Władysław Gumplowicz
Niepodległość a Międzynarodowość
[1908]
Dążymy więc do niepodległości Polski etnograficznej i gotowiśmy o tę niepodległość prowadzić wojnę, o ile tylko ta wojna będzie miała widoki zwycięstwa.
Ale czy nam to wolno?
Słyszę, jak całe pokolenie młodych socjalistów polskich z oburzeniem świątobliwym w oczach zadaje mi to pytanie: czyliż nam to wolno? Czy nam, socjalistom, wolno chcieć prowadzić wojnę – i jeszcze do tego wojnę o cel narodowy? Wszak socjalizm jest międzynarodowy!
Racja. Socjalizm jest międzynarodowym. W imię tej międzynarodowości Marks w r. 1848 gwałtownie parł Niemcy do wojny z Rosją, a Engels w r. 1859 do wojny z Napoleonem III. W imię tej międzynarodowości Marks i Engels gorąco życzyli zwycięstwa powstańcom węgierskim w ich wojnie przeciwko Austrii, mimo że w Austrii ówczesnej dalibóg nie brakło żywiołów rewolucyjnych; a Freiligrath, partyjny poeta kierowanego przez Marksa Związku Komunistów, ognisty piewca rewolucji społecznej, jeden ze swoich wybitniejszych utworów poświęcił tej właśnie wojnie, pod hasłem niepodległej republiki narodowej prowadzonej przez Węgrów przeciwko państwu austriackiemu. W imię tej międzynarodowości Marks, Engels i Liebknecht dążyli do odbudowania Niemiec jako republiki niepodległej i jednolitej; niewątpliwie też Engels, biorąc w r. 1849 pod komendą Mierosławskiego udział w powstaniu badeńskim, pojmował to powstanie jako część składową walki o utworzenie republiki nie badeńskiej tylko, ale wszechniemieckiej. W imię tejże międzynarodowości ten sam Engels był zwolennikiem ogólnoniemieckiej wojny przeciwko Danii, celem odebrania Duńczykom Holsztynu, a nawet Szlezwiku. W imię tejże międzynarodowości bohaterskie boje o odbudowanie niepodległej Italii staczał socjalista – Garibaldi. W imię tejże międzynarodowości rewolucyjny proletariat paryski w r. 1870 i 1871 domagał się jak najenergiczniejszego odparcia najazdu niemieckiego, a niezadowolenie ze słabości i niedołęstwa urzędowych obrońców ojczyzny niemało się przyczyniło do wybuchu powstania robotniczego w Paryżu i do proklamacji komuny. W imię tejże międzynarodowości w tymże roku 1870 w parlamencie północnoniemieckim z pięciu posłów socjalistycznych trzech: wódz lassallczyków Schweitzer, lassallczyk Hasenclever i marksista Fritzsche, głosowali za pożyczką wojenną, a tylko dwóch: Liebknecht i Bebel, wstrzymało się od głosowania, za co ich ostro zganił zarząd ich własnej partii z Brackem na czele, tenże zarząd wydał odezwę, w której wyrażał nadzieję, że z wojny wszystkich państw niemieckich przeciwko Francji wyłoni się zjednoczone „państwo niemieckie”. W imię tejże międzynarodowości urzędowy historyk socjalnej demokracji niemieckiej, Franciszek Mehring, jeszcze w r. 1904 wyraźnie uznał ówczesną politykę Schweitzera oraz Brackego w kwestii wojny za słuszną, a potępił zachowanie się Liebknechta w tej sprawie, jako niepraktyczne i marzycielskie. A przecież i Liebknecht w r. 1871 oświadczył przed sądem, że od pierwszej młodości przyświecały mu dwa ideały: wyzwolenie proletariatu i zjednoczenie Niemiec. W imię tejże międzynarodowości guesdyści francuscy niejednokrotnie oświadczyli na swoich zjazdach, że w razie wojny socjaliści będą najgorętszymi obrońcami Francji, Bebel zaś niejednokrotnie w parlamencie Niemiec, zjednoczonych pod berłem Hohenzollernów, oświadczył swoją gotowość do bronienia z karabinem w ręku każdej piędzi ziemi państwa niemieckiego...
Zresztą w imię tejże międzynarodowości znaczna część socjalistów bułgarskich przez długi czas popierała zbrojny ruch macedoński dążący do zjednoczenia całej Bułgarii etnograficznej. W imię tejże międzynarodowości socjaliści norwescy, jak wiadomo, bardzo stanowczo popierali akcję dążącą do niepodległości Norwegii, socjaliści węgierscy zaś oświadczyli się za zerwaniem ugody z Austrią, za zniesieniem wspólnego wojska i wspólnej linii cłowej, słowem za zniesieniem „unii realnej” i zastąpieniem jej „unią osobową”, czyli za faktyczną niepodległością Węgier.
W imię tejże międzynarodowości wódz marksistów angielskich, sławny Hyndman, oświadcza się za wzmocnieniem floty wojennej angielskiej, aby Anglia tym łacniej mogła poskromić reakcyjne a zaborcze Niemcy...
A zatem do niepodległości Węgier dążyć wolno, do niepodległości Norwegii dążyć wolno, o niepodległość i całość Włoch walczyć wolno, o niepodległość i całość Bułgarii walczyć wolno, o niepodległość i całość Francji walczyć wolno, o niepodległość i całość Niemiec walczyć wolno, Anglię zachęcać do wojny z Niemcami wolno, Niemcy zachęcać do wojny z Rosją wolno, Niemcy zachęcać do wojny z Danią wolno, Niemcy zachęcać do wojny z Francją wolno. Tylko o niepodległość i całość Polski walczyć nie wolno; tylko Polskę nawoływać do wojny z ciemiężcami Polski – to zbrodnia!
Gdzie tu logika?
Faktycznie żadne stronnictwo socjalistyczne, które się rozrosło do poważnych rozmiarów i ogarnęło szersze masy ludu pracującego, nie było w stanie na dłuższą metę usunąć kwestii narodowych ze świadomości swoich uczestników. I wcale też takie okaleczenie umysłów nie jest zadaniem stronnictw socjalistycznych. Czy staniemy na dawnym stanowisku Engelsa, którego międzynarodowość niespełna rok po napisaniu Manifestu Komunistycznego tyczyła się już tylko „narodów rewolucyjnych”, skazując „narody reakcyjne” na rozgromienie i zagładę; czy też staniemy w kwestii narodowej na szerszym i słuszniejszym stanowisku Bakunina, którego międzynarodowość obejmowała w zasadzie wszystkie narody świata, nie wyłączając nawet najbardziej wzgardzonych plemion słowiańskich, a który z pewnością nie wahałby się przyjąć do braterskiej wspólnoty międzynarodowego socjalizmu i socjalną demokrację buriacką, a nawet i socjalistyczną organizację Turków Azerbejdżańskich – w każdym razie kwestie narodowe istnieją i socjalizm musi się nimi poważnie zajmować, o ile sam chce być czymś poważnym. Dążenie do braterskiej zgody między narodami bynajmniej nie obowiązuje socjalistów do ugruntowania swojej polityki na utopijnej przesłance, jakoby ta braterska zgoda już dzisiaj wszędzie istniała. Natomiast wszędzie i zawsze obowiązuje socjalistów walka o demokrację, jako o niezbędną przesłankę socjalizmu, ponieważ zaś niezbędną przesłanką demokracji jest niepodległość narodowa, więc dążenie do niepodległości narodowej obowiązuje socjalistów zawsze i wszędzie. Niemniej obowiązkiem socjalistów jest i popieranie narodów sąsiednich w walce o niepodległość, i tu właśnie leży jedno z najważniejszych zadań międzynarodowej polityki socjalistycznej. Nie jest to zresztą bynajmniej jedyny objaw socjalistycznej międzynarodowości. Wszak i walki strajkowe mogą wymagać współdziałania robotników różnych narodów, tym bardziej, że wyzysk feudalny i kapitalistyczny krocie robotników wyrzuca z ojczyzny i zmusza ich do szukania kęsa chleba na emigracji. W przyszłości socjalizm położy kres tym bolesnym wędrówkom, zapewniając wszystkim członkom narodu pracę i dobrobyt w kraju; na razie jednak trzeba łatać dziurę jak można, a więc np. nawoływać górników niemieckich i polskich w Westfalii, żeby się nie kłócili między sobą, tylko solidarnie walczyli przeciw przytłaczającemu ich wyzyskowi kapitalistycznemu – chociaż niewątpliwie i dla Niemców, i dla Polaków o wiele lepiej by było, gdyby ci górnicy polscy mogli wrócić do Polski. Zresztą i bez emigracji zarobkowej wyłonić się może konieczność międzynarodowej solidarności strajkowej, bo strajk może przekroczyć granice etnograficzne; tak np. ostatni wielki strajk górników w austriackich kopalniach węgla przekroczył przynajmniej dwie takie granice, bo sięgał od czysto niemieckich okolic Chebu poprzez ziemię czeskie aż po Karwinę, Frysztat i Orłowę, a więc aż do Polski etnograficznej. A i wtenczas, kiedy udział w strajku biorą wyłącznie robotnicy jednego narodu, czynne poparcie strajkujących przez robotników innych narodów może być wskazanym tak z przyczyn praktycznych, jak i ideowych. Co się zaś tyczy polityki, to oczywista każde zwycięstwo demokracji i socjalizmu w jednym kraju wzmacnia pozycję demokracji i socjalizmu w krajach ościennych; a każda reforma społeczna w jednym kraju przeprowadzona i pomyślnie funkcjonująca zachęca do naśladownictwa nawet w krajach dalekich. Wreszcie zdarza się często, że nieszczęsny los – spadek po dawnych, barbarzyńskich czasach, kiedy ludność była niczym, a dynastia wszystkim – w granicach jednego państwa, niby we wspólnym więzieniu, zamknął proletariat różnych narodów: w takim razie, o ile wróg jest wspólnym, o tyle też stała i ścisła koordynacja walki przeciw temu wrogowi jest w najwyższym stopniu pożądaną. Ale to wszystko nie zwalnia socjalistów od zasadniczego obowiązku walki o wolność narodową ani od faktycznej konieczności tej walki – konieczności w umysłach ludu pracującego nie zawsze jasno sformułowanej, ale odczutej głęboko i żywiołowo. Wszak właśnie dla ludu pracującego kwestia wolności narodowej jest kwestią życia i śmierci; wszak właśnie dla robotnika i chłopa, władającego wyłącznie językiem ojczystym, najwspanialsze swobody polityczne stają się martwą literą, jeśli korzystanie z nich warunkowane jest używaniem obcego języka. Wszak tragedia wrzesińska była tragedią dla dzieci ludu polskiego, nie dla synów hrabiowskich, z którymi i tak bona mówi po francusku, a „frejlina” po niemiecku. Wszak sędziowie pruscy za mimowolne krzywoprzysięstwo na ciężkie roboty skazują robotnika i chłopa polskiego, który się po niemiecku wysłowić nie umie, nie zaś inteligenta polskiego, któryby od biedy i książkę po niemiecku napisać potrafił. I tak było mniej więcej zawsze. Wielojęzycznymi i beznarodowymi zazwyczaj były kliki uprzywilejowane: dynastie, rody magnackie, hierarchie kościelne, które różnej maści owieczki jednymi beznarodowymi nożycami strzygły. Beznarodowym był szlachcic polski w owych czasach, kiedy ze szlachcicem węgierskim po łacinie rozmawiał jako z bratem, a polskiemu chłopu po polsku od chama i bydlęcia wymyślał. Beznarodowymi byli książęta niemieccy w owych czasach, kiedy za roczną pensję służyli królowi szwedzkiemu lub francuskiemu przeciw swoim własnym rodakom – i później jeszcze, kiedy to za gotówkę sprzedawali tysiące swoich młodych poddanych obcym mocarstwom jako żołnierzy, aby gdzieś w Ameryce lub Afryce bili się i ginęli za cudzą sprawę. Kto na tyle jest panem, że bliższym mu jest obcy pan od swojskiego raba, ten zazwyczaj jest beznarodowym, jakkolwiek nieraz obłudnie haseł narodowych nadużywa, aby korzystać z prostodusznej wierności maluczkich. Najbardziej beznarodowymi zaś zawsze bywali ci, którzy krokiem olbrzyma-półboga stąpając po karkach zgarbionych milionów, swobodnie i gnuśnie przechadzali się od stolicy do stolicy, od jednego zamku królewskiego do drugiego, od jednych igrzysk dworskich do drugich. Czyż można wymyślić coś bardziej beznarodowego nad współczesne dynastie europejskie, łączące się między sobą koligacjami ustawicznie wznawianymi aż do kazirodztwa, aż do zidiocenia, aby tylko, broń Boże, krew królewska nie zmieszała się z krwią własnego narodu? Jakich na przykład uczuć narodowych można się spodziewać po członkach dynastii holsztyńskiej, panującej dzisiaj w Rosji, Danii i Grecji? Albo po członkach dynastii koburskiej, która się rozsiadła na pięciu tronach: na tronie książęcym sasko-kobursko-gotajskim oraz na tronach angielskim, belgijskim, portugalskim i bułgarskim? Natomiast lud pracujący, czy jęczał w niewoli, czy żył w poddaństwie feudalnym, czy pracował w najmie, zawsze swojską tylko władał mową i był szczerze i głęboko narodowym. Mógł sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, mógł nie znać nazwy swojego własnego narodu, mógł mawiać: „my tutejsi”, „my po naszemu mówimy” – a jednak przy zetknięciu z obcą mową, obcymi obyczajami, obcym panowaniem lud pracujący zawsze ujawnia namiętne przywiązanie do wszystkiego co swojskie, przeto dlań zrozumiałe, a gwałtowną niechęć i nieufność do wszystkiego co obce. I dzisiaj pod tym względem nie tak wiele się zmieniło. Doświadczenie uczy, że i w erze kapitalistycznej zdarzają się chwile, kiedy rozhukana namiętność narodowa, kiedy wojownicza nienawiść do narodu wroga ogarnia wszystkie warstwy ludności, przy czym im dłużej trwa taki ruch, tym bardziej lud pracujący staje się wprost jego punktem ciężkości. Przy tym chociażby spodziewać się należało, że uświadomienie socjalistyczne potrafi nadać tej namiętności narodowej kierunek szlachetny, nie zaborczy, tylko czysto obronny, jednakże w praktyce nie zawsze to się udaje. Mimo wszelkich eufemizmów Mehringa trudno wątpić o tym, że w r. 1870 u ogromnej większości socjalistów niemieckich międzynarodowy socjalizm po prostu utonął w szale nienawiści francuzożerczej. A kilka lat temu widzieliśmy podobne objawy, chociaż w mniejszym stopniu i wśród okoliczności bardziej łagodzących, u bardzo znacznego odłamu zorganizowanych wielkoprzemysłowych robotników angielskich. Naturalnie należy żywić nadzieję, że w miarę ugruntowania i pogłębienia przekonań socjalistycznych u ludu pracującego takie masowe wykolejenia coraz rzadziej się zdarzać będą. Ale jeżeli chcemy, żeby międzynarodowość socjalistyczna była wytrzymałą na szalejące burze walk narodowych, to nie wolno nam jej opierać ani na kłamstwie, ani na samozłudzeniu; a kłamstwem albo samozłudzeniem jest twierdzenie, jakoby lud pracujący nie miał narodowości. Właśnie lud pracujący jest w głębiach swej duszy na wskroś narodowym, i te właśnie głębie są jedynym prawdziwym źródłem owych potężnych namiętności narodowych, z których politycy klas uprzywilejowanych tylko korzystają, czasem szczerze, najczęściej mniej lub więcej makiawelistycznie. Ale też tylko właśnie od tej szczerej, żywiołowej namiętności narodowej prowadzi jedyna droga do prawdziwej międzynarodowości, która jest całkiem czymś innym, niż beznarodowość. Beznarodowość sfer kierujących, która ignoruje narodowe potrzeby mas ludowych, zawsze tylko zaostrza i zatruwa walki narodowe, bo rzuca słabszych na żer silniejszym, bo rozzuchwala silniejszych, a słabszych doprowadza do rozpaczy. Prawdziwa międzynarodowość natomiast działa jak oliwa na wzburzone fale nacjonalistyczne – bo prawdziwa międzynarodowość to sojusz żywiołów ludowych różnych narodów na podstawie wzajemnego uznania słusznych praw każdego narodu, z czym się ściśle łączy wyrzeknięcie się wszelkich niesłusznych pretensji zaborczych. Aby zaś rozpoznać, gdzie w sprawach narodowych jest sprawiedliwość, a gdzie krzywda, na to trzeba „plunąć na skorupę i zstąpić do głębi”, wkroczyć do owych głębin życia ludowego, tak często zamaskowanych dla powierzchownego wzroku pod pokostem „praw historycznych”, „norm państwowych”, „języka urzędowego” i tym podobnych natarczywych fikcji. Trzeba zapuścić sondę do owych warstw głębokich, gdzie wbrew narzuconej polskości Galicja Wschodnia okazuje się krajem przeważnie ukraińskim, a Śląsk Cieszyński, Górny Śląsk pruski, Kaszuby aż po sam Bałtyk wbrew narzuconej niemieckości okazują się dzielnicami polskimi. Trzeba sięgnąć do owych głębi, gdzie mimo siedmiuset lat niewoli przetrwał do dziś dnia bohaterski lud łotewski, przetrwali Finowie i Estończycy, do owych głębi, gdzie mimo tysiącletniego panowania szlachty niemieckiej przetrwał odradzający się dzisiaj naród słoweński. Te zapomniane nieraz przez urzędową naukę, ignorowane przez dyplomatów ludy ujarzmione, dla których tysiąc lat najazdu są jakby jeden dzień, te ludy „bez historii”, które przetrwały tyle dynastii, tyle państw, tyle ustrojów społecznych, tyle szkół filozoficznych, tyle mód teoretycznych – to podmorskie skały granitowe, niewidzialne dla oka podróżnego, który natomiast wzrokiem pełnym podziwu śledzi groźne bałwany, coraz na nowo piętrzące się na powierzchni morza. A jednak te bałwany huczące, pieniące się i ginące po kilku minutach nie są żadną przeszkodą dla biegłego wioślarza, podczas gdy o te milczące skały podmorskie rozbić się może największy parowiec. Ale tak jak te skały ukryte w głębokiej toni morskiej niewidzialne są dla pasażerów otrętu, a podwójnie niewidzialne dla kosmopolitycznej publiczności w eleganckich kostiumach kąpielowych, maczającej nóżki i flirtującej przy tym na płytkim wybrzeżu, tak samo zasadniczych zjawisk życia narodowego rdzennych mas ludowych nie dostrzegają ani ludzie z wierzchu społeczeństwa: arystokraci i plutokraci, ani ludzie od brzegu społeczeństwa: komiwojażerzy. Dlatego też arystokraci, plutokraci i komiwojażerzy wszędzie skłaniają się do beznarodowości. Ale też właśnie dlatego jedyna prawdziwa i konsekwentna demokracja, która dzisiaj istnieć może – demokracja społeczna – powinna się jak ognia wystrzegać naśladowania arystokratów, plutokratów i komiwojażerów. Socjalna demokracja chcąc powołać do czynnego udziału w życiu społecznym milionowe masy ludu pracującego, powinna na każdym terytorium narodowym z osobna dostosować całą nadbudowę polityczną do szerokich podwalin ludowych; tylko tą drogą można wytworzyć społeczeństwo szczerze demokratyczne, gdzie podniety do czynu przechodzą od jednego ogniwa społecznego do drugiego nie drogą rozkazów, wydanych w obcym języku, a zatem zrozumianych powierzchownie, a wykonywanych mechanicznie, tylko drogą owego szybkiego, łatwego i całkowitego porozumiewania się dusz ludzkich, które jest możliwym jedynie na podstawie jedności narodowej. Innymi słowy międzynarodowość socjalistyczna może się opierać tylko na wzajemnym przyznawaniu każdemu narodowi prawa do niepodległości państwowej w granicach jego terytorium etnograficznego. Na dążeniu do tej niepodległości powinny się opierać wszelkie sojusze między partiami socjalistycznymi; na urzeczywistnieniu tej niepodległości opierać się będzie w przyszłości braterskie współdziałanie wolnych narodów.
Ale może to tylko demokracja mieszczańska czy drobnomieszczańska tak rozgraniczają narody? Czyż ustrój socjalistyczny, czyliż wspólna własność środków produkcji nie zleje wszystkich narodów w jeden, nie zniesie wszelkich granic?
Zarzut ten, bardzo często stawiany, świadczy o tym, że stawiający go „ortodoksyjni marksiści” jeszcze nigdy się bliżej nie zastanowili nad tym, czym się właściwie różni państwo socjalistyczne od państwa kapitalistycznego. Państwo kapitalistyczne, a szczególnie najczystszy typ jego, państwo manchestersko-liberalne, jest sobie ot wiotkim dachem czy parasolem wspólnym, chroniącym od ulewy, gradu i zawieruchy dziesiątki tysięcy wzajemnie niezależnych gospodarstw prywatnych. A ponieważ między tym parasolem a chronionymi przezeń gospodarstwami żadnego ściślejszego związku organicznego nie ma, więc jedno i to samo gospodarstwo prywatne może się doskonale rozsiąść pod dwoma lub trzema parasolami państwowymi. Jeden i ten sam kapitalista może posiadać kopalnie we Francji i w Niemczech, fabryki maszyn w Anglii i w Ameryce, zakłady tkackie w Berlinie i w Łodzi, może odcinać kupony od akcji kolejowych austriackich i włoskich, pobierać procenty od renty tureckiej i hiszpańskiej. Olbrzymie masy towarów, na prywatny rachunek zakupionych, z łatwością przechodzą granicę w jednym i drugim kierunku; wszak na granicy pobiera się tylko cła, a cła są tym niższe, im czystszym jest kapitalistyczny charakter państwa. Wygórowane cła rosyjskie świadczą o tym, że kapitalizm rosyjski znajduje się dopiero w pieluchach; minimalne cła angielskie, tyczące się niektórych zaledwie towarów, świadczą o dojrzałości kapitalizmu angielskiego. Tak więc państwo manchestersko-kapitalistyczne, nie roszczące pretensji do organizowania przemysłu, wyrzekające się kierownictwa czynności gospodarczych na rzecz prywatnej inicjatywy i wolnej konkurencji, sprowadza znaczenie granic do minimum. Przy takim systemie państwowości przesunięcie lub zniesienie jakiejś granicy jest dla światowych kapitalistów aferą trzeciorzędną, bo żadna granica na serio im nie przeszkadza w robieniu interesów po obu stronach kordonu. Takie państwo, przez samowładny kapitalizm sprowadzone do marnej funkcji „stróża nocnego”, obojętnie patrzeć może nawet na masową emigrację swoich poddanych, lub imigrację obcych. Emigruje sto tysięcy chłopów do Ameryki? A niech jadą, jeśli konkurencja ich wyparła! Przybyło 60 000 Włochów, Rusinów, Słowaków? I owszem, praca stanieje! Wychodźcy głodzą się, chorują, mrą w podróży? Przedsiębiorcy, widząc bezradność przybyszów, wyzyskują ich w sposób nieludzki? Dozorcy biją ich, znęcają się nad nimi? Opuszczone rodziny wychodźców żyją w nędzy, dziczeją? To nie sprawa państwa; państwo nie jest opiekunem dorosłych ludzi ani ich rodzin – każdy sam swego szczęścia kowalem!
Tak więc powtarzam, państwo kapitalistyczne sprowadza znaczenie granic do minimum. W biegunowym przeciwieństwie zaś do państwa kapitalistycznego republika socjalistyczna nie jest ani dachem, ani parasolem, tylko gmachem. Państwo socjalistyczne to jednolite gospodarstwo narodowe, którego wszelkie części i cząstki, jakkolwiek autonomiczne, działają ku wspólnemu celowi i według wspólnego planu. Przypuśćmy dla przykładu, że Francja stała się republiką socjalistyczną. Otóż w takim razie francuska kopalnia węgla to już nie kopalnia, która przypadkowo tylko leży we Francji, a której właściciel lub główny akcjonariusz może być Niemcem, Anglikiem czy Amerykaninem; nie, to kopalnia stanowiąca własność narodu francuskiego, a zarazem kopalnia wchodząca w skład zbiorowego gospodarstwa tego narodu. Węgle z tej kopalni ogrzewają mieszkania francuskie, opalają lokomotywy francuskie, wytwarzają siłę mechaniczną dla fabryk francuskich, a dopiero zbyteczna we Francji nadwyżka tych węgli może być przez naród francuski sprzedana jakiemuś narodowi obcemu. A jeśli granicę francuską przekracza na przykład ładunek jedwabiów francuskich wartości trzech milionów franków, to wysyłającym nie jest żaden prywatny kupiec lub fabrykant, tylko naród francuski; a zatem rząd narodowy pobiera od tego ładunku nie jakieś cło, wynoszące 1%, 5% lub chociażby 20% wartości, tylko całą wartość sprzedanego towaru. A Francuz to w tej przyszłej socjalistycznej Francji już nie człowiek mający paszport francuski, ale któremu poza tym wolno na własną rękę z głodu umierać i we Francji, i poza Francją; nie, to członek wielkiej rodziny francuskiej, która wszystkich swoich synów wychowuje, karmi, odziewa, ugaszcza i zatrudnia we własnym gospodarstwie. Usunięcie stu Francuzów od pracy to pozbawienie się stu sił roboczych, którym tak czy siak utrzymanie dawać trzeba. A wyjazd stu Francuzów za granicę to dla tej wielkiej rodziny utrata stu synów i córek, których nie można zastąpić obcymi, bo z obcymi utrudnione porozumienie, bo obcym trzeba rozkazywać, bo obcych trzeba dozorować, podczas gdy ze swoimi półsłówkiem porozumieć się można, podczas gdy swoi, od dzieciństwa wychowani do wspólnej pracy, z przywiązania dla narodu, rodziny pracują bez przymusu i bez rozkazów. Republika socjalistyczna musi więc gorliwie i czujnie dbać o pracę dla swoich u siebie, bo utrata obywateli jest dla niej utratą krwi, a zastąpienie ich obcymi bolesną i niebezpieczną transfuzją. Toteż republika socjalistyczna podniesie wyzyskanie przyrodzonych bogactw własnego kraju, wykorzystanie wszelkiej możliwości pracy wytwórczej na własnym terenie, słowem umiejętne zagospodarowanie swojskiej gleby, tak pod względem rolniczym, jak i przemysłowym, do niebywałego dotąd napięcia. Regulacja swojskich rzek, wykończenie swojskiej sieci kolejowej, ulepszająca klimat racjonalna gospodarka leśna, przyswojenie nowych odmian pożytecznych roślin i zwierząt, uprzystępnienie wszelkich odłogiem leżących skarbów mineralnych swojskiej ziemi, tworzenie fabryk na miejscu przerabiających wszelkie surowce przez swojską przyrodę dostarczane; a jednocześnie wydobywanie przez czujną a dyskretną pracę wychowawczą z dusz swojskiej młodzieży wszelkich drzemiących w tych młodych duszach zdolności, planowe rozwijanie tych zdolności drogą kształcenia fachowego i wykorzystanie ich celem obsadzenia swoimi wszelkiego rodzaju posterunków w każdej dziedzinie pracy narodowej, słowem wychowywanie wszechstronnie uzdolnionego narodu – takie będą główne zadania mężów stanu w okresie socjalistycznym. I tylko z tego jak najintensywniejszego rozwijania sił każdego narodu z osobna wyniknie w końcu trwała harmonia międzynarodowa – wedle zasady, którą tak trafnie sformułował Fryderyk Rückert, ów skrzętny Niemiec karmiony mądrością Wschodu: „Gdy się róża sama stroi, ogród stroi sobą!”.
Ale to wszystko znaczy, że państwo socjalistyczne podniesie znaczenie granicy do maksimum. Granica stanie się niezmiernie ważnym organem socjalistycznego państwa. A ta granica nie może bujać gdzieś w powietrzu, tylko musi być pociągniętą na Ziemi. A jeśli ma być pociągniętą na Ziemi, a odpowiadać swojemu celowi, to oczywista musi być pociągniętą tam, gdzie istotnie dzieli swoich od obcych – a mianowicie między dwoma terytoriami etnograficznymi.
Dobrze więc, niepodległość jest potrzebną, granice są niezbędne nawet w socjalistycznym okresie. Ale prowadzić wojnę o niepodległość, przelewać krew o granice? Czyliż samo pojęcie wojny, tej systematycznie przygotowanej rzezi masowej nie sprzeciwia się pojęciu demokracji, a cóż dopiero socjalizmu?
Otóż przyznaję, że istotnie w demokracji tkwi tendencja do zniesienia wojen. Wolny naród lekkomyślnie nie wszczyna wojny. Może sobie samowładca lekkomyślnie szafować krwią plebsu, może arystokracja lekkomyślnie szafować krwią chamów; mogli i w minionych wiekach bogaci patrycjusze miejscy lekkomyślnie szafować krwią obcej, najemnej hołoty, krwią przybłędów „bez czci i wiary”; ale wolny naród swojej własnej krwi nie przelewa dla żartu. A tym bardziej państwo socjalno-demokratyczne, które przecież tyle trudu wkłada w wychowanie każdej jednostki z osobna, będzie się wystrzegało trwonienia drogocennej krwi swoich synów. Ale z tą tendencją pokojową krzyżuje się inna, niemniej silna, która właśnie najbardziej postępowe społeczeństwa najbardziej prze do wojny o postęp. Znamy tę tendencję wszyscy, znamy ją od dawna; imię jej – tendencja rewolucyjna. Ta tendencja oswobodzicielka nie tylko prze klasy ujarzmione danego narodu do zbrojnej walki przeciw swojskim klasom panującym; prze ona także wyzwolone narody do obrony krwawo wywalczonych swobód od wroga zewnętrznego, od międzynarodówki reakcji. Jakkolwiek niefortunnym był ów Engelsowski podział narodów na rewolucyjne i reakcyjne, to jednak o tyle jest prawdą, że żadna postępowa zasada nie zwycięża u wszystkich narodów od razu; a naród, który wprowadza w życie nową, rewolucyjną zasadę, jeszcze wyklinaną i prześladowaną przez rządy narodów sąsiednich, naraża się na wojnę z sąsiednimi państwami. Tak było w wiekach średnich od czasów pierwszej krucjaty przeciwko Bogumiłom bośniackim, ojcom duchowym wszystkich późniejszych komunizmów chrześcijańskich w Europie, a przeto pośrednio i socjalizmu nowoczesnego: tak jest dzisiaj i tak jeszcze dosyć długo będzie. Naród, który u siebie przestaje palić protestantów na stosie, tym samym naraża się na wojnę z narodem sąsiednim, u którego inkwizycja jeszcze jest górą; przykładem Anglia za Elżbiety, kiedy to Filip hiszpański wysłał przeciwko niej Niezwyciężoną Armadę pod dowództwem admirała Medina Sidonia, poprzednika Rożdiestwieńskiego. Naród, który otoczony monarchiami absolutystycznymi pierwszy u siebie zaprowadza republikę, ściąga na siebie świecką krucjatę, czyli koalicję mocarstw reakcyjnych – dowodem wielka rewolucja francuska. Naród, który u siebie znosi szlachectwo, tym samym ściąga na siebie gniew swojego arystokratycznego sąsiada, nawet jeśli z nim przebywa w najczulszej z federacji; przykładem Norwegia, która z tej przyczyny z r. 1821 stała bezpośrednio przed wojną ze Szwecją, i tylko grube ustępstwa finansowe ze strony Norwegii w ostatniej chwili zażegnały burzę. Naród, który u siebie toleruje socjalistów, podczas gdy sąsiad ich prześladuje, naraża się na wojnę z tym sąsiadem; doznała tego Szwajcaria, która od r. 1879 do 1888 pozwalała socjalistom niemieckim wydawać swój nielegalny organ partyjny w Zurychu, aż w końcu groźby rządu niemieckiego zmusiły ją do wydalenia redaktorów tego pisma. A przecież chodziło tylko o tolerowanie socjalistów, nie o socjalizm. Tym bardziej więc naród, który pierwszy w Europie zaprowadzi u siebie ustrój socjalistyczny, ściągnie na siebie zbrojną koalicję państw kapitalistycznych, krucjatę czcicieli Mammona przeciw jego bluźniercom. Ta przyszła wojna koalicyjna będzie może krwawszą niż wszystkie wojny napoleońskie razem wzięte. Ale jeśli się nie znajdzie naród bohaterski, który tę wojnę świadomie na siebie sprowadzi, to i socjalizmu nigdy nie będzie.
Oczywiste, że żadna wojna rewolucyjna, ściśle biorąc, nie jest wojną przeciw narodowi wstecznemu. Nie naród jest wstecznym i kontrrewolucyjnym, tylko rząd jego i klasy panujące. Toteż logicznym wynikiem każdej takiej sytuacji jest wezwanie przez rząd postępowego państwa skierowane do ludu z tamtej strony granicy, aby odmówił posłuszeństwa swoim panom, chcącym go użyć do usług katowskich, i stanął po stronie szermierzy wolności. Małoż to takich proklamacji do ludności niemieckiej wydawały niegdyś francuskie wojska rewolucyjne? Słowem dewizą każdej takiej walki jest hasło, tak dobrze znane nam Polakom: „za naszą i waszą wolność!”. Ale niestety, piękne to hasło nie robi zbytecznymi bagnetów i kul przeciwko tym, którzy go słuchać nie chcą. A ostatnie zdarzenia pod caratem chyba nas wszystkich przekonały, że zbrojnej reakcji jeszcze bardzo długo nie zabraknie janczarów. Gdybyśmy chcieli czekać, aż ich zabraknie całkiem, moglibyśmy się spać położyć na długie, długie stulecia...
Wojna jest straszną, ale stokroć straszniejszym jest gnicie bezbronnego narodu pod batem triumfującej reakcji. A tego bata niełatwo się pozbyć bez wojny. Kto więc dąży do wolności, temu nie wolno się wyrzec wojny o wolność. A to się tyczy i wolności społecznej, i politycznej, i narodowej.
Otóż i odpowiedź na pytanie: czy wolno nam o niepodległość Polski prowadzić wojnę? Wolno nam, o ile ta wojna będzie możliwą i potrzebną. Szczerze i serdecznie witamy jako braci wszystkich tych Rosjan, którzy gotowi są do zbrojnej walki o wolność u siebie, a jednocześnie gotowi są do odmówienia rządowi rosyjskiemu katowskich usług przeciwko rewolucyjnej Polsce. Ale wobec tych Rosjan, którzy się do tych usług katowskich użyć dadzą, bynajmniej nie będziemy tołstojowcami. Będziemy ich zwalczać na śmierć i życie, tak samo jak zresztą i zbirów, katów i zdrajców z naszego własnego narodu wyszłych.
Tak stawiając kwestię, jesteśmy w najzupełniejszej harmonii z owymi sławnymi socjalistami europejskimi, którzy tylekroć oświadczyli swoją gotowość do wojny o niepodległość i całość swojej ojczyzny.
Wszak Bebel gotów jest nawet wojować z republiką francuską w imię całości Niemiec monarchicznych i reakcyjnych. A my byśmy się mieli cofnąć przed wojną za niepodległą republikę polską przeciw państwu Trepowów i Abramowów?
Władysław Gumplowicz
Powyższy tekst Władysława Gumplowicza to jeden z rozdziałów jego książki „Kwestia polska a socjalizm”, Nakładem Wydawnictwa Dzieł Społeczno-Politycznych „Życie”, Warszawa 1908 (książka zawiera teksty powstałe w latach 1905-1907, z których część była uprzednio publikowana w prasie). Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł, pominięto przypisy.