie tylko drogą do demokracji, ale jej urzeczywistnianiem na swoim odcinku. Kto mówi, że spółdzielczość może osiągnąć swe cele tylko w ustroju kapitalistycznym, ten winien pamiętać, że socjalizm może się utrwalić tylko w razie ostatecznego zwycięstwa spółdzielczości. Wynika stąd współzależność, nie wynika podporządkowywanie się. Próżnym byłby spór, która z tych dróg jest lepsza i krótsza. Piechota nie nadąża zwykle za konnicą, ale w bitwie odgrywa rolę decydującą.
Technika życia spółdzielni i drobne, dawane przez nią korzyści, są rzeczami wielkiego znaczenia. Ale nie trzeba zapominać, że szerokie masy maltretowanych przez powojenne stosunki spożywców szukają wyższych ideałów, w które by mogły wierzyć, o które by mogły walczyć i dla których by się mogły poświęcać.
***
Zdawałoby się na pierwszy rzut oka, że w całym tym rozumowaniu jest poważna luka. Istnieje przecież wielki, z dnia na dzień w niektórych krajach żywiołowo rosnący odłam ruchu spółdzielczego, który nie powinien by odczuwać antagonizmu klasowego do kapitalizmu, bo w nim głęboko tkwi korzeniami. Tym odłamem jest spółdzielczość rolnicza, której członkami są przeważnie posiadacze kapitału w postaci terenów rolnych, do których, mówiąc nawiasem, namiętnie są przywiązani. Przeciwstawianie ich kapitałowi byłoby przeciwstawieniem ich własnemu interesowi, co zwykle, nawet jeżeli jest słuszne, nie rokuje powodzenia na dłuższą metę. Jeszcze mniej możliwym byłoby dopuszczanie w spółdzielczości dwóch frontów i celów ostatecznych, modyfikowanych przez interesy niektórych kategorii członków.Na szczęście, nie zachodzi żadna potrzeba rozszczepiania programu spółdzielczego. Jeżeli nawet drobni rolnicy są kapitalistami, to kapitalistami osobliwego pokroju. Ich kapitał, uwięziony w warsztacie rolnym, jest najczęściej tak nieznaczny, że jego oprocentowanie, nawet w latach pomyślnej koniunktury rolniczej nie odgrywa poważniejszej roli w dochodach posiadaczy gruntu. Zyskiem istotnym, a zarazem sposobem zarabiania na życie jest ich praca i ten jeden już wzgląd wyznacza im miejsce w wielkim sporze społecznym o podział dochodów.
Jest i wzgląd drugi. Oddalony od centrów miejskich, mało biegły w sprawach przemysłu i handlu, będzie zawsze drobny rolnik klasyczną ofiarą wyzysku przez pośrednictwo, dopóki nie sięgnie po oręż obrony spółdzielczej. Zarówno płody jego pracy, jak i to wszystko, co w stopniu coraz większym nabywać musi z produkcji fabrycznej, przechodzi, zanim do niego przyjdzie, przez szereg rąk i płaci drogi haracz. Płaci go podwójnie: fabrykantowi, zanim związek jego spółdzielni albo innych spółdzielni zdobędzie się na własną wytwórczość, i pośrednikowi, który całym swoim jestestwem tkwi w systemie kapitalistycznym.
To są powody, nie mówiąc już o racjach politycznych, dla których w sposób całkiem naturalny musi się zarysować antagonizm między wielkim kapitałem a światem pracy w rolnictwie. Prawda, mówi się w ostatnich czasach niemało o łagodzeniu planowym tarć, o wyższych płacach, o ratunku finansowym dla rolnictwa, o wzmocnieniu w obustronnym interesie zdolności nabywczej spożywcy. Dotychczas te zamiary pozostają przeważnie teorią. Nie przesądzając ostatecznych rozstrzygnięć, wątpić można, czy wytrzymają one próbę życia przy wzrastającej ciągle walce o byt wewnątrz samego obozu kapitalistycznego. W każdym razie nawet w bliższych etapach urzeczywistnienie ich zależeć będzie w znacznej, jeżeli nie wyłącznej mierze, od nacisku wzrastającego uświadomienia sobie odrębności swych interesów w klasach pracujących w ogóle, w szczególności zaś w ruchu spółdzielczym.
Stanisław Thugutt
Powyższy tekst Stanisława Thugutta pierwotnie ukazał się w „Spółdzielczym Przeglądzie Naukowym” nr 7, 1931. Przedruk za: Stanisław Thugutt – „Wybór pism i autobiografia”, Książnica Polska, Glasgow 1943.
Na podobny temat warto przeczytać:
- Marian Rapacki: Powszechność czy klasowość kooperacji [1923]
- Bronisław Siwik: Spółdzielczość a socjalizm [1928]
- Jan Żerkowski: PPS a ruch spółdzielczy w Polsce [1933]
- Maria Orsetti: Socjalistyczne kooperatywy belgijskie [1921]
- Jan Wolski: Spółdzielczość i jej zasady [1936]