Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Gustaw Daniłowski

Na stokach Cytadeli

[1916]

Gdy po zdławieniu rewolucji 1831 roku car Mikołaj I zbudował Cytadelę Warszawską, dał wyraźnie do zrozumienia, że forteca została wzniesiona nie tyle dla obrony zewnętrznej, ile dla trzymania w pokorze i posłuszeństwie buntowniczej Warszawy. „Baterie fortów” – rzekł samowładny despota – „są obrócone na miasto, które w razie najmniejszej próby oporu zburzę do fundamentów i nie ja je odbuduję”.

Mury stolicy ocalały, ale niepodobna obliczyć ofiar najlepszych synów narodu, których pochłonął Dziesiąty Pawilon – kazamaty dla więźniów politycznych i stoki cytadeli, gdzie pracowały szubienice.

Na stokach tych w dniu 5 sierpnia 1864 roku, na oczach szlochającego tłumu zgnębionej ludności Warszawy, z męstwem i spokojem ludzi wierzących w świętość i ostateczne zwycięstwo swej sprawy, zginął ostatni dyktator powstania Romuald Traugutt i jego towarzysze, Rafał Krajewski, Józef Toczyski, Roman Żuliński, Jan Jeziorański – ostatni Rząd Narodowy zrywającej się do wolności Polski.

Potem nastąpiła dłuższa przerwa, duchowy letarg przybitego klęską narodu, bo w chwili, kiedy padał ostatni powstaniec, upadła szlachta polska, a z ostatnim jego westchnieniem jakby uleciał z niej duch walczącej Polski, poszukując nowego wcielenia.

Wcieleniem tych niewygasłych aspiracji wolnościowych narodu stał się wkrótce nowy żywioł, występujący na arenę dziejową – lud pracujący.

W roku 1883 zapełniają się na nowo cele X Pawilonu członkami partii Proletariat, a w roku 1886 po dwudziestoletniej przerwie na stokach fortecy, na których ginął Traugutt, zostają straceni Kunicki, Bardowski – inteligenci i dwaj robotnicy – Ossowski i Pietrusiński, reszta towarzyszy idzie w katorgę, krwawymi śladami, wydeptanymi przez polskie pokolenia.

I ludzie ci giną z takim samym męstwem i spokojem, jak ich poprzednicy, bo z równą wiarą w dobro swej sprawy i ostateczne jej zwycięstwo.

Ruch, na razie pozbawiony rysów narodowych, staje się wkrótce ruchem polskim, przyjmuje jako naczelne hasło swego programu dążenie do zdobycia Niepodległości i z tego względu jest najsurowiej przez rząd ścigany i więziony w murach fortecy. Największy rozrost ruchu przypada na rok 1905, gdy skutkiem przegranej wojny japońskiej, ta Bastylia Europy, jaką jest państwo caratu, uległa ogólnemu wstrząśnieniu. I oto w tych latach Cytadela znowu staje przepełniona więźniami, a stoki jej oślizgłe od krwi.

W ten sposób od chwili śmierci Traugutta na stokach Cytadeli poczyna się stwarzać jak gdyby drugi Wawel rewolucyjnej Polski, stos kości bohaterów mordowanych w noc głuchą, grzebanych tajemnie. A w dobie między 1905 i 1907 rokiem nowy męczeński Panteon narodowy chłonie życie walecznych tak gwałtownie, jak nigdy.

Lista nazwisk powieszonych w tych latach zajęłaby kilka stronic tej książki. Jednym z ostatnich, co szli po szczeblach szafotu, jakby stąpali po stopniach tronu, jest Józef Mirecki, prawdziwy Książę Niezłomny Rewolucyjnej Polski.

Niepodobna przedstawić w całej okazałości tej posągowej postaci...

Wiele z chwały musi być przemilczane, powierzane tylko z ust do ust pamięci szeptem tajemnym. Sądzimy jednak, że z tej cząstki działalności Mireckiego, która da się ujawnić, naród odczuje, kogo mu wydarł nikczemny mord, jak drogocenny skarb ukradł, by zniszczyć, dziki najazd, co od wieku tępił i wytracał najszlachetniejszych w każdym pokoleniu.

Józef Mirecki urodził się około 1880 roku, zdaje się w Rosji, pochodził z rodziny obywatelskiej w radomskim, która podupadłszy materialnie, przeniosła się do Warszawy, gdzie matka Józefa założyła dystrybucję.

Dziad Mireckiego służył w wojsku polskim, ojciec był również wojskowym, toteż w rodzinie panowały żywe tradycje militarne.

Mirecki początkowo uczęszczał do gimnazjum radomskiego, gdzie należał do tak zwanych kółek samokształcenia, założonych przez Kazimierza Krauza (pseudonim partyjny „Luśnia”), przedwcześnie zmarłego teoretyka niepodległościowej ideologii Polskiej Partii Socjalistycznej i socjologa o europejskim rozgłosie.

Duży nad wiek, nieśmiały, skromny chłopak, wyróżniał się wśród kolegów niedziecinnie poważnym usposobieniem i niezwykłą obojętnością w stosunku do urzędowej oświaty, szerzonej przez pedagogów moskiewskich pod kierunkiem dyrektora Smorodinowa. Szczególny wstręt czuł do języków starożytnych, martwego kucia słówek i gramatyki, do ćwiczeń klasowych w tym przedmiocie zasiadał jak automat. Na rozkaz „zakryt’ tietradi” [zamknąć zeszyty] momentalnie składał kajet, odruchowo niemal oddawał, nie troszcząc się o sukces. Był w ogóle bardzo małomówny, potrafił godzinami milczeć. Na zebraniach koleżeńskich rzadko zabierał głos i choć lakoniczne jego uwagi odznaczały się zwykle trafnością, wypowiadając je, mieszał się i czuł zażenowanie, jakby popełniał nietakt. Z piątej klasy Mirecki został wydalony za harde zachowanie się wobec oficera, nauczyciela gimnastyki. Był to jakby pierwszy zatarg z armią rosyjską przyszłego bojowca i zarazem pierwszy strajk młodziutkiego socjalisty – strajk niemy, polegający na odmówieniu odpowiedzi na oficerskie powitanie. Nie mogąc dostać się do żadnego gimnazjum, Mirecki wstąpił do szkoły górniczej w Dąbrowie [Górniczej] około 1896 roku, tj. w czasie, kiedy w Zagłębiu począł się rozwijać pod przewodnictwem PPS ruch rewolucyjny, a szkoła stała się jednym z ognisk przyszłych bojowników ludowej sprawy.

W tej szkole wyrabiał się Józef Mirecki. Pomijamy całą jego działalność młodzieńczą, zaznaczamy tylko, że po dłuższym pobycie w więzieniu, w 1900 roku został wysłany do guberni ołonieckiej na pięć lat wygnania.

Wygnanie! Serce oddarte od wszystkiego co drogie, obce widoki, obce stosunki, obce dusze.

Garstkę spędzonych z rozmaitych krańców świata, często psychicznie cudzych „towarzyszy”, zgryza tęsknota, rozdrażnia puste życie i czyni chciwymi na wszelkie spory nieraz o literę, o kreskę martwego dogmatu.

Na tych morderczo jałowych polach wysycha i upada słaby, zdobywa hart silny. Mirecki tu urósł w moc.

Niestrudzony twórca własnego jestestwa, dźwigał w sobie coraz wynioślejszą twierdzę niezdobytej woli, w jej pęta brał kolejno wszystkie władze duszy. Głuche, gorące namiętności, ślepe organiczne instynkty czynił jej mocarstwu doskonale posłuszne, bez szemrania podległe.

Dojrzewała w nim jednocześnie od początku rewolucyjnej działalności kiełkująca myśl, że cały ruch winien konsekwentnie zmierzać ku temu, by mógł się zmierzyć orężnie ze zbrojnym panowaniem przemocy i gwałtu. W kraju, gdzie tradycja bojowa przez filozofię niewoli została zabita, trup jej wyśmiany, widmo odepchnięte, trzeba było żywej i ofiarnej krwi, by wystygłą sprawę rozniecić, potężnego ramienia, by ją z grobu wydźwignąć, nieustraszonego męstwa, by wyklęty sztandar rozwinąć, i heroizmu, by kazać się w nim rozkochać współczesnym i dorastającym pokoleniom. Jednym z takich wskrzesicieli zadeptanego ognia, Prometeuszem buntu w zduszonym narodzie, postanowił się stać Mirecki.

Rozumiał dokładnie, że droga, którą zdążać zamierza, to ostra krawędź zawieszona nad przepaścią śmierci. By stąpać nią bez trwogi, trzeba zdobyć władzę, niezmrużonymi oczami spoglądać w bezdenne czeluści, zwiedzić je wyobraźnią, posiąść całkowicie, uważać usunięcie się w tę otchłań jako zwyczajną przygodę, pokonać strach przed nią, wytrzebić w sobie do cna lęk śmierci. Mirecki to uczynił.

I tak przygotowany moralnie, na pierwsze sygnały budzącej się rewolucji ucieka z wygnania i zaciąga się w szeregi organizacji bojowej, jako podkomendny Piłsudskiego.

Studiuje pilnie sztukę wojskową, ćwiczy się w strzelaniu, uczy robić plany, przygotowywać materiały wybuchowe, przy czym ujawnia wybitne techniczne zdolności, pomysłowość i olbrzymią pamięć wzrokową, która mu pozwala utrwalać w umyśle z dokładnością kliszy fotograficznej najdrobniejsze szczegóły sytuacji. Pracuje bezimiennie, przybiera nazwisko Montwiłła, Sawickiego i pseudonim „Grzegorza”, potem „Bronisława”. Niemowlęca jeszcze bojówka złożona ze świeżych rekrutów, pod jego dowództwem przeprowadza pierwsze zbrojne akcje, przy czym Montwiłł ujawnia wszystkie swe pierwszorzędne zalety.

Jest świetnym wywiadowcą, rozważnym, pieczołowitym wodzem i do szaleństwa odważnym żołnierzem. W najcięższej sytuacji nie traci zimnej krwi, pamięta o wszystkim, przeżywał, rzec można, w wyobraźni projektowaną walkę we wszystkich szczegółach i możliwych powikłaniach.

W ogień idzie pierwszy, z pola schodzi ostatni.

W jednym z najtrudniejszych odwrotów, kiedy szeregowcy literalnie kładli się ze znużenia i gotowi byli oddać się w ręce pościgu, byle odpocząć, Mirecki chory na zimnicę, rękami wprost dźwiga ludzi, zmusza do marszu, po drodze zdobywa rządową pocztę i podniesionych na duchu tym zwycięstwem towarzyszy uprowadza w bezpieczne miejsce.

Toteż szeregi wprost go kochają. Wieść, że Bronisław dowodzi, wywoływała radość i wiarę w powodzenie.

Żołnierze lubowali się w jego pięknym, donośnym, metalicznym głosie, którym wlewał w ich żyły spokój, ufność, że dzielny wódz czuwa nad wszystkim i że w zachwianym punkcie błyśnie jego broń, która nie chybia.

Nowozaciężni, przyjmowani do organizacji bojowej, opowiadają, że od pierwszego zetknięcia się ze spiżową postacią instruktora o pięknej, posępnej, głęboko uduchowionej twarzy, odczuwali, jakimi być powinni. Z jednego spojrzenia jego badawczych, o złotym połysku piwnych oczu, domyślali się, czego od nich żąda, tak, że za całą rozmowę wystarczał mocny, serdeczny uścisk dłoni i krótkie zdanie, którym zwykł był witać rekrutów. „Towarzysze! Nie lękajcie się śmierci”. Obojętność wobec śmierci Mirecki uważał za niezbędny warunek dla bojowca. Żołnierz rewolucji nie powinien był, jego zdaniem, oddawać się żywym w ręce wroga. Zasadę tę potwierdził osobistym przykładem.

Gdy w sierpniu 1905 roku przy ulicy Mokotowskiej policja otoczyła dom, w którym zgromadzili się towarzysze, Montwiłł-Sawicki, jak głosiły pisma, stawiał zbrojny opór.

Nie mogąc przedrzeć się przez oddział straży, wydostał się na dach, strzelał do ścigających go policjantów, a wiedząc, że wymknąć się nie zdoła, po wyczerpaniu amunicji, ostatnim ładunkiem wypalił sobie w usta, kula ześlizgnęła się na zębach, uszkodziła szczękę i przedziurawiła policzek.

Ujęty i osadzony w Cytadeli, pod jesień z powodu potrzeby operacji został przeniesiony do szpitala św. Ducha.

Na pół godziny przed pójściem na stół chirurgiczny, zdołał, pomimo pilnującego konwoju, wyskoczyć przez okno do sąsiedniego ogrodu fabryki Frageta, skąd oczekująca kareta odwiozła go w bezpieczne miejsce. W ręce wysłanego pościgu dostało się jedynie szpitalne ubranie pacjenta. Drugi raz w podobnej jak na Mokotowskiej sytuacji, znalazł się Mirecki w końcu grudnia, wkrótce po akcji w Wysokim Mazowieckim, gdzie z kasy rządowej skonfiskowano na rzecz rewolucji około pół miliona rubli, fundusz przeznaczony na umocnienie potęgi caratu, bo na budowę fortów w guberni łomżyńskiej.

Było to na Wilczej, w mieszkaniu konspiracyjnym, gdzie Mirecki w wigilię pewnej akcji miał nocować.

Naoczny świadek tak opowiada o tym zdarzeniu:

„Gdy przyszedłem, zastałem już towarzysza Lerczyńskiego i Bronisława, którzy się krzątali około posłania. Pomimo że miałem głowę zaprzątniętą ważnymi rzeczami, uderzyły mnie w Mireckim pewne niezwykłe w naszym kawalerskim życiu obyczaje, mianowicie niezwykła schludność i porządek, z jaką rozbierał pościel, prostował fałdy zdejmowanego ubrania, czyścił i odkurzał rzeczy.

– Nazywam się Sawicki – rzekł, idąc do łóżka.

Lerczyński rozmawiał ze mną chwilę na temat wznowionych rewizji nocnych i rozmaitych niezbyt pomyślnych nowin, które rozstroiły mnie do tego stopnia, że pomimo znużenia zasnąłem po północy. Spałem widać twardo, bo kilkakrotnie szarpnięcie za rękę ledwie mnie ocuciło z sennego odurzenia, ale wystraszony głos posługaczki, że policja jest w domu i robi po piętrach rewizję, otrzeźwił mnie w jednej chwili.

Zerwałem się na równe nogi i zobaczyłem w mętnym świetle wschodzącego dnia, że Lerczyński na wpół ubrany nerwowo porządkuje jakieś papiery, a Montwiłł, rzec można, zapięty na ostatni guzik, flegmatycznie ogląda brauninga i nabija zapasowy magazyn.

– Towarzyszu – odezwał się nagle, pakując ostatni ładunek – nie czas debatować, za chwilę tu będą, nie mamy nic do stracenia. Jak chcecie, ale mnie żywcem nie wezmą.

W skupieniu i w milczeniu wyjęliśmy swoją broń, tymczasem Mirecki, rozejrzawszy się po pokoju, kazał nam postawić łóżka w drzwiach, za nimi ustawił stół i poukładawszy odpowiednio materace, poduszki i sienniki, zbudował wcale niezłą barykadę.

– No, teraz – rzekł, obejrzawszy swoje dzieło – możemy się nieco zatrzymać, nie należy na oślep strzelać – dodał i odsunął bezpiecznik.

Czekaliśmy z bijącym sercem nie wiem jak długo, bo straciłem miarę czasu, gdy nagle wpadła posługaczka i stanęła w osłupieniu, nie rozumiejąc, co mają znaczyć te stłoczone meble.

– Poszli, poszli – zaczęła wreszcie zdyszanym głosem – zabrali jakiegoś pana i poszli.

Lerczyński zaklął ordynarnie. Mirecki się uśmiechnął, pomógł nam rozebrać barykadę, spojrzał na zegarek, nałożył palto, pożegnał się i wyszedł”.

Przed rozpoczęciem akcji Mirecki miał zwyczaj, zwłaszcza, gdy brali w niej udział nowi rekruci, wygłaszać krótką przemowę:

„Chłopcy, należy bić się do ostatka, nie zważając na rany, z wyprutymi kiszkami, przytrzymując jedną dłonią bebechy, można drugą strzelać znakomicie i skutecznie. Gdybym padł, każdy niech robi dalej swoje, proszę was tylko na odchodnym, włóżcie mi kluskę (nabój dynamitowy) w gębę i zapalcie”.

Tego rodzaju przemowa nabierała w ustach Mireckiego przekonywujących akcentów, nieodpartej mocy. Podkomendni twierdzą, że istotnie czuli się w tej chwili na siłach trzymać w ręku nie tylko wyprute trzewia, ale i rozstrzelane serce.

Mirecki, który rwał się w najostrzejszy ogień, za co go nawet czasem karciły władze, unikał zbytecznego przelewu krwi nie tylko swoich, ale i obcych. Dla oszczędzenia niepotrzebnych ofiar gotów był narazić siebie. I tak pod Pruszkowem po opanowaniu pociągu, jeden z towarzyszy podłożył pod wagon lontową bombę. „Zgasić” – zagrzmiał, dostrzegłszy to Mirecki, a gdy towarzysz się guzdrał, skoczył i wyrwał głęboko, może na sekundę od wybuchu, płonącą tuleję. Szybkość decyzji, panowanie nad sobą, niewzruszony spokój w najgroźniejszych momentach zdumiewały najodważniejszych z odważnych.

Kiedyś w wiejskiej chałupie w ręku Mireckiego eksplodował zapas granatu, huk detonacji wywołał popłoch w całej izbie, on jeden nie drgnął, obtarł chustką skrwawioną odłamkami twarz, i jakby nic nie zaszło, oparzoną ręką począł ładować dalej swoje pioruny.

Na zapytanie zaś, jak uspokoić strwożonych sąsiadów, odparł: „Powiedzcie, że robimy ognie sztuczne na jutrzejszą majówkę”.

Było to w przeddzień zamachu pod Łapami, jednej z najryzykowniejszych wypraw. Niezwykłe zalety charakteru, wybitne fachowe zdolności, wynosiły Mireckiego na najwyższe stanowiska.

Sam nie dobijał się nigdy o zaszczyty, przeciwnie, wolał bezpośrednią robotę, niż bardziej odległe kierownictwo. Podporządkowywał jednak wszelkie swoje osobiste upodobania dobru sprawy. To był dla niego rozstrzygający argument.

We fluktuacjach rang, które przy zasadzie wyboru bywają czasem wypadkowo trafne, na każdym, zarówno podrzędnym, jak i wysokim stanowisku, Bronisław pracował z równą energią, męstwem i poświęceniem. Sam skromny, najchętniej uznawał zalety innych, starając się wyróżnić każdego według zasługi i zdolności.

Kiedy jako lustrator objeżdżał okręgi, znalazłszy wzorowy porządek u jednego z instruktorów, powiedział mu szczerze: „Chciałbym być waszym podwładnym, nie naczelnikiem”.

I potem zabiegał usilnie o rozszerzenie pełnomocnictw owego towarzysza. Cała ambicja Mireckiego polegała na jak najdoskonalszym wywiązaniu się z podjętych zadań. Źdźbło osobistych i prywatnych względów nie czepiało się nigdy tej nieskazitelnej duszy. Nie było w nim też ani trochę awanturnictwa, nic z gracza lubującego się w hazardzie. Stawka jego życia była z zupełną świadomością położona na kartę i w oczach jego stanowczo przegraną.

Mirecki wiedział dokładnie, że prędzej czy później zginąć musi, chodziło mu tylko o to, by się jak najgłębiej wrąbać w szeregi wroga, utorować najszerszą drogę następcom, w których zwycięstwo święcie wierzył i upatrywał je w masowej orężnej walce ludu polskiego z przemocą rosyjską.

W tej myśli, świadomy całej doniosłości przyszłych zadań rewolucji, był jednym z najgorliwszych propagatorów szerokich na wielką skalę przygotowań.

Marzył o założeniu wielkiej pracowni dla udoskonalenia środków walki, wynalezienia nowych, by uzyskać techniczną przewagę nad uzbrojeniem caratu.

Jako umysł należał do owych „rozumnych szałem”. Nieprawdopodobne na pierwszy rzut oka, olbrzymie wprost zamiary, w planowym, drobiazgowym jego opracowaniu stawały się zupełnie praktycznie wykonalne. W jednym z ostatnich tego pokroju pomysłów, którego nie zdążył wykonać, zwrócono mu uwagę, że niezmiernie doniosła akcja ma niewątpliwie wszelkie szanse powodzenia, ale pierwszy szereg, którym pragnie dowodzić, zginąć musi.

„Wiem, ale pozostali będą mieli ręce rozwiązane” – brzmiała niewyniosła, ale wzniosła w skali jego duszy zwyczajna odpowiedź.

Jednolita jego dusza wyrażała się zwięźle, zgodnie z naturą rzeczy, bo o ile giętkość literackich zdolności pozwala mnożyć wielkie słowa i z tytułu tej zasługi przybierać często nadnaturalne pozy, o tyle spiżowy rylec nadaje się tylko na lakoniczne, treściwe wersety, wżerające się niezatartymi głoskami w tablicę dziejów i jest zazwyczaj prosty.

Mirecki nie miał talentu nadawać swym marzeniom pozorów rzeczywistości, ale miał dar i siłę przemieniać rzeczywistość na wzór swych potężnych snów o chwale jutra, poczynać nowe koleje zdarzeń, z jałowej epoki nikczemnego bytu krzesać żarliwy ogień, co zapala duszę pokoleń, z własnego życia stwarzać heroiczny poemat zbuntowanej Polski.

Nie umiał mówić wiele, bo uważał, że każde słowo winno być źródłem czynu i wartość jego na tym polegać musi, że każdy wyraz nakłada obowiązek, by być mu wiernym. Tak jak ulubiony jego wieszcz Mickiewicz, swojej poezji był wierny do ostatniego tchu.

Niektórzy, nieznający go bliżej, przypuszczali, że jego milczenie płynie z przewagi uczucia nad intelektem, co zdarza się u ludzi gwałtownych wzruszeń. Mylili się. Przyczyna leżała w powadze jego myśli. W szczupłym dobranym gronie, gdy się Mirecki rozgadał, siła jego logiki i trafność jego argumentacji przykuwały uwagę. Znać było, że to, co mówi, jest rezultatem wszechstronnych rozważań, że poglądy jego nie tworzą się naprędce, lecz długo klarują w głębi duszy, by ujawnić się nagle w jasnej jak błyskawica, treściwej, lapidarnej sentencji. Ten lakoniczny spartanin posiadał w sobie jeden rys niezmiernie pociągający, ale jakby posągowi odlanemu z jednej sztuki przeciwny: subtelną tkliwość, którą na próżno jako szkodliwy jego zdaniem sentymentalizm usiłował w sobie wytrzebić, której się wstydził, żenował i która go czyniła chwilami nieśmiałym jak dziecko.

Z tej nieśmiałości pokpiwali towarzysze, a on się jak winowajca usprawiedliwiał: „Prawda, jestem nieśmiały, ale odważny”.

O poszczególnych akcjach nie wszystko da się ujawnić, by jednak poznać miarę tej odwagi i męstwa, dość sobie uprzytomnić, czym jest taka wyprawa.

W kraju płaskim, obsadzonym biurokracją moskiewską, przesyconym wojskiem, żandarmerią, policją tajną i jawną, który ma na usługi wszelkie środki szybkiej komunikacji, telefon, telegraf, pociągi, pocztę, dowolną rekwizycję podwód i koni, w dobie, kiedy się srożył stan wojenny, roiło się od patroli, i każdy przechodzień narażony był na osobistą rewizję, trzeba było przemycić broń, dostarczyć na odpowiednie miejsce, rozdać, zebrać się w oznaczonym punkcie, w biały dzień pokonać konwój, obezwładnić funkcjonariuszy, a potem wykonać odwrót, gdy alarm na całej linii, gdy szwadrony konnicy, bataliony piechoty, wszyscy od gubernatora do ostatniego stupajki zrywają się do pościgu.

Akcja taka to lwi skok przez otchłań śmierci. I kto jak Mirecki wśród ogólnego heroizmu potrafił się wyróżnić, ten był niezwykłą postacią.

Kiedyś przyszłość wydobędzie w całym blasku imię jego, z długim szeregiem zapomnianych towarzyszy, będących niejako pionierami przyszłego militarnego ruchu, który dziś w postaci Legionów odnosi wspaniałe triumfy.

W lecie 1907 roku została przerwana bojowa działalność Mireckiego w chwili, kiedy planował nową akcję. Bez broni został ujęty na ulicach Warszawy, wskazany przez byłego studenta uniwersytetu, prowokatora Charewicza (pseudonim „Sas”) i pod nazwiskiem Montwiłła-Sawickiego osadzony w X Pawilonie Cytadeli. Rozpoczął się długi, prawie półtora roku ciągnący się proces, jedyny w swoim rodzaju.

W grubych foliałach akt, zeznań szpiegów, informacji ochrany, opinii żandarmów, wniosków prokuratorów wojennych, w całej tej robocie płatnej zgrai najazdu, znajdowało się jedno, jedyne słowo oskarżonego: „Tak!”, na pytanie, czy się nazywa Montwiłł-Sawicki.

Poza tym Mirecki milczał jak mur, lub zmęczony badaniami odpowiadał: „Nie żełaju otwieczat” [nie mam zamiaru odpowiadać].

W tym zawziętym jego milczeniu uwydatniła się głęboka pogarda do całej procedury, sądu krzywoprzysiężnego i wstręt do używania wykrętów wobec tych ludzi.

Wytaczano mu sprawę po sprawie. Za opór zbrojny na Mokotowskiej został skazany na śmierć ze zmianą kary na 15 lat katorgi. Za przynależność do organizacji bojowej Frakcji Rewolucyjnej PPS otrzymał drugie tyle. Po uprawomocnieniu się tych wyroków, zakuto go w kajdany. Ale łańcuchy nie wystarczały. Najezdniczy rząd nie mógł mieć spokoju, póki Mirecki istniał, postanowił więc go zgładzić. Poczęto mu wytaczać gardłowe sprawy jedna po drugiej. Wszystko świadczyło, że słowa prokuratora: „Sędziowie, wyrok gotowy, należy go tylko podpisać” – nie były retorycznym zwrotem, lecz odpowiadały istocie rzeczy.

Mirecki wiedział, że cały sąd jest komedią dla zalegalizowania mordu. Nadciągała stopniowym, ale nieubłaganym krokiem męczeńska śmierć po jego bujną, młodą głowę...

Widział jej każde posunięcie, a jednak tryb jego więziennego życia nie uległ najmniejszej zmianie. Dbał jak dawniej o porządek w celi, uczył się jak zwykle, kształcił się do końca.

Spożytkowywał czas pracowicie, z upodobaniem rozczytywał się w najświetniejszych utworach literatury pięknej ostatnich lat, zagłębiał się ponownie w poezję swoich ulubionych romantyków i nabył ostatnie wydanie twórcy „Króla ducha”. Była to istotnie lektura godna czytelnika, co zdobył prawo następujące po wierszach poety:

„Kto mogąc wybrać, wybrał zamiast domu Gniazdo na skałach orła, niechaj umie Spać, gdy źrenice czerwone od gromu I słychać jęk szatanów w sosen szumie... Słowa – „Tak żyłem” powtórzyć o sobie”.

Z tego na książki dużego wydatku Mirecki czuł się w obowiązku usprawiedliwić przed jednym z towarzyszy. „Kupiłem dziś” – napisał – „komplet Słowackiego, być może będziesz to poczytywał za luksus, ja jestem przeciwnego zdania”. Ze współwięźniami komunikował się na ogół mało, nie uważając za potrzebne zaprzątać innych swoją osobą, zresztą obawiał się ich kompromitować ujawnieniem zażylszych stosunków. Czasem tylko, prowadzony na nowe śledztwo, pukał do cel znajomych kilkakrotnie, a stuk ten i ponury brzęk kajdan po posadzkach korytarzy, odbijał się bolesnym echem w sercach towarzyszy.

Pierwsza stryczkowa sprawa z braku świadków upadła. Następna, za zamach pod Łapami na najdzikszy pułk wołyński, również z braku dowodów została umorzona.

Postarano się o zrobienie świadka, dla pewności w skład sądu włączono oficerów wołyńskiego pułku i zaczęto ją raz jeszcze. Znowu śledztwo, zeznania szpiegów, usiłowania sędziów, by wydobyć choć słowo z tej groźnej, okutej postaci, dowiedzieć się kim jest, stwierdzić przynajmniej rzeczywiste nazwisko, ale Montwiłł uparcie milczał. Całe jego niezłomne zachowanie się podczas sądu, pełen spokoju i godności sposób bycia w więzieniu, wywierało nieodparty wpływ na otoczenie.

Prowokatorzy zaczęli się stawać skąpsi w swoich oskarżeniach, zdrajca odwoływał zeznania, w śmiałych, zżytych ze zbrodnią i wyrafinowanym okrucieństwem żandarmach, poczęły się budzić szczątki zabitego sumienia.

Po latach, szeptem, w którym się plątała, jakby tajemna trwoga, żal pomieszany z podziwem, przypominali go więźniom.

„Wot tut w 29 kamerie sidieł ichnij naczalnik, człowiek że był – powiesili odnako...” [tutaj w celi 29 siedział ich naczelnik, ale go powieszono – przyp. red.].

Nowi na pytanie, kiedy objęli obowiązek, odpowiadali: „W tym czasie właśnie, kiedy osądzono Sawickiego”, w przekonaniu, że jest to data tak osobliwa, że ją każdy znać musi.

Po wznowieniu sprawy o Łapy, Mirecki napisał do towarzyszy: „Wiecie, że przechwałek nie cierpię, ale teraz, kiedy jestem już jakby ostatnimi olejami namaszczony, czuję się w obowiązku wam wyznać, że rad jestem z takiego obrotu sprawy, bo, po pierwsze – śmierć moja położy wreszcie kres oszczerczym plotkom, że naczelnicy umieją tylko innych wysyłać na śmierć, a sami w ogień nie idą; po drugie – doda bodźca pozostałym, by bić się aż do zwycięstwa. Jest u nas w zwyczaju umierać z okrzykiem. Krzyków w ogóle nie lubię, jeśli jednak wydać go wypadnie, to będzie nim jedynie: Niech żyje Polska niepodległa!”

Towarzysze, którzy się zastanawiali nad każdym słowem listu Mireckiego, roztrząsając ostatnie słowa, przypomnieli sobie, że w życiu jego był okres, kiedy ulegając lewicowemu prądowi nie odrzucał wprawdzie niepodległości, ale niezbędność jej dla dobra ludu wydawała mu się sprawą, nad którą musi pomyśleć. Szybko jednak wyzbył się tych obcych naleciałości i na przedrozłamowej konferencji wyraził swój pogląd w dobitnych słowach:

„Oderwijmy się od nich, choćbyśmy mieli pozostać nieznaczną grupą. Lud pójdzie z czasem za nami!”.

Toteż w przedśmiertnym okrzyku jakby manifestował to, co podlegało w nim niegdyś dyskusji, wyrażał ostatni wniosek wewnętrznych dociekań, całkowitą treść swojego żywota.

W czasie ostatniej sądowej rozprawy Mirecki przesłał swój chrzestny krzyżyk jednemu ze skazanych na ciężkie roboty, ze skwapliwą adnotacją, by nie uważał tego za jakąś tam pamiątkę, ale za przedmiot wartościowy, za który można dostać parę rubli, tak potrzebnych na katordze.

Przed tragicznym rozwiązaniem napisał do jednego z bardziej doświadczonych towarzyszy bilecik następującej treści:

„Zbiera mi się chętka nie dać im się tknąć, niech się obejdą smakiem oczekiwanej satysfakcji. Co sądzisz o tym?”.

„Daj temu spokój” – brzmiała odpowiedź – „społeczeństwo nasze jest tak oziębłe, że mu potrzeba krwi i ofiar. Przy tym, gdybyś to uczynił, mogłoby na przyszłość stawiać się w celi szyldwacha i zatruwać ostatnie chwile skazańcowi”.

„Masz słuszność” – odpisał Mirecki.

Siódmego października 1908 roku, we wtorek, pomimo świetniej, acz beznadziejnej obrony adwokatów, wykazującej brak dowodów, Montwiłł został skazany na śmierć.

Po powrocie z sądu zawezwano go pod jakimś pretekstem do kancelarii. Tam zebrało się liczne grono tuzów wojskowych i wyższych urzędników rozmaitych dykasterii, by zobaczyć, jak wygląda ten szczególny człowiek.

Ożywiony gwar panował w tym, błyszczącym od szlifów, akselbantów i orderów, zbiegowisku. Ale gdy rozległ się szczęk kajdan prowadzonego więźnia, przycichła wrzawa. Gdy ukazał się w drzwiach dumny skazaniec, zrobiła się cisza.

Mirecki, zorientowawszy się, o co chodzi, ze swym z lekka sarkastycznym uśmiechem, który miał dla nich zawsze, rzekł żartobliwie: „Cóż tak ponuro, dobiliś swojewo, dołżny byt’ rady” [postawiliście na swoim, powinniście być zadowoleni].

Pomieszani oficerowie zaczęli coś bąkać „o prawie”, o współczuciu, niektórzy nawet wysunęli się z podaniem ręki.

Ale jedno spojrzenie Mireckiego wskazało odpowiedni dystans.

Przed śmiercią otrzymał pozwolenie widzenia się z żoną, odbywało się ono przez podwójną kratę. Gdy żona chciała prosić o usunięcie tej zapory, Mirecki rzekł: „Ich o nic prosić nie trzeba”.

Potem zaczął rozpytywać się o córeczkę, która się urodziła w więzieniu, o jej wygląd, bo dziecka nie widział, i na odchodnym upominał matkę, by wychowała dziecko na dobrą Polkę.

Były to ostatnie jego słowa słyszane przez bliskich, odosobniono go bowiem zupełnie.

Jednemu z towarzyszy udało się jednak wieczorem zajrzeć do jego celi.

Twarz skazanego nie zdradzała szczególnych wzruszeń, na poważnym spokojnym obliczu jaśniał zwykły lekki rumieniec, był zajęty porządkowaniem książek, słał starannie łóżko, jakby miał długo spać tu jeszcze.

Według przyjętego regulaminu mogło to trwać kilka dni, ale w tym wypadku władze wykazały wyjątkowy pośpiech.

Jakiś zabobonny strach kazał im nie tylko się spieszyć, ale poczynić niezwykłe zarządzenia.

W nocy z czwartku na piątek załoga forteczna stała pod bronią. Moskali ogarnęła niezrozumiała trwoga, zdawało im się, że w ostatnim momencie zjawią się jakieś mocne siły, hufce niebieskie czy ziemskie, by go wyzwolić.

Plac egzekucji otoczono podwójnym kordonem wojska. Do Cytadeli zjechało się mnóstwo dygnitarzy, ale w ostatniej chwili część się cofnęła, nie mając śmiałości asystować przy straceniu.

Dwadzieścia minut po pierwszej więźniowie siedzący od północy usłyszeli złowrogie stąpanie oddziału żołnierzy, dążących w kierunku wrót Iwanowskich. Z zapartym oddechem przywarli piersiami do okien. Błyszczała gwiazdami noc chłodna, sina, niema, jakby struchlała. Mirecki niby rozkuty Prometeusz wszedł na plac. Gdy się ukazała słuszna jego postać, stało się niezmiernie cicho. Gdy zwrócił złociste oczy i piękną głowę w kierunku wrogiego tłumu w cichym oczekiwaniu zastygło wszystko. Zrozumieli, że zamierza coś powiedzieć, spodziewali się usłyszeć jakieś wyznanie, wydrzeć choćby jedną tajemnicę, zdobyć chociażby nazwisko. Otworzył usta i dźwięczny, metaliczny głos, co drgał tak ślicznie w boju pod Rogowem, panował na tylu polach utarczek, rozległ się raz jeszcze donośnie:

„Niech żyje Polska Niepodległa”.

Okrzyk wspaniały jak sztandar, potężny jak przysięga w obliczu śmierci, walecznego wodza ostatnia komenda.

Około drugiej straż powracała. Głuche i ciężkie stąpania dźwigały wieść okrutną, że go związano, żywcem duszono, męczeńsko zabito.

Człowieka zabito, ale nie ideę.

Zginął Mirecki, zginął Traugutt, i wielu, ale bohaterską swoją śmiercią zdobyli władzę nad żywymi i dzisiaj po latach okrzykiem ich przedśmiertnym cała Polska woła.

Nie wiedział kat, że na stokach cytadeli zasadza drzewo wolności, krwią gorącą podlewa ziarna wyzwolenia.

Gustaw Daniłowski


Powyższy tekst Gustawa Daniłowskiego to cała broszura, która pierwotnie opublikowana została nakładem „Jedności Robotniczej”, Warszawa 1916. Od tamtej pory nie była wznawiana, poprawiono pisownię według obecnych reguł. Na potrzeby Lewicowo.pl udostępnił i przygotował Przemysław Kmieciak. Ilustracja wykorzystana w tekście pochodzi z jego oryginalnego wydania.

↑ Wróć na górę