Józef Dąbrowski (J. Grabiec)
„Czerwoni” sprzed ćwierćwiecza
[1925]
...Z całością organizacji PPS w Warszawie, a przynajmniej z jej szczytami, bezpośrednio zetknąłem się w styczniu 1898 r. Wówczas to, po powrocie ze świąt Bożego Narodzenia – nieco zresztą przedłużonych z powodu karnawału w rodzinnym mieście, zastałem wieść hiobową. Oto, wydelegowany przez Centralny Komitet Robotniczy (w skróceniu CKR) jako łącznik naszej studenckiej organizacji pepesowskiej z partią, znany nam już „tow. Władek”, „zaszpiclował się” poważnie. Że zaś nadto inne jeszcze względy nakazywały mu przejść na nielegalnego i opuścić Warszawę, przeto powołano na jego miejsce mnie. Zostałem więc bezpośrednim członkiem organizacji na bruku warszawskim.
Na wstępie jednak maleńka uwaga ogólniejszej treści. Nie trzeba sobie wyobrażać, żeby ówczesna konspiracja była czymś ciągłym. Pomimo te same firmy, często tych samych nawet ludzi niektórych, forma jej i treść zmieniały się ciągle. Jeżeli można użyć porównania, była to prawdziwa robota Penelopy – różniąca się jedynie od swego pierwowzoru tym, że pracowicie utkane przez danych ludzi dzieło niszczyli nie oni, lecz ktoś inny. Organizacje rwały się bez ustanku. Tworzyły się, pracowały i następnie upadały pod ciosami żandarmerii. Agitacja jednak i propaganda tych organizacji, bardzo zresztą szczupłych, pozostawiała rezultaty: wyrobione nieco i zaagitowane już jednostki, czasem nawet grupy. To ułatwiało robotę nowej organizacji, według innej taktyki przez innych ludzi stworzonej, choć działającej nawet pod tą samą formą partyjną i w imię tegoż ideału, a nawet programu.
Do najbardziej trwałych konspiracji należała PPS, której obraz w pięcioleciu 1897-1902 – obraz bardzo ciekawy, choć pozbawiony efektów takich, jak późniejsze jej dzieje – chciałbym przedstawić w niniejszych wspomnieniach.
W początkach 1898 r., po znakomicie udanym i doniosłym w jej pracach zjeździe (listopad 1897 r.) PPS była pełną zaufania w siebie i swój program. Było w tym dużo słuszności. Partia po kilkuletnim istnieniu nie tylko nie upadła, ale rozwijała się ciągle. Niepodległościowy program zyskiwał uznanie. „Stosunki” obejmowały obszary dawnej Rzeczypospolitej oraz kolonie studenckie w Rosji. Protegowano budzący się ruch litewski, łotewski, ukraiński, stworzono oddział żydowski. To zaś wszystko szło przy niezwykle skromnych środkach (dochody partii wynosiły niespełna 500 rb. miesięcznie) i nielicznym składzie (na zjeździe obecnych było wraz z delegatem zagranicy – 12 osób). Konkurencyjna Socjalna Demokracja Królestwa Polskiego i Litwy upadła zupełnie. Wewnątrz partii los spowodował zupełne wytrzebienie różnic w poglądach. Krytycznie nieco zapatrujący się na program niepodległościowy tow. „Stefan” (Jan Stróżecki), jeden z twórców organizacji, siedział już dawno w „ulu”, a jedyny w ściślejszym gronie zwolennik „konstytucyjnych nadziei” – „Lolek” (Ludwik Kulczycki), wpadł właśnie niedawno. Do Komitetu Centralnego wybrano krańcowych „niepodległościowców”: „Wiktora” (J. Piłsudski), „Edmunda” (St. Wojciechowski) i „Władka” (Al. Malinowski).
Wybór był niezwykle trafny. Przy komentowaniu i wprowadzaniu w życie niepodległościowego programu, który był poniekąd rewolucją w polskiej myśli socjalistycznej, i uświadamiania masowego, co było znowu rewolucją w taktyce partyjnej [1] wszyscy trzej „cekaerowcy” uzupełniali się znakomicie. Jeżeli użyć obowiązującego w socjalizmie naukowym wzoru heglowskiego, były to doskonałe: teza, antyteza i synteza. „Wiktor” – bujny kresowy szlachcic o umyśle i uczuciach romantyka czerwieńca czasów powstania styczniowego, wychowany w fantazyjnej szkole konspiracji rosyjskiej – reprezentował rewolucyjną tezę, której poniekąd antytezą był warszawski akademik, długoletni prezes „Koła” – wychowany w szkole myślowej pozytywizmu warszawskiego, narodowy socjalista z przekonań i refleksyjny z usposobienia – „Edmund”. Nikt zaś lepiej, niż skończony inżynier, „spryciarz” życiowy i praktyk w każdym calu – „Władek”, nie potrafiłby zasad czy pomysłów taktycznych, stworzonych przez obu towarzyszów, wprowadzić w życie. Tworzył on przez to właśnie syntezę ich obu.
Praca przed tą trójką leżała ogromna. Dwaj, ocaleni z pogromu i pozostali w kraju współtwórcy PPS, członkowie dawnego Związku: „Stefan” i „Fakir” (Kazimierz Pietkiewicz), dali podwaliny organizacji partyjnej w Królestwie. „Stefan” ugruntował ją w Warszawie. „Fakir” zaś, z niezwykłą pracowitością i zręcznością, pozahaczał nici organizacyjne na prowincji. Pozostawało teraz utrwalić tę organizację i dać jej program życiowy. Dokonano tego właśnie w okresie „Wiktora”, „Edmunda” i „Władka” w pięcioleciu 1895-1900 – zakończonym olbrzymim pogromem w tym ostatnim roku. Patrząc z oddalenia na trzydziestoletnie przeszło istnienie PPS, uważam ten okres za najbardziej bodaj twórczy w tym istnieniu. Hasła socjalizmu polskiego z czysto negatywnych stały się czymś pozytywnym. Robotnik polski po długich wezwaniach do protestu przeciw temu, co jest – usłyszał nareszcie wygłoszony przez program partyjny rozkaz: czyń to a to. Socjalizm polski stanął twarzą w twarz z rzeczywistym życiem politycznym i jego zadaniami konkretnymi. Zamiast koncepcji religijnej szczęścia wiecznego w przyszłym socjalistycznym raju – po jakiejś o mitologicznym charakterze rewolucji powszechnej – stanął przed nim cel wyraźny: stworzyć własne państwo i w nim zaprowadzić porządki socjalistyczne.
„Wiktor” w r. 1898 był najstarszym pepesowcem w kraju, gdzie od powrotu z Syberii w 1893 roku bez przerwy pracował i to od początku niemal na stanowiskach naczelnych. Poza tym był to najbardziej wyraźny przedstawiciel „nowego kursu” w PPS. To wszystko, obok „odbębnionych” już kilku lat Syberii oraz bogatych stosunków z rewolucjonistami rosyjskimi, dawało „Wiktorowi” niezależnie od cech osobistych – ogromną powagę w partii. Jako teoretyk, „Wiktor” był pierwszym bodaj rzecznikiem „powstańczości” – tego właśnie pozytywnego zwrotu w socjalizmie polskim. Przez tę powstańczość „Wiktor” skonkretyzował, czy też, jak chcieli przeciwnicy jego – zwulgaryzował, w każdym zaś razie – uczynił zrozumiałym i popularnym w masach program niepodległościowy PPS. Do tego bowiem czasu program ten, postawiony i teoretycznie, bardzo zresztą mglisto, uzasadniony przez Mendelsona i Grabskiego Stanisława [2], nie umiał sobie znaleźć miejsca w ideologii socjalistycznej. Nie rozumiano go i nieraz zwalczano przez to właśnie niezrozumienie.
Teza walki zbrojnej z caratem o własne państwo polskie, w którym pracujące żywioły osiągną możliwe maksimum władzy i wpływów, stawiała w pojęciach robotnika sprawę polityki proletariackiej w Polsce jasno i dobitnie. Przyszła niepodległa Polska stawała się potencjalną ojczyzną polityczną dla socjalisty, zarówno w Warszawie, jak w Wilnie, Krakowie, Lwowie, Poznaniu czy na Śląsku lub... w Gdańsku. Dawała ona z jednej strony – podstawę łączności socjalistów polskich wszystkich zaborów, i pod tym względem trzeba PPS przyznać wszechpolskość jeszcze przed Narodową Demokracją, z drugiej zaś strony było to prawnym tytułem do zajęcia miejsca w rozległej rodzinie międzynarodowego socjalizmu. Do zastąpienia zaś tego potencjalnego państwa polskiego przez rzeczywiste – można dojść będzie tylko drogą zbrojnego powstania. Wszystko też, co korzystne dla powstania – dobre, co w przygotowaniach do niego przeszkadza – złe. Stworzone więc zostało i kryterium dla spraw polityki wewnętrznej. Takie schematyczne i proste ujęcie sprawy PPS zawdzięcza właśnie „Wiktorowi”, ówczesnemu największemu autorytetowi partyjnemu w kraju i redaktorowi „urzędowego” „Robotnika”.
Dając jego sylwetkę, zacznę od powierzchowności. Dzisiejszy pierwszy marszałek Polski i pierwszy Naczelnik odrodzonej Rzeczypospolitej, wówczas zaś – „tow. Wiktor”, dla bliższych znajomych – „Ziuk” – a dla najbliższych, zwłaszcza zaś dla towarzyszek – oczywiście zaocznie – „Ziuczek”, był wtedy trzydziestoletnim, bardzo przystojnym i zawsze starannie ubranym mężczyzną. Wzrost – więcej niż średni, sylwetka lekko pochylona, gęsta, ciemna, ostrzyżona „średnio na jeża” i oporna wszelkim usiłowaniom grzebieniowym – czupryna, twarz, okolona gęstą, w różny sposób, przeważnie jednak na tępy szpic, strzyżoną brodą, duży, nieco nastroszony wąs, wysunięte naprzód i wciąż, jakby dmuchające wargi – to jego ówczesny portret. Przy pierwszym spotkaniu „Wiktor” sprawiał niezwykle sympatyczne wrażenie. Przede wszystkim uderzały jego oczy. Rozumnie i zarazem pogodnie patrzyły one spod gęstych, zrośniętych, dziś już historycznych – brwi, osadzone głęboko i badające świat jak gdyby z ukrycia. Mówił „Wiktor” apodyktycznie i z wielką pewnością siebie i swego zdania. Celował przy tym doborem „szlagwortów”, bardzo obrazowych i jędrnych. Styl miał ładny i często wytworny; w prywatnych zaś pogawędkach jego serdeczny śmiech, jakim co chwila wybuchał, dowcipy, specjalny ich, gęsto przetykany rosyjskimi charakterystycznymi wyrażeniami, język, a przy tym – proste ujmowanie każdej sprawy, usposabiały doń bardzo mile. Zawsze też w swojej „bajecznej” karierze politycznej, a więc i wtedy, miał on fanatycznych wielbicieli, którzy daliby się za niego porąbać, myśleli jego myślami, szli za nim wszędzie, wierzyli weń ślepo i tylko jego słuchali.
U wielu z takich wielbicieli następowała reakcja: od bezgranicznego oddania przechodzili następnie do nie mniej bezgranicznej ku niemu nienawiści. Takim np. był „Piotr” – Max Horwitz, późniejszy zaciekły wróg „Wiktora”, a w tym właśnie czasie fanatyczny i bezkrytyczny jego zwolennik. Spotykając się z „Wiktorem”, częściej byłem zdziwiony umiejętnością, z jaką przy swej serdeczności potrafił trzymać wszystkich „a distance”. Co zaś dziwniejsze – wszyscy towarzysze uważali to za zupełnie naturalne i bynajmniej nie wpływało to ujemnie na kult, jakim „Wiktor” był otoczony. Toteż „parlament” – tak nazywaliśmy pokój tow. „Gintry” [Marii Gertrudy Paszkowskiej], gdzie zazwyczaj zbieraliśmy się, sprawiał wrażenie, które można by określić: Pan i dwór jego. Co do siebie, to długo nie mogłem „rozgryźć” powstańczej ideologii „Wiktora”, którą zresztą – dziś to szczerze przyznaję – niezbyt się entuzjazmowałem, zwłaszcza gdy w r. 1901 objąłem stanowisko partyjne – bezpośredniego kierownika działalności w masach robotniczych, Ideologia ta, będąca, jak zaznaczyłem pierwiastkiem twórczym w okresie lat 1893 – może do 1900 nawet – zaczęła później mocno na programie naszym ciążyć. Poruszyła ona masy, skupiła je pod czerwonym sztandarem... – lecz masom tym następnie trzeba było dać jakąś politykę dnia. Tej zaś ideologia powstańcza w swym „Wiktorowym” wydaniu nie dawała. Nastąpiło skostnienie ideowe programu – żywe hasło zamieniło się we frazeologię nie życiową, a tu życie wołało o treść istotną. Sam „Wiktor” i jego najbliżsi, przez gorzkie doświadczenie „bojówek” doszli do renesansu wojskowości, pozostawiając socjalizm poza sobą. Masy robotnicze i partia pozostały bez widomego, konkretnego sztandaru... Stało się to tragedią PPS w okresie rewolucji 1905-8 roku. Posiadając za sobą masy proletariackie, była ona całkowicie bezsilna i wobec najazdu, i wobec własnego społeczeństwa. Jest zaś tą samą tragedią jej i w niepodległej ojczyźnie, gdy po zwycięstwie swego programu musi robić opozycję.
Przed „ćwierwiekiem” na to wszystko nie zanosiło się jeszcze. Już się jednak zaznaczał, słabiuchny na razie, rozdźwięk między większością nas – pepesowych inteligentów a „Wiktorem” na tle właśnie tej „powstańczości”. Dla nas powstanie zbrojne było w ówczesnych warunkach jedynie sui generis mitem, który uzmysławiać miał ideę niepodległości w pojęciach mas. „Wiktor” natomiast przyszłe powstanie zbrojne traktował konkretnie: obowiązkiem pokolenia było do niego dążyć i zupełnie realnie wybuch jego przygotowywać. Załamaniem się też „Wiktora” jako pierwiastka w polskiej myśli politycznej twórczego, był okres Wielkiej Wojny, gdy jego idea znalazła się w próżni.
Czy „Wiktor”, głosząc hasło powstania – wierzył w jego zwycięstwo? Sądzę, że nie. Zbyt był na to realnym politykiem. Powstanie było, zdaniem jego, obowiązkiem naszym samo w sobie, bez względu na rezultat. Takie zawsze miałem wrażenie. Wierzył on, że czyn zbrojny z fatalną siłą ciąży nad podbitym narodem historycznym, jako uzmysłowienie protestu przeciw niewoli. „Każde nasze pokolenie – odpowiedział mi na moje zarzuty przeciw programowi temu w r. 1904, a więc również w chwili „osobliwej” – krwią swoją musi przypomnieć, że Polska żyje i z niewolą się nie pogodziła... Jeżeli więc my, choćby bardzo słabo, choćby wreszcie – tu z naciskiem odparł mój argument, że stan społeczeństwa i sił naszych pozwalają nam co najwyżej na blagę powstańczą, a nie na realny program powstańczy – choćby nawet blagą zmusimy Europę, by o nas myślała i mówiła, spełnimy swoje”.
Muszę zresztą zaznaczyć, że jako przywódca partii socjalistycznej i redaktor urzędowego jej organu, „Wiktor” był lojalnym względem haseł „walki klas”, „międzynarodowej solidarności proletariatu” itp. Do rozpaczy jedynie doprowadzał socjalistów-ortodoksów, a do białej złości – „endeków” stałą terminologią: „moskale, „moskiewski najazd”, „dziki carat najezdniczy” itd. Krzywiono się mocno z tej strony również i na zasadnicze przemilczanie słabych zresztą bardzo w tym czasie objawów rosyjskiego ruchu rewolucyjnego.
Dodam, że w tym wodzu ówczesnego naszego socjalizmu nic nie było z nowoczesnego demokraty. Był to jak najklasyczniejszy pogrobowiec szlacheckiej demokracji – jakiś, na wielką zakrojony skalę – np. Zygmunt Sierakowski. Samą nawet PPS i jej program usiłował „Wiktor” czasami wyprowadzić od Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, emigracji polistopadowej i czerwieńców 1863 r. Jako działacz znowu, imponował mi wówczas „Wiktor” swoją siłą woli i opanowaniem siebie. W wysokim stopniu posiadał on przy tym spokój i bezwzględność w wykonywaniu swego programu, ten pierwszy i najważniejszy przymiot wodza. Polityczne posunięcia traktował jak grę w szachy, którą namiętnie lubił. Zawiodła go jakaś kombinacja, porzucał ją od razu i nie troszczył się o nią więcej, przechodząc do innej. Ludzie byli dlań narzędziem akcji, ofiary – koniecznością zwycięstwa, a nawet samym warunkiem akcji.
W ogóle postać „Wiktora” wywierała bardzo silne wrażenie. Toteż kilkakrotnie wzięta została za model dla bohaterów powieściowych w tamtych czasach [3].
Gdy mowa o „Wiktorze” niepodobna pominąć i „PP bez S” – „Pięknej Pani”. Była to – p. Maria Piłsudska – ówczesna żona „Wiktora”. Bardzo szykowna, niezwykłej, mimo dużej postaci, urody, inteligentna, wykształcona gruntownie i wszechstronnie, a niezwykle dowcipna, „Piękna Pani” zawsze prowadziła towarzystwo, w którym się znalazła. Przeszłość rewolucyjną miała „Piękna Pani” bogatą. Petersburska kursistka lat siedemdziesiątych, słynna z urody córka lekarza wileńskiego – panna Koplewska, brała pewien udział w rewolucyjnym ruchu rosyjskim. Należała też, aczkolwiek – tu ujawnię ten szczegół – nigdy socjalistką nie była – wraz z Rechniewskim, Więckowskim i in. do założycieli pierwszej polskiej organizacji socjalistycznej, wyłonionej z kół rosyjskich – do „Gminy socjalistycznej” w Petersburgu. Z represji, jakie w tym czasie (początek lat 80. zeszłego wieku) rozbiły organizacje rosyjskie, „Piękna Pani” wyszła obronną ręką, przypłaciwszy swój udział w nich jedynie krótkotrwałym kilkakrotnym aresztowaniem. Wyszła następnie za mąż bogato i świetnie za inż. Juszkiewicza – dygnitarza w ministerium komunikacji. Teraz, dzięki urodzie i talentom towarzyskim, stała się gwiazdą salonów petersburskich i wileńskich, dokąd często w sprawach rodzinnych, a zdaje się, że i konspiracyjnych, przyjeżdżała. Małżeństwo jednak nie było szczęśliwe i Juszkiewiczowie, mimo przyjścia na świat córki – prześlicznej Wandułki – zmarłej w r. 1906, a w czasach, o których piszę, sympatycznej i rezolutnej dorastającej „gimnazistki” – rozeszli się. „Piękna Pani” przeniosła się do Warszawy. Tu znowu konspirowała wśród inteligencji z J. K. Potockim, Popławskim, Więckowskim i in. oraz wśród niedobitków „Proletariatu” wespół z Marią Bohuszewiczówną. Znowu – aresztowanie i wysłanie „na rodinu”, tj. do Wilna. Tu stała się duszą konspiracji narodowo-socjalistycznej, komunikującej się z koloniami polskiej młodzieży w Rosji i zagranicą. Po powrocie z wygnania popularnego z lat dawnych w Wilnie – „Ziuka”, konspiracja ta przybrała zupełnie zdecydowany charakter renesansu ideologii powstańczej.
Inicjatorem tego zwrotu, przygotowanego zresztą ogólnym nastrojem „Wileńczuków” – był, jak mi opowiadano, właśnie „Ziuk” – późniejszy „Wiktor”. Na zesłaniu w Tunce zaprzyjaźnił się, a jak mi się zdaje i nieco uległ wpływom jego – z Bronisławem Szwarce, członkiem Komitetu Centralnego przed Powstaniem Styczniowym. Po odcierpieniu siedmiu lat zamknięcia w „kamiennym worku” szlisselburskiej fortecy, najstraszniejszego więzienia caratu, Szwarce pozostał pełen zapału, temperamentu i do końca życia uważał zbrojne powstanie i program Komitetu Centralnego 1862 r. za szczyt polityki narodowej. W ten sposób „Wiktor” stał się jakby łącznikiem między pokoleniami bojowników „za wolność i lud” i wiele cech istotnych haseł Powstania Styczniowego przeniósł do programu PPS.
Jak już zaznaczyłem, wszechstronnym uzupełnieniem „Wiktora” był „tow. Edmund”. W tym czasie był to chudy, wysoki, prosto trzymający się, przystojny blondyn z długą żółtą brodą i krótko ostrzyżonym, rzednącym już nieco „jeżem” na głowie. Z „Wiktorem” były to dwa krańcowe przeciwieństwa: różnili się temperamentem, usposobieniem, wyglądem zewnętrznym, sposobem ujmowania sprawy, samym wreszcie pochodzeniem. „Wiktor” był najtypowszym „Litwinem”, wychowanym poza granicami etnograficznej Polski, którą poznał już jako człowiek dojrzały; „Edmund” znowu – „koroniarz” rodowity, cale dzieciństwo i młodość, poza krótką emigracją, spędził w Królestwie. Jako dawny prezes „Koła” studenckiego, miał mnóstwo znajomości w różnych okolicach kraju i wybornie orientował się w stosunkach. Dzięki temu powiązał i rozwinął zapoczątkowaną przez „Fakira” organizację prowincjonalną. W dyskusji mówił jędrnie i w sposób praktyczny ujmował kwestię. Jako mówca, „Edmund” górował nad „Wiktorem”, który zresztą publicznie (oczywiście „publicznie” należy rozumieć odpowiednio do warunków roboty) występował rzadko, mówił zawile, przeplatając cytatami ze Słowackiego... Mimo też kultu, jakim się cieszył u ogółu towarzyszów, „Wiktor”, przemawiający politycznie i działający na uczucie, nie miał powodzenia takiego, jak suchy i zimny na pozór intelektualista – ,.Edmund”... O ile chodzi o robotę i wydawnictwa partyjne, to mam wrażenie, że „Edmundowi” zawdzięczały one tę masę życiowości i konkretnych zagadnień z życia codziennego, którymi zaznaczał się np. dział „Robotnika” – „Z warsztatów i fabryk”, pisany przez samych robotników, a jedynie wygładzany w redakcji. Zawsze bowiem – pamiętam – „Edmund” w przemowach czy na konferencjach kładł nacisk na życie codzienne, na realne ujmowanie sprawy, mniej troszcząc się o przyszłe powstanie czy rewolucję socjalną.
Rozstał się z nami „Edmund” w początkach 1899 r., kiedy ożenił się i wyjechał na emigrację, przerywając na dłuższy czas tak wówczas niebezpieczną, a w ćwierć wieku później – tak wspaniałą, swoją karierę polityczną. Wpadał potem do kraju na krótko, w celu uporządkowania stosunków, mocno pogmatwanych po „wsypie” „Wiktora” z drukarnią w Łodzi. Na stałe powrócił do kraju, ażeby postawić na nogi kooperatywę polską, dopiero po amnestii czasu rewolucji rosyjskiej lat 1905-7.
Ruś – w symbolicznej poniekąd trójce CKR-u PPS reprezentował „Władek” – znany już nieco czytelnikowi ze wspomnień o „czerwonej młodzieży” inżynier Aleksander Malinowski.
Z Powstaniem Styczniowym łączyły go tradycje rodzinne. Ojciec, późniejszy dyrektor cukrowni na Ukrainie, był partyzantem partii taraszczańskiego powiatu. Wuja, Romualda Olszańskiego, rozstrzelano jako jednego z głównych organizatorów ruchu powstańczego na Ukrainie. Z drugiej zaś strony, warunki dzieciństwa i wczesnej młodości zaznajomiły „Władka” w sposób dotkliwy z niedoborami ustroju społecznego. Ojciec odumarł liczną rodzinę wcześnie, nie zostawiając żadnego majątku. „Władek” od bardzo wczesnej młodości, jeszcze jako uczeń gimnazjum w Białej Cerkwi, ciężko musiał pracować, aby wyżyć sam i choć trochę pomóc matce i młodszemu rodzeństwu.
Toteż „Władek” od bardzo już dawna był rewolucjonistą. W gimnazjum stworzył bibliotekę tajną, po otrzymaniu zaś matury i wejściu do Instytutu Technologicznego w Charkowie, od razu znalazł się w konspiracji. Zajął wybitne stanowisko w tamtejszym ruchu rewolucyjnym rosyjskim. Założył socjalistyczne koło młodzieży polskiej Po otrzymaniu dyplomu w r. 1895, ruszył na robotę do Warszawy [4].
W tym czasie (r. 1897-8) „Władek”, dochodzący do trzydziestki bardzo jasny łysawy blondyn – z wiecznie filuternym wyrazem twarzy, zeszpeconej nieco szramami pozostałymi po operacji gruczołów, a za to ozdobionej sumiastym białym wąsem, prowadził PPS w Warszawie i parł ruch robotniczy w duchu „nowego kursu”.
Był to bodaj najbardziej typowy, jakiego znałem, konspirator. W postępowaniu „Władek” był ostrożny do przesady, w dyskusji – nieporównany dialektyk, poświęcony sprawie bezgranicznie, a przy tym niezwykle praktyczny życiowo. Później, na emigracji, w krótkim czasie zyskał sobie poważne imię jako firma budowlana, nie wycofując się z ruchu i nie zapierając się swych przekonań. Toteż zawsze „Władek” wyróżniał się spośród towarzyszów i górował nad nimi wyrobieniem życiowym.
Nikt tak jak on nie potrafił na zebraniu przeprowadzić swego wniosku, bądź dialektyką, doprowadzającą do rozpaczy przeciwnika, bądź też niezwykle subtelną obstrukcją względem kontr-wniosków i głosowań opozycji, która, choćby najbardziej zwarta, rozlatywała się w drzazgi, zdemoralizowana i zdezorganizowana „na szczęt” przez „poprawki” i „nagłe wnioski” „Władka”. Z tym geniuszem „intrygi” dziwacznie splątała się nieposzlakowana prawość, przyjacielskość i dobroć serca tego niezłomnego rewolucjonisty i urodzonego konspiratora. Jako umysłowość, „Władek” nie był twórczym – wykonawcą za to planów sztabu partii był nieporównanym.
Do sztabu zaś tego, o ile chodzi o intelekt partii, zaliczyć należy emigrację – producentkę „Bibuły”. W Paryżu mieszkali: patriarcha socjalizmu polskiego – dzisiejszy senator Rzeczpospolitej, Bolesław Limanowski i przedwcześnie (r. 1904) zmarły, główny wówczas teoretyk partii, Kazimierz Kelles-Krauz (Michalak, Radosławski, Michał Luśnia, Elehard Esse), w Brukseli – „Wierzba” (Mielczarski), w Londynie zaś w Centralizacji Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich, przy „Przedświcie”, „Świetle”, „Arbajterze”, skupiła się zwarta garść ideologów PPS. Byli tam: „Jowisz” lub „Wroński” – dr Witold Jodko, „Karski” – T. Filipowicz, „St. Os...arz”, Leon Płochocki, „Informator” itd., itd., wielopseudonimowy Leon Wasilewski; wszyscy trzej, dzisiejsi dyplomaci Rzeczpospolitej; „Baj” lub „Kaniowski” – Bolesław A. Jędrzejowski, późniejszy założyciel firmy wydawniczej „Książka” w Krakowie, „Juliusz” lub „Res” – dr Feliks Perl, dziś poseł i red. „Robotnika” i in. Do ówczesnych teoretyków PPS zaliczano i dr. Stanisława Grabskiego („Zborowicz”, „Mazur”) a nawet Zygmunta Balickiego („Ostoja”) – ten ostatni jednak już się znacznie oddalił. Bliskim był za to bardzo i często na łamach „Przedświtu” zabierał głos, podpisując się niezwykle trafnie do siebie dobranym pseudonimem „Veto”, ówczesny „tow. Wróbel” – głośny później publicysta i działacz – Władysław Studnicki. To były, jeżeli dodamy jeszcze rzadziej wówczas pisującego – Władysława Goździkowskiego („Stanisław Dzwon”) – bodaj wszystkie teoretyczne siły ówczesnej PPS.
Technicznym pośrednikiem między zagranicznym intelektem partii a krajem, był wpadający od czasu do czasu do Warszawy „Mały” – urzędnik komory w Wierzbołowie, Aleksander Sulkiewicz. Był to jeden z najstarszych pepesowców i osobistość ze wszech miar zasługująca na pamięć. Jeżeli „Edmund” reprezentował Koronę, „Wiktor” Litwę, a „Władek” – Ruś, to „Małego” należy uznać za echo dawnej najbardziej romantycznej emigracji – emigracji Sadyka-paszy i kozaków sułtańskich. Dzieciństwo bowiem spędził w Turcji i był ideowym wychowańcem poety-emigranta i żołnierza, Karola Brzozowskiego. Całe życie – od wczesnej bardzo młodości, kiedy jako uczeń gimnazjum zakładał tajne kółka i biblioteki, aż do śmierci – padł w 1915 roku jako sierżant Legionów nad Stochodem – poświęcił on dla sprawy. Jeżeli można krótko scharakteryzować „Małego”, było to tylko jedno welkie, kochające ojczyznę i walkę o wolność – serce. Z pochodzenia Tatar litewski – powierzchownością, sposobem rozumowania, dobrocią niezmierną, a nawet sposobem wysławiania się przypominał Tatarów, tych bohaterów starych powieści. Święcie wierzył w program PPS mimo bezbrzeżnego pesymizmu, o ile chodziło o skreślenie historycznej roli partii. „Łudzić nie powinno się ani siebie, ani innych – dowodził mi kiedyś. – My jesteśmy gnój – gnój ten użyźni trochę ziemię, w którą ktoś po nas ziarno wrzuci – ziarno to, o ile przetrzyma surową zimę – wzejdzie i wyda plon, jeżeli go znów jakiś choroba grad nie wytłucze”. – Ten „gnój” przypomniałem mu w lat prawie 20 potem, przy spotkaniu na ulicach Łodzi, gdy w mundurze komisarza P.O.N. nie mógł sobie dać rady z plączącą się szablą, którą zapomniał „po austriacku” przełożyć przez kieszeń. „Ha, cóż – odparł – udało się: „durakam wsiegda sczastje” [durnie zawsze mają szczęście].
Poza tym „Mały” święcie wierzył w „Wiktora”. Do agitacji nie brał się zupełnie. Z tytułu swego urzędu zajmując stanowiska po różnych komorach celnych, urządził za to wyśmienitą („mógłbym szwarcować nawet fortepiany”) „gra” [granicę], tj. przewóz transportów bibuły, drukarń i ludzi przez kordon graniczny. Owa „gra” „Małego” – tak samo jak „dru”, tj. tajna drukarnia „Wiktora” – była szczytem ówczesnej techniki konspiracyjnej i dumą PPS. Oba te cuda „sypnęły” się zupełnie przypadkowo dopiero w r. 1900, po długiem funkcjonowaniu.
W samej Warszawie robotą kierowała w tym czasie bardzo dzielna i dobrana „paczka”. Przede wszystkim „Paweł” – energiczny, o nieco semickiej, rysami przypominającej Ferdynanda Lassalle’a, twarzy, inż. Pękosławski, późniejszy wojewoda kielecki. Pokrewnym „Pawłowi” typem był „Andrzej”, wiecznie posępny, poważny, ale energiczny i stanowczy, również inżynier, Władysław Adolph, moja pierwsza na bruku warszawskim władza w stosunkach robotniczych. Inżynierem również był młodszy od nich „Zygmunt” – dziś pułk. inż. wojsk. St. Żmigrodzki Do starszych działaczy zaliczała się „Etka” – dr med. E. Golde, późniejsza Janowa Stróżecka, kobieta wybitnej inteligencji, niezrównanej energii, zapału i pracowitości. Po wypuszczeniu z Cytadeli, „Etka” uciekła za granicę. Tam, uzyskawszy drogą fikcyjnego małżeństwa z dr. Casparim, obywatelstwo niemieckie, prowadziła pracę na Śląsku, gdzie oddała ogromne zasługi na polu uświadomienia narodowego i społecznego robotnika polskiego. Drugą kobietą, pracującą głównie wśród robotnic, była „Aniela”, siostra „Władka” – A. Malinowska. Najmłodszymi byli „Piotr” i „Karol”. „Piotr” – dyrektor kursów rzemieślniczych dla Żydów – Max Horwitz, zdolny matematyk, wszechstronnie wykształcony, inteligentny, ruchliwy, dowcipny, choć wielki gaduła i stąd wśród towarzyszów noszący prywatny, mniej estetyczny pseudonim „M...da”, przeszedł bardzo ciekawą ewolucję przekonaniową. Poznałem go jako romantyka, przejętego sprawą niepodległości Polski przede wszystkim, a w dodatku entuzjastę i bezkrytycznego wielbiciela „Wiktora”. Prowadził wówczas stosunki żydowskie PPS, intensywnie polonizując „parchów”, jak się wyrażał. Do żydowskiego jednak getta „Piotr” odczuwał już wtedy sentyment. Wypominano mu często jego przemowę, w której roztkliwiał się specjalnie nad nędzą proletariusza żydowskiego, co to już, jako „nieszczęsne, biedne, rachityczne i skrofuliczne dziecię, w brudnej podartej koszulince na świat przychodzi”. To znowu, będąc raz na wspomnianym już naszym „kursie” dla wykładowców – oburzył nas żądaniem, ażeby uwzględnić specjalnie ucisk żydowskiego elementu, którego nie puszczają do Saskiego Ogrodu i Łazienek, gdy jest w chałacie itd. Aresztowany w końcu 1899 r., z Cytadeli wyszedł o zmienionych zupełnie poglądach. Stał się jakimś nadczułym na wszelką krytykę patriotą żydowskim. Dyskusja na temat sprawy żydowskiej stała się z nim niemożliwa, a idealizacja Żyda jako działacza i przodującego w rewolucji żywiołu, dochodziła do mesjanizmu. Niemało się z nim nadyskutowałem na te tematy, odbywając wspólne rekolekcje „na Pawiaku”. Śmiejąc się, nazywaliśmy go wówczas poetą honoru Izraela. Zmianę tę przypisywano zajściu, jakie podobno miał w czasie aresztowania. Z powodu „postawienia się” – został wówczas, jako „parszywyj jewrej”, zmaltretowany przez policję... Równocześnie z rozwojem tego mesjanizmu żydowskiego w sui generis szowinizm w „Piotrze” – wówczas już „Wicie”, a w literaturze partyjnej – „Wałeckim”, rozwijał się krytyczny stosunek do niepodległości Polski. W okresie lat 1901-4 wydał parę broszur w sprawie żydowskiej, gdzie przez socjalizm widział drogę do narodowego odrodzenia Żydów, ironizując sarkastycznie na temat asymilacji. W czasie rewolucji „Piotr” stał się wespół z „Anglikiem”, o którym później, twórcą „lewicy” PPS, idącej pod komendą rosyjską. Dziś jest jednym z wybitniejszych wodzów komunizmu polskiego i przedstawicielem Polski w III międzynarodówce wraz ze wspomnianym już – autorem „Ziłowszczyzny” – Pawłem Lewinsonem, z którym zaprzyjaźnił się blisko w czasie rewolucji. Antysemiccy biografowie ich obu – zważywszy nadto pochodzenie ich z rodów rabinicznych od wieków, na pewno zaliczą Horwitza i Lewinsona do najbliższego otoczenia „Mędrców Syjonu”.
Typem wręcz „Piotrowi” przeciwnym, był „Karol” – młody buchalter, Ludwik Hryniewiecki. Inteligentny i wykształcony wszechstronnie, był on krańcowym idealistą i w cichości serca – poetą. Ujmował sobie ludzi dobrocią, a przy tym zaznaczał niezłomność przekonań aż do szczegółów. Zmiana też poglądów lub rewizja stanowiska wobec danej kwestii bywały dla „Karola” tragedią. O charakterystycznej postaci: na niepomiernie długich nogach kołyszący się i wiecznie wymachujący rękami, tułów nieproporcjonalnie znowu krótki, twarz wygolona o rozumnych i dobrych bezgranicznie oczach, poszerzona bezzębnością ust – „Karol” często się zaszpiclowywał. Wówczas urządzał najpocieszniejsze przedstawienia ze śledzącymi go szpiclami, których na swych długich nogach wyprzedzał daleko i zmuszał następnie do kłusowania środkiem ulicy.
To były, że tak powiem, filary PPS w Warszawie w okresie lat 1897-1900. Prócz nich – czas jakiś pracowało kilku: „Toporek” (Surawski), „Paderewski” (nazwiska nie pamiętam), Zygmunt Chmielewski (nie pamiętam znów pseudonimu), „Konrad” – inż. Stanisław Garlicki, jeden z najgruntowniej wykształconych i najbardziej samodzielnie myślących ludzi, jakich znałem, – dziś profesor i dziekan Politechniki, „Zośka” – dziś również profesor Politechniki – Wysocki – późniejszy kooperatysta, burmistrz Warszawy i wiceminister rolnictwa. „Wela” (Ew. Wróblewska), „Ignacy” (inż. Piotrowski) i kilku innych, którzy już mi wypadli z pamięci. Koło wiosny 1899 roku wysunął się „Anglik” – dr Feliks Zaks – człowiek o wydatnej indywidualności, w przeciwieństwie do ogółu towarzyszów – zimny sceptyk. „Piętnastu ludzi nawróciłem na niepodległość Polski – siebie nie mogę” – mawiał już będąc nielegalnym działaczem. Był to najlepszy bodaj w partii znawca marksizmu i jedyny bodaj doktryner, absolutnie nie rozumiejący wymagań życia. Zawsze był daleki od „ziukowych fantazji”. („Ten człowiek o 50 lat się za późno urodził”). W „robocie” też zostawiał na stronie całą niepodległość, bijąc przede wszystkim na walkę klas – wreszcie wraz z Horwitzem, w trakcie rewolucji 1905 r., rozbił PPS i utworzył „Lewicę”.
Łącznikiem między działaczami różnych sfer i pokoleń PPS oraz – że użyję tego wyrażenia – poniekąd gospodynią pepesowskiej Warszawy, była nieśmiertelna, znana najstarszym pokoleniom rewolucjonistów „Maria” lub „Gintra” – nauczycielka Maria Gertruda Paszkowska. W jej rękach była cała „technika”, a w jej mieszkaniu, co dzień popołudniu, mieściło się biuro partyjne. Przez „Marię” jedynie można się było skomunikować z CKR-em, z Towarzystwem Pomocy Więźniom Politycznym, które, mówiąc nawiasem – po ćwierćwieczu to już można – często miewało jednego tylko członka, tj. właśnie „Marię”. Przez „Marię” również szła jedyna droga do wszystkich instytucji partyjnych. Ona też pośredniczyła w komunikowaniu się działów partyjnych, przez nią dostawało się bibułę... Słowem, kiedy „Maria” dostawała migreny – a przepracowanej niewieście zdarzało się to nieraz – stawał ruch robotniczy, a niepodległość Polski była zachwiana poważnie.
Należy się też jej dłuższa nieco uwaga. Wybitnie zaznaczająca się radykalną, na starożytny rosyjsko-rewolucyjny wzór ukształtowaną powierzchownością i zaniedbanym ubraniem (gniewała się zresztą bardzo gdy ją o to posądzano) – pysznie odmalowana przez O. Daniłowskiego w jego ładnej nowelce „Paltocik” – „Maria” była firmową członkinią PPS na Warszawę. Co pewien czas zaczynano ją „szpiclować”. Sto pociech wówczas mieliśmy, spotykając ją „umałpioną” (tak nazywała przebranie się) na ulicy, gdy koniecznie musiała załatwić jakąś sprawę partyjną. Często miewała rewizje, od czasu do czasu wsadzano ją do X pawilonu, lub do „Serbii”. Zawsze potrafiła się wykręcić i wypuszczano ją „biez posledstwij” [bez skutków]. Czasem przypuszczaliśmy, że „ochrana” puszcza ją na „wabia” – ale nie. „Parlament” – tak nazywaliśmy mieszkanie „Marii” – był zawsze prawie „czysty” i na próżno sprawdzaliśmy cały szereg specjalnych sygnałów bezpieczeństwa przy oknie pokoju „Marii”: odpowiednio spuszczoną roletę, w umówiony sposób otwarty lufcik, kwiat, lichtarz, z tej lub innej strony postawiony itp.
W „Parlamencie” – ośrodku życia partyjnego – było bardzo miło. Dostawało się herbaty, czasem, gdy „Maria” była w dobrym humorze – nawet z konfiturami, widziało się z towarzyszami... Zawsze zaś dyżurowały „dromaderki”.
Były to początkujące „pepesówki”, trzymane w żelaznych karbach przez „Marię” i nieludzko przez swą „hetmancę” wyzyskiwane. Roznosiły one „bibułę” lub listy konspiracyjne, doręczały zapomogi rodzinom uwięzionych robotników, zawiadamiały towarzyszów o „randkach”, „wsypach”, terminach wszelakich itd. Był to niezwykle ciężki nowicjat i z tego powodu wszystkie bez wyjątku „dromaderki” były bardzo przez nas lubiane. Życzliwość tę staraliśmy się okazać na każdym kroku, przede wszystkim zaś rozweselaniem podczas nudnego czasami dyżuru w „Parlamencie”. Często „dromaderki” przechodziły następnie do „roboty”, ale „Maria” puszczała je z nowicjatu z wielką trudnością. Z „dromaderek” takich wybitnie zaznaczyła się później w agitacji robotniczej „Klara” – M. Chmieleńska, bratanica powstańców 63 roku – Ignacego i Zygmunta, a córka generała rosyjskiego. Była to bardzo poważna i gruntownie wykształcona niewiasta. W czasie jednak „dromaderowania” musiała na równi z młodziutkimi dziewczętami dyżurować u „Marii” i była przez nią „pyrgana” na posyłki bez ceremonii. Najbardziej zaufaną i wyszkoloną przez ,,Marię” „dromaderką” była wpatrzona w nią, jak w obraz, bardzo miła, „Aniuta” – spolonizowana Rosjanka, Mielnikowa [5]. Bezgranicznie dobra – zawsze kogoś czy coś nieszczęśliwego musiała przygarnąć i wspomagać – wyzyskiwana zresztą często niemiłosiernie przez pupilów. Zbierała bezdomne psy, koty itd. Jeden z takich znajdów-wychowańców, jakiś nielitościwie oparszywiony „Bobieńka”, obrzydły mops, „strasznie mądry i wierny a przy tym ma oczki jak sarna”, był wiecznym tematem prześladowań swej opiekunki przez nas. Szczególniej lubiana była „Karusia” – młodziutka i bardzo drobnej postaci – K. Pobojewska, późniejsza Rogowa, wychowana przez matkę „Babcię Pobojewską” – rewolucjonistkę jeszcze z czasów rosyjskiego „chożdieńja w naród” – w kulcie dla konspiracji. Bardzo zawsze poważna była „Helena” – Prausówna, ogrodniczka z zawodu, któremu poświęciła się dla ułatwienia sobie pracy agitacyjnej. Urodą wyróżniała się bardzo miła i zgrabna, z czarującymi oczami „Janina” – Aniela Fusiecka. Jako poważną profesorową Chmieleńską, trapioną, niestety, „zawodową” chorobą „dromaderek”, spowodowaną dźwiganiem pod suknią paczek z „bibułą”, spotkałem „Janinę” później w Kaliszu. Przedsiębiorczością i energią celowała „Pola” lub „Hakatystka” – przystojna blondyna o germańskim typie, nazwiska nie pamiętam, córka fabrykanta. Najmłodszą zaś chyba „dromaderką” i to zaufaną, bo ku rozpaczy matki używaną do bardzo poufnych misji, była ośmioletnia Henia Rodkiewiczówna, pasierbica Stefana Żeromskiego, uczennica „Marii”. Ta jednak już dyżurów nie odbywała i „bibuły” nie dźwigała. Za to w mieszkaniu „Marii” znajdowały się takie skrytki, o których jedynie Henia wiedziała i miała przez „Marię” nakazane, w razie jej aresztu, uprzątnięcie ukrytych w tych skrytkach papierów. Z dzielniejszych i starszych „dromaderek” wyróżniała się „Wanda”, siostra „Pawła”. Zresztą było wiele przygodnych, „Maria” bowiem nieubłagana była w wyzyskiwaniu wszystkich swoich znajomych.
Niewyczerpaną była też „Maria” w pomysłach konspiracyjnych, które zresztą bardzo często były nieco przestarzałe i udawać się mogły wyłącznie dzięki głupocie ówczesnych „szpiclów”. Konspiracyjne jej metody, od których nie odstępowała nigdy, do rozpaczy i wściekłości nieraz doprowadzały ludzi, którym kazała ich się trzymać. Metody te – teraz nie boję się już zdradzić – stale, w największej zresztą tajemnicy przed „Marią”, były przez nas modyfikowane. Mimo to, wychodziły często tragikomiczne sceny. Raz np. „Maria” na jakieś bardzo pilne „dromaderowanie” „nabrała” sympatyka PPS, prof. S. Obładowany bibułą, idzie poważny geograf w skwarny dzień letni do „dromaderki”, którą znał z widzenia i pseudonimu. „Maria” powiedziała mu jej adres, przemilczając „dla konspiracji” nazwisko. Przychodzi – dzwoni. Drzwi się otwierają i ukazuje się w progu jakaś poważna o arystokratycznym obliczu matrona. Profesor pyta o „panienkę, która tu mieszka”. – Jaka? Która? – pyta matrona. Oczywiście odpowiedź trudna. Gość naraża się na awanturę, trzaśnięcie drzwi przed nosem i rozwścieczony wraca z bibułą do „Marii”. Nowa burza – i polecenie bezwzględnego doręczenia bibuły, bo „rzecz nie cierpi zwłoki”. „Niechże mi pani powie choć imię tej panny, żebym znów nie był przyjęty jak wywiadowca złodziejski, czy donżuan!”. „A jakże? co pan sobie myśli, że ja rekonspirowuję swoje »dromaderki«?”. „To ja nie pójdę, ma pani swoje paczki!” – wybucha geograf. „O nie, panie! Bibułę pan wziął, ona już zapisana, i musi być doręczona dziś »Gaudentemu« [6], on się po nią wieczorem zjawi u »Heleny«. Pan ją musi przed wieczorem wręczyć »Helenie«”. Jak sobie biedny profesor poradził, nie wiem, ale bibułę „Gaudenty” przed wieczorem miał. Ja również kiedyś wpadłem komicznie. Przychodzę od „Marii” po walizę z bibułą dla Radomia. Była ona u młodej panny, dziś zresztą bardzo poważnej przełożonej gimnazjum, mieszkającej wówczas przy rodzicach, burżujach warszawskich. „Maria” dała mi instrukcję ściśle według swego wzoru konspiracyjnego: „Marszałkowska, nr taki a taki, pierwsze piętro na lewo. Zadzwonicie dwa razy – pamiętajcie – dwa... razy. Otworzą, zapytacie o »Pannę Zofię« – ona już Was załatwi”. Idę – dzwonię dwa razy. Otwierają. We drzwiach – pani starsza, młoda panna i młody człowiek. Pytam o „Pannę Zofię”. Widzę, że trafiłem źle. Twarze zdumione... Panna zaczyna: „Czego Pan sobie życzy”. Ja już chciałem się wycofać, boć trudno było proponować rozmowę na osobności... Sytuacja staje się, jak w komedyjce z teatru amatorskiego. Jakoś wreszcie wybrnęliśmy przy pomocy zresztą „Etki”, która ze śmiechem niespodzianie wbiegła do przedpokoju i uratowała sytuację... Cóż się okazało? Oto „Panna Zofia” – ona właśnie była tą panienką w przedpokoju wraz z matką i bratem, którzy wybiegli, zaintrygowani nie tylko oryginalnym sposobem dzwonienia, ale i zapowiedzianym przybyszem, otrzymała od „Marii” również wzorową instrukcję. „Przyjdzie po „bi” [„bibułę”] blondyn – średniego wzrostu, rumiany, uczesany na jeża z bródką, (że jestem studentem – dla konspiracji przemilczała)... zadzwoni dwa razy – dwa... razy... – Odda mu pani walizkę”. Chcąc zaś upozorować przed rodziną tajemniczego „blondyna”, który zabiera z porządnego mieszkania jakąś walizkę, „Panna Zofia” znowu naprędce powiadomiła, że wieczorem wpadnie do niej, przejeżdżający przez Warszawę kolega z Paryża, który zostawi rzeczy na dworcu i zabawi „od pociągu do pociągu” tylko w tym celu, ażeby dla wspólnej koleżanki w Paryżu zabrać książki. Wszystko było dobrze. Mama przygotowała herbatę, czekano na tego uprzejmego paryżanina, aż tu nagle... przychodzi student warszawski w mundurze i pyta o pannę Zofię samą pannę Zofię... Toteż musiałem nablagować – o słabym swoim wzroku, o jarzącej się lampie, o tym, jako przenoszę się do Warszawy i przyzwyczajam się do nowej skóry, że zmieniłem zamiar i zabawię kilka dni w Warszawie, rzeczy jednak wezmę itd. W dodatku zaś niegodziwa „Etka” ciągle wyciągała mnie na dyskusje medyczne, prócz paryżanina, miałem być w dodatku medykiem... Siódmymi potami opłaciłem swoją lojalność dla metod konspiracyjnych... Byłem też nadal bardziej samodzielny, za co zresztą od czasu do czasu otrzymywałem od „Marii” wymyślanie.
Natomiast o ile chodziło o znalezienie lokali na „składy”, „zajazdy”, „noclegi”, „randki”, na wszelakie „ideowe rauty”, urządzane przez „Marię” na „więźniów”, „nową dru”, tj. drukarnię, na rodziny strajkujących itd., to „Maria” była genialną wręcz wyzyskiwaczką wszelkich – nawiązanych dzięki mnóstwu lekcji po bogatych domach – stosunków towarzyskich i stosunków pokrewieństwa, powinowactwa czy znajomości swoich uczennic, zwłaszcza spośród bogatej burżuazji. Wielką pomocą byli „sympatycy” – oddani sprawie całą duszą. Takimi np. byli „Selimowie” – redaktorstwo Bukowińscy, „Małżonkowie” – pp. Gulińscy – ludzie, bezgranicznie oddani partii i całkowicie posłuszni „Marii”, pp. Sujkowscy, Hiszpańscy, Żeromscy, „Pani Pułkownica” – Zajączkowska, i cały szereg innych. Prawą ręką „Marii” w stosunkach burżuazji żydowskiej była „Cecylia”, późniejsza Władysławowa Gumplowiczowa, kobieta wręcz ewangelicznej dobroci. Umiejętność w wyzyskiwaniu swoich znajomości doprowadziła „Maria” do tego, że potrafiła otworzyć stosunki z X Pawilonem. Każdy z nas, wyżej posuniętych w hierarchii partyjnej, wiedział, że w czas jakiś po dostaniu się jego „do ula”, przyjdzie do niego stary żandarmski oficer „s pokłonom ot gospożi Paszkowskoj”. Był to długoletni intendent pawilonu, Sidielnikow, który zgodził się na pośrednictwo między „Marią”, a jej „krewnymi”. O charakterze tych krewnych oczywiście wiedział on doskonale, a pomagał wyłącznie z sympatii dla typu rewolucjonisty, jako szlachetnego pierwiastka wśród „poszławo” [nikczemnego] społeczeństwa. Robił to nader oględnie. Poczta też ta trwała w ciągu lat kilkunastu bez „wsypy” i zakończyła się dopiero z ustąpieniem Sidielnikowa ze stanowiska.
Poza „Marią” i jej stosunkami, których strzegła zazdrośnie, PPS miała szereg sympatyków ściślej czy luźniej nieco z partią związanych i korzystających z pewnych przywilejów. Byli to ludzie zajmujący wydatniejsze stanowiska w społeczeństwie, przeważnie osobiści znajomi tego czy innego działacza. Takimi byli np. ściślej związani z partią pp.: Grodeccy, Daniłowscy Gustawostwo, St. Stempowski, dr. Radziwiłłowa, J. Mortkowicz i wielu innych. Luźniej z organizacją byli związani np. dr Słonimski – słynny z dowcipów swoich, krążących wśród publiczności, jedna z najcharakterystyczniejszych postaci ówczesnej Warszawy, adwokaci: St. Patek, Wł. Chrzanowski i w. in.
Wielkie usługi oddawali lokalami swoimi sympatycy posiadający jakieś sklepy, kantory, biura itd. Bardzo np. zasłużonym miejscem „randek partyjnych” były: biuro nauczycielskie J. Karpińskiej – na Szpitalnej bodaj, zakład fotograficzny Twardzickich na Niecałej, sklep Hiszpańskiego... „Stacją przeładunkową” dla bibuły i biurem adresowym znowu dla moich później stosunków robotniczych był sklep kolonialny L. Buhardta, naszego sympatyka, na ul. Złotej. Oczywiście, wymieniam jedynie tych, z którymi zetknąłem się osobiście.
Niżej szczegółowiej trochę opowiem swoje wspomnienia z dziedziny właściwej „roboty” partyjnej – obecnie słów kilka poświęcę towarzyskim, że tak powiem, stosunkom w partii.
Były one niezmiernie dziwne. Oficjalnie nie znaliśmy się zupełnie. Z małymi wyjątkami spotkania się osobistych znajomych lub kolegów, nazwisk swoich ani sytuacji stołecznej nie znaliśmy wzajemnie. W obiegu były wyłącznie pseudonimy – zwykle z dodatkiem „towarzysz lub „obywatel” względnie „towarzyszka”, „obywatelka” – „Wiktor” tylko stale „dromaderki” traktował per „pani”. Na ogół panowało bezwzględne „wy”.
Mimo takiej konspiracyjności, ze stosunków tych mam jak najmilsze wspomnienia. Humor – często szubieniczny, ale zawsze szczery, i zapal, wiara w powodzenie sprawy, a kompletna pogarda wszelkiego osobistego niebezpieczeństwa panowały wszechwładnie. Aksjomatem dla każdego z nas było, że po dwóch, trzech latach pójdzie „do ula”, pojedzie „na Jakuty”, względnie „zwieje” zagranicę. Nie psuło to nam humoru zupełnie, mimo często trapiącego niezadowolenia z samej roboty. Ponadto, niezmiernie sympatyczny wśród nas panował stosunek wzajemny. Serdeczność i przyjaźń szczera wiązały wszystkich. Pewne intrygi, swary zaczęły się dopiero później w miarę rozdźwięków na tle programowym. Miły był bardzo zwłaszcza stosunek do towarzyszek – koleżeński, nieomal braterski. Żadnych dwuznacznych flirtów nie było. Otaczaliśmy je niezmiernym szacunkiem i serdeczną sympatią. Oczywiście, jako że jeszcze Pan Zagłoba – kanclerski rozum – oświadczył, że „każda dziewka hubka, każdy chłop – krzesiwo” – od czasu do czasu nie obeszło się (robak się lęgnie i w bujnym kwiecie) i „bez amorów”. Kojarzące się pary – a muszę dodać, że „Maria”, jak zwykle Litwinki, miewała słabość do swatania – były jakby ogniskami sympatii. W czasie wymienionej kampanii partyjnej lat 1897-1900 skojarzyły się dwa małżeństwa: „Pauliny” z „Andrzejem” oraz „Karusi” z „Marianem” – oczekującym na wyrok w tym czasie – dawnym towarzyszem A. Rogiem. „Andrzejowie” rok jeszcze po ślubie pracowali razem w partii, po czym on został aresztowany. Po otrzymaniu wyroku przez „Andrzeja”, oboje wraz z przybyłą im w tym czasie „socjal- pokraczką”, jak nazywano maleńkie pepesiątka, wyjechali na zesłanie. „Marian” zdążył przed doręczeniem mu wyroku deportacji uciec zagranicę, dokąd też pojechała za nim i żona.
Warunki konspiracyjne nie pozwalały na ożywione stosunki towarzyskie między nami.
Schodziliśmy się jednak od czasu do czasu na „wieczornice”. Urządzała je „Maria” z powodu różnych uroczystości partyjnych u kogo bądź z bliższych sympatyków – zazwyczaj u „Pani Pułkownicy” na Świętokrzyskiej lub u „Cecylii” na Marszałkowskiej”.
Oprócz nas, czynnych w robocie, na wieczornice zjawiali się i dawni pepesowcy, oczekujący po wsypie na wyrok lub też „odstawieni” od roboty dla jakichś bądź powodów. Tak np. przychodził stary towarzysz, goniący ostatkami płuc suchotnik, Dłużewski. Z „podsypanych” zaś widywaliśmy „Welę” – Ewelinę Wróblewską, wspomnianego wyżej już „Mariana” i „Księcia”. „Wela” była zawsze niewzruszenie poważna – „życie traktowała serio”. „Marian” nieoceniony był w improwizowanych opowieściach z „roboty”, przy czym poczciwe nasze i przebywane stale przez nas po nocy Wola, Powiśle czy Praga przybierały postać godną pióra Eugeniusza Sue lub Edgara Poe. Ciekawą osobistością był „Książę”, względnie – „Giedroyć”, Rosjanin, nazwiskiem Tatarow, syn popa warszawskiego, mimo tego dziedzicznego obciążenia spolonizował się całkowicie. Wielki miłośnik poezji romantycznej, zwłaszcza Słowackiego, przyjaciel Żeromskiego, którego „Ludzi bezdomnych” przełożył na rosyjski, długi czas był najgorliwszym pepesowcem, bez zastrzeżeń pracując dla niepodległości Polski. Dodać należy, że był to piękny w całym tego słowa znaczeniu mężczyzna. Wysokiego wzrostu, blondyn z zawiesistym wąsem, o marzących oczach a rysach niezmiernie regularnych, zgrabny, wspaniale zbudowany i elegancki aż do wytworności, przy tym bardzo inteligentny i wykształcony wszechstronnie poza swoją specjalnością (był on skończonym prawnikiem), „Książę” stał się ulubieńcem towarzyszek, nie mających pojęcia o jego narodowości i związkach rodzinnych. Wsypał się on na rok coś przed moim przyjazdem do Warszawy. Wypuszczony z cytadeli, oczekiwał właśnie wyroku, a czekał dość długo. Na jednej z takich wieczornic byłem świadkiem dziwnego zbiegu okoliczności, w których pewną rolę odegrał „Książę”.
Wieczornica była urządzona z powodu przyjazdu do Warszawy założyciela pierwszej organizacji socjalistycznej w Warszawie, Landego – wówczas zaś dyrektora jednego z banków w Irkucku. Wraz z Landym przyjechał starszy już wiekiem katorżnik – sybirak za rok sześćdziesiąty trzeci i długoletni towarzysz na katordze, oraz przyjaciel Czernyszewskiego [7] – Zieliński. Przybyli na wieczornicę: towarzysz Landego i współtwórca owej organizacji sprzed lat 20 – Wacław Sieroszewski, Stefanostwo Żeromscy, Gustawostwo Daniłowscy, no i my wszyscy w komplecie. „Pani Pułkownica” – dała wspaniałe przyjęcie. „Maria” postawiła pyszny miód. „Wiktor”, będący wówczas w Warszawie, sypał dowcipnymi wspomnieniami z wygnania w Tunce, którą znał i Zieliński. Słowem, nastrój był wyśmienity. Zieliński zaciekle dysputował ze mną i „Piotrem” co do zdolności Rosjan do rewolucji. „Panowie – dowodził – wierzcie mi, nie rachujcie nic na nich: ten dzisiejszy ruch – był to okres zaburzeń studenckich 1899 r. – to jedna blaga... wyskok nieobliczalny. Moskal zanadto jest niewolnikiem, ażeby był rewolucjonistą w tym znaczeniu, jak my to rozumiemy. Moskal zawsze będzie chamem zbuntowanym, i zawsze ukorzy się przed tym, co go zwali w mordę. Nie mówię tego od siebie. Ileśmy o tym nagadali się z Czernyszewskim, i nigdy nie zapomnę jego słów własnych: »Każdy liberał u nas to potencjalny pompadur [8] – każdy rewolucjonista – potencjalny szpicel. I ja – kończył Zieliński – nigdy nie uwierzę, aby jaki bądź moskal był konsekwentnym rewolucjonistą. O ile nie zdławią go, zawsze z niego w końcu szpicel wylezie”. Siedzący obok Zielińskiego „Książę”, trącając sąsiadów – śmiał się przy tych słowach wesoło. „Panie Giedroyć”! zwrócił się Zieliński do niego – a, nota bene, widział go po raz pierwszy w życiu i poza tym, że nazywa się „Giedroyć”, nic o nim, ani o jego narodowości nie wiedział – Panie Giedroyć, Pan się o tym przekona...”.
„Giedroyć” śmiał się serdecznie. A jednak była to przepowiednia niezwykle tragiczna. Straszne bowiem i wręcz niezrozumiałe dla nas wszystkich były jego dalsze losy. W parę miesięcy po owej wieczornicy otrzymał on wyrok i straciłem go z oczu. Chodziły wieści, że przeszedł na nielegalnego. Wieści te jednak sprostował potem w rozmowie ze mną Żeromski. Zesłany na Syberię Tatarow tam się ożenił z kochającą go bez pamięci kobietą, został radcą Kolei Zabajkalskiej i, jako adwokat, grubo zarabiał. Raptem rzuca wszystko i wraca do rewolucji – tym razem rosyjskiej. Wraz z Sawinkowem, Gierszunim, Azewem i in. tworzy rewolucyjno-terrorystyczną partię socjal-rewolucjonistów. Jako jeden z wodzów przewidywanej rewolucji, objeżdża stosunki partyjne, urządza zamachy... Późną jesienią 1905 r. niespodzianie zupełnie spadła na nas wieść o zastrzeleniu „Księcia” jako prowokatora. Stało się to w Warszawie. Zastrzelił go przyjaciel z lat dziecinnych – głośny dziś z powodu swego przejścia do bolszewików – Sawinkow, w domu rodziców na Podwalu, gdzie się przejazdem zatrzymał. Wszyscy znający go bliżej długi czas wątpili w prawdziwość posądzeń. Przypuszczaliśmy, że padł on ofiarą strasznej pomyłki lub zbrodniczej intrygi. Stosunki bowiem u „eserów” rosyjskich były zabagnione fatalnie. Z zapałem zwłaszcza bronili pamięci „Księcia” – „Piękna Pani” i Żeromski.
– Co pani myśli o „Księciu”? – zapytałem w parę tygodni po jego zabójstwie „Pięknej Pani”.
– Nie wierzę i nie uwierzę nigdy – była stanowcza odpowiedź.
Żeromski szedł dalej jeszcze.
– Każda rzecz ma swój powód. Powiedzcie mi, co u niego mogło spowodować taki krok, przeciwny całej jego naturze i pojęciom? Nie żądza pieniędzy, bo je miał, nie ambicja, bo prowadził partię, co trzęsie Rosją, nie chęć przygód, bo ich miał pod dostatkiem, nie tchórzostwo wreszcie, boć od lat kilkunastu siedział w rewolucji. Więc co?... To jakaś tragedia stanowczo.
Po zdemaskowaniu Azewa [9] mieliśmy nadzieję, że wykaże się niewinność „Księcia”. W odpowiedzi jednak na interpelację w sprawie Azewa, Stołypin, niestety, z trybuny zdradę jego potwierdził. Wyliczył on mianowicie, między konfidentami Departamentu Policji „zamordowanych przez rewolucjonistów” i Tatarowa. Dla mnie do dziś dnia historia „Księcia” jest nieodgadniętą zagadką psychologiczną
W ogóle zaś na tych wieczornicach było swobodnie, miło i wesoło. Zwłaszcza „Piękna Pani” umiała prowadzić całe towarzystwo i utrzymywać humor wytworny a jednocześnie – niewymuszony. Często wieczór urozmaicała nam muzyka „Cecylii”, pięknie grającej na fortepianie. Zdaje się, że tej muzyce zawdzięczała ona swój niebiański pseudonim. Na jednej z takich wieczornic, gdy był obecny Sieroszewski, najstarszy wówczas co do lat pracy konspiracyjnej czynny w ruchu socjalista polski, obliczaliśmy wszyscy obecni wiek nasz, zarówno co do metryki, jak co do „służby”. Okazało się, że między nim jako najstarszym a mną, wówczas najmłodszym, różnica wieku wynosi lat 15 Od założenia zaś przez kółko jego pierwszej organizacji, upłynęło lat 21. „Piotr” był nieporównanym w opowiadaniu żydowskich anegdotek, do czego dopomagał mu klasyczny aż do karykatury typ semicki i niezwykle wyrazista twarz. Wspaniałym bawidamkiem był Książę”, bardzo mile na poważne tematy gawędził „Edek” – Edward Abramowski, który w tym jakoś czasie wrócił do Warszawy z Paryża po paroletniej emigracji. Przedmiotem zaś ogólnej uciechy czasem bywał „Karol”. Po paru toastach miodem, podburzony zwłaszcza przez „Andrzeja”, którego wobec jego poważnej, zwykle zasępionej twarzy, nikt o takie intrygi nie podejrzewał, „Karol” odczuwał wyrzuty sumienia. My tak się wesoło bawimy a naokoło nędza itd. Z głośniejszych nazwisk bywali na tych wieczornicach ówcześni sympatycy nasi: Andrzej Niemojewski, Wacław Sieroszewski, Zygmunt Heryng, G. Daniłowski, St. Żeromski i in. Ustały one zupełnie po wsypach 1900 r., kiedy zresztą wykruszyło się nieomal zupełnie całe towarzystwo, z którym zaznajomiłem czytelnika.
Muszę teraz choć słów parę powiedzieć o typie, jaki dał z siebie konspirator-pepesowiec ówczesny. Znając niezgorzej dzieje naszych spisków porozbiorowych, mogę operować dość rozległą skalą porównawczą. Otóż, sądząc bezstronnie, nie można powiedzieć, ażeby porównanie wychodziło na niekorzyść pepesowca. Ustępował on spiskowcowi lat dawnych pod względem czystości idealizmu. To prawda. Górował jednak nad nim bez porównania siłą woli, wytrwałością i nawet charakterem. Dość powiedzieć, że np. tak, niestety, w dawnych spiskach rzecz zwykła, jak upadek na duchu i zdrada – dla inteligenta pepesowca tych czasów była jednostkowym wyjątkiem. Wypadek „rozklejenia się” i to wyłącznie z braku inteligencji i zaplątania się w zeznaniach, „rozklejenia się” zresztą częściowego, pamiętam w tych czasach jeden tylko. Tarantowicze, Białostoccy, Charewicze przyszli dopiero później – w odmęcie rewolucji i rekrutowali się wyłącznie spośród młodzieży. Dalej, brak było wśród nas typu wykolejeńca-dekadenta, który np. przepełniał rewolucję rosyjską. Konspirator ówczesny – był to z reguły człowiek mocny, który dał dowody, że i jako człowiek zwykły – w mieszczańskim życiu dzielnie sobie dawał radę. Z bardzo też małymi wyjątkami pepesowcy zaznaczali się zazwyczaj, jako dobrzy – często nawet wybitni – fachowcy.
Żal też czasami mam do Żeromskiego lub Struga czy Daniłowskiego, którzy, mimo dość częstego obcowania z typem działacza pepesowca, uwieczniając typ ten w literaturze, traktowali go zbyt jednostronnie. Ścisnąwszy bowiem dobrze bohatera „Bezdomnych”, „Mogiły”, „Wspomnień sympatyka”, otrzymamy jakąś czułostkową liryzującą cielęcinę konspiracyjną, odczuwającą swoje poniekąd upośledzenie życiowe – bezgranicznie oddaną „twardej służbie”, wciąż myślącą o swym poświęceniu się w imię „kategorycznego imperatywu” itd. Piękne to postacie literackie, ale, niestety, wrażliwa dusza autora przyjmowała wyłącznie niektóre tylko rysy żywych postaci. A może działała tu także tradycja martyrologii naszych czasów porozbiorowych... Dość, że nawet najbardziej bezpośrednio związany z PPS Gustaw Daniłowski – gdy w „Minionych dniach” dał typ działacza tej partii, wzorując go całkowicie na żywej postaci, którą, mówiąc nawiasem, sportretował wybornie, dla efektu musiał swego bohatera wraz z całą rodziną umęczyć, aby nie psuć obowiązującego w literaturze kanonu.
Jedyny bodaj Sieroszewski w ówczesnych swych utworach („Małżeństwo”, „Ucieczka”) dał typ żywy i wybornie odtwarzający rzeczywistość.
Kiedy już mowa o literaturze, muszę sobie pozwolić na plotkę literacką z tych czasów. Nie mogę bowiem pominąć zabawnego qui pro quo, jakiego dopuścił się Gustaw Daniłowski w powieści swojej „Z minionych dni”, napisanej po „wsypie” „Wiktora”. Jak już wspomniałem, postać jego Daniłowski wziął za pierwowzór postaci bohatera tej powieści, którego zresztą również nazwał Wiktorem. Co jednak robić z żoną bohatera powieści – Wiktora? „Piękna Pani” bowiem, którą Daniłowski znał dobrze i osobiście, i z pseudonimu, nie wiedząc zresztą, jak i większość nas, że to jest właśnie Pani Wiktorowa, wsypała się razem z mężem. Urzędowo też figurowali już w spisach więziennych i prasie jako Józef i Maria Piłsudscy. Biedny autor ani rusz nie mógł sobie dać rady z bohaterką powieści. Mimo zniknięcia „Pięknej Pani” ze stosunków, nie przyszło mu na myśl, że to właśnie była żona „Wiktora”. Snadź imponująca postawą, urodą i energią postać światowej damy nie mieściła się w ramy kanonu – gdzie całkowicie obowiązywał typ grottgerowskiego dziewczęcia... Takim też typem dzieweczki, gołębicy rozkochanej i cierpiącej, stała się „Marynia”, żona Wiktora w tej powieści. Niemało też z tego powodu mieliśmy uciechy wraz z „Marią” i nieliczną garstką tych, co wiedzieli lub domyślali się światowego że tak powiem stosunku „Wiktora” i „Pięknej Pani”. No, kończę plotkę i wracam do wątku swej własnej „powieści”.
Często bardzo dziś – wówczas nie przychodziło mi to do głowy – zadaję sobie pytanie, jaka była najważniejsza pobudka, co do tej „twardej służby” nas pchała?
Rzecz prosta pomijam, jako zupełnie naturalną, tzw. „ideowość” – wszyscy bez wyjątku byliśmy ogarnięci wszechwładnym w tych czasach, a tak pięknie wyidealizowanym w twórczości Żeromskiego „kategorycznym imperatywem” „walki z szatanem”. Ależ to jedno nie mogło wystarczyć ludziom energicznym, inteligentnym, mocnego charakteru i woli, i na ogół już nie młodzikom. Przeciętny wiek ówczesnego działacza był lat 25-35, a byli to ludzie niemal wszyscy z ukończonym wykształceniem wyższym, pracujący samodzielnie. Zaznaczę brak zupełny typu fanatyka wśród ówczesnych inteligentów-pepesowców. Typ ten natomiast, wtrącę nawiasem, w tym czasie spotkałem u „esdeków” w postaci dzisiejszego „Marata Czerwonej Rosji” – „Zbrodniarza z oczami gazeli, a duszą szatana” – Feliksa Dzierżyńskiego [10] lub w „Bundzie” żydowskim – w postaci Oguza – zażartego i bezwzględnego, a przy tym do karykatury jednostronnego agitatora. W typie pepesowca-inteligenta przeważał – mimo oczywiście wysokiego napięcia wrażliwości uczuciowej – pierwiastek refleksyjny... Inaczej zresztą być nie mogło u ludzi poza konspiracją zajętych pracą zarobkową. Szkodziło to czasami PPS, odstręczając od niej gorętszą młodzież, bardzo natomiast dodatnio odbijało się na gruntowności i metodyczności – jeżeli ten termin zastosować tu można – pracy konspiracyjnej. Dzięki też temu PPS przetrwała wszelkie kryzysy i pogromy, utrwaliła swoją ideologię i tradycje organizacyjne w masach robotniczych i stworzyła odrębny typ socjalizmu polskiego w ruchu międzynarodowym. Osobiście ludziom naszym ten ich podwójny charakter nie przeszkadzał w robocie wcale. Szedł każdy z nas do niej po gruntownym przetrawieniu wszelkich „za” i „przeciw”, wiedział, że się prędzej czy później „wsypie” – starał się o to, żeby to stało się „później” i robił swoje. W rozmowach przyjacielskich poruszaliśmy kwestię tych pobudek czasami. A dodam, że nie spotkałem później w życiu zespołu ludzi o rozmaitych temperamentach, inteligencji, nawet i wieku – gdzie by panowała tak bezwzględna szczerość, jak w tym szczupłym kole pepesowców warszawskich lat 1897-1900. I to zaznaczam, jako rys charakterystyczny, a nawet – wobec stosunków konspiracyjnych, boć nawet nazwisko towarzysza ujawniało się dopiero po jego „wsypie” – i dość dziwne zjawisko psychologiczne. W rozmowach wychodziły na jaw różne momenty indywidualne. Ten otwarcie przyznawał się, że unosi go ambicja, ów na chłodno sobie wyrozumował, że jednak życie bez działalności takiej byłoby bez porównania gorsze, inny znów robił „kajuszczawosia inteligienta” [11], kobiety zazwyczaj „pracowały dla ludu” w imię starego „wszystko dla ludu przez lud” itd. Nie brakło nawet pierwiastka romantycznego. Jednego z dzielniejszych ludzi – człowieka zresztą obcego zupełnie ideologii pepesowej w ścisłym tego słowa znaczeniu – do partii, w której pracował dzielnie i owocnie, pchnęła miłość. Chciał być razem z ukochaną – na domiar bez wzajemności – kobietą, razem z nią walczyć i razem ewentualnie cierpieć. Większość jednak szukała mimo woli ucieczki przed nieznośnymi warunkami filisterskiego życia, które dławiło czynniejsze natury, oraz ujścia kipiącej energii. Wielu również, a do tych i ja należałem – świadomie czy podświadomie – odczuwało doniosły proces, którego było się współdziałającą choć w małej części siłą. Procesem tym było przeobrażenie się Narodu w Polskę Ludową – Polskę pracy. W naszych bowiem oczach Polska ta powstawała i rosła, a widzieliśmy ją zarówno, gdy przystępując do roboty lub rozwijając „stosunki”, znajdowaliśmy jednostki i grupy robotnicze, już poruszone, już myślące samodzielnie, gotowe do ofiar i walki, jak i widząc wzrastającą wciąż liczbę robociarzy – lokatorów Cytadeli, gdzie już wówczas inteligencja tworzyła nikły odsetek. W epoce powszechnego niemal marazmu warstw posiadających (Narodowa Demokracja dopiero zaczynała wypływać na szersze wody, w których zresztą utopiła niepodległościowe hasła i pierwiastek walki) tego rodzaju objaw, jak powstawanie Polski Ludowej, która żyje i walczy – był i podnietą i nagrodą zupełnie wystarczającą. Pamiętam osobiste uczucie radości i poniekąd utrwalenie pewności w swej ideologii, jak, pracując już w następnym okresie w stosunkach robotniczych warszawskich jako kierownik roboty, mogłem komitety robotnicze dzielnicowe czy koła fabryczne tworzyć z ludzi, którzy już przeszli Cytadelę, a niektórzy i odbyli kary administracyjnego kilkuletniego zesłania.
Robota się rwała zawsze. Nasza bowiem konspiracja wszędzie natrafiała na przeciwną sobie konspirację żandarmerii i „Ochrany”, rozporządzającą olbrzymimi środkami w ludziach i pieniądzach. Ale też roboty, choć przerywanej, choć dorywczej, skutek był widoczny dla każdego. Przywódcy ruchu robotniczego zaczęli się zjawiać już spośród samego środowiska proletariackiego. W okresie już lat 1897-1900 „Zbigniew” – zecer Woszczyński, jako nielegalny, pracował samodzielnie w Zagłębiu. Po pogromie w roku 1900 ruch warszawski wznowił i zreorganizował „Leon” – powrócony z zesłania na Syberię murarz Czarkowski – człowiek dużej inteligencji a szalonej energii i pracy. Ruch robotniczy w Radomiu – po wyjeździe przewodników jego inteligentów-kolejarzy, stał wyłącznie na robotnikach, wśród których wyróżnił się energią „Bonifacy” – stolarz Władysław Malinowski, stryj i mistrz głośnego dziś posła PPS, „Wojtka” itd. Toteż dzięki tym „namacalnym” dowodom powodzenia naszej roboty, pisząc o nastrojach, dodać muszę jeszcze, że mimo chwilowe rozdźwięki i zwątpienia, było nam wszystkim na ogół dobrze i z życiem, i ze sobą.
Rozdźwięki te zdarzały się na tle wspomnianego już na początku rozdziału kostnienia ideologii powstańczej, co dawało się już wyczuć w drugiej połowie 1899 roku „na szczytach” w „Cekaerze”. Być może, zabrakło tam praktycznego „Edmunda”, być może, litewski, tak już dzisiaj historyczny, upór „Wiktora” stał w poprzek ewolucji. Dość, że nie tylko ludzie stojący trochę z boku praktycznej roboty agitacyjnej wśród proletariatu, ale i nieomal wszyscy bezpośredni działacze warszawscy skostnienie to wyczuli. Widoczne ono stało się zresztą po ogromnym strajku powszechnym latem 1899 r., kiedy niespodzianie dla nas okazało się, że zaagitowanie socjalizmem i to w wydaniu pepesowym, stało się w Warszawie nagminne i że stoimy u progu poważnego ruchu robotniczego, wymagającego polityki dnia – postulatów realnych w imię głoszonego hasła niepodległości. Tego „szczyty”, jak się zdaje, obawiały się właśnie ze względu na „czystość programu”. Zwłaszcza wydało się to niebezpieczne, gdy rząd rosyjski w tym czasie przystąpił do pewnych ustępstw, jak skrócenie dnia roboczego, „starostowie fabryczni”, i gdy na dobre rozwijała się w Rosji złowroga „Zubatowszczyna” [12]. Bano się też prawdopodobnie, że pewien oportunizm, jaki chciano wprowadzić do działalności partii, jak również zdemokratyzowanie organizacji, będą sprzyjały tym właśnie niepożądanym objawom. Do czasu „wsypy” „Wiktora”, którego powaga jednak była dostateczną do stłumienia opozycji – o rozłamie nie było mowy. Jednak „Anglik”, który w tym właśnie czasie objął stosunki, osierocone wsypą kilku dawnych ludzi – bez ceremonii zaczął „esdekować”, nie oglądać się na kanony niepodległościowe, „Karol” zaś i nowo przybyły z Radomia, zasłużony w tamtym ruchu energiczny działacz i wyborny organizator tow. „Adam” – zamordowany w czasie rewolucji przez nieznanych złoczyńców – Władysław Młocki, gorąco protestowali przeciw „jednostronności” i „jałowej frazeologii” programu. Rozdźwięki te wybuchły jednak z całą siłą natychmiast po aresztowaniu „Wiktora”. Wrócimy zresztą jeszcze do nich.
Zakończę jeszcze jednym słówkiem żalu do ówczesnych naszych sympatyków – literatów.
Nie miała z nich partia pociechy. Czasem tylko coś „ideowego” dla „prasy” napisał Andrzej Niemojewski. Na parę korespondencji dał się namówić Daniłowski. Najwięcej pisywał, niestety w duchu dalekim od wymagań partyjnych, E. Abramowski, podpisując się „Walczewski” lub „Czajkowski”. Prasa zagraniczna wypełniana była przez emigrantów, „Rob” – przez „Wiktora”. Korespondencje do zakordonowych organów pisywałem ja, podpisując się „K-icz” lub „Tomaszewski” w „Przedświcie”, „Koroniarz” – w „Naprzodzie”, a „K. Este” – w „Krytyce”. Do prasy niemieckiej i francuskiej pisywał korespondencje „Piotr”. Korespondencję wysyłaliśmy zazwyczaj w listach poleconych pod adresem jakiegoś towarzysza w jakiejś zapadłej dziurze w Niemczech czy Galicji – adresat zaś przesyłał ją już od siebie pod właściwym adresem, powiadamiając Warszawę umówioną kartką, że list szczęśliwie doszedł.
Później cała korespondencja partyjna koncentrowała się w Zagłębiu, gdzie urządziłem ją porządnie.
Po usunięciu się z Warszawy – zamieszkałem w Sosnowcu i tam zorganizowałem pocztę, funkcjonującą regularnie aż do samej rewolucji. Zazwyczaj pakiety z korespondencją przychodziły jako przesyłki polecone bądź do redakcji „Kuriera Sosnowieckiego”, który redagowałem, bądź do zarządu kopalni, gdzie zawiadowcami byli nasi sympatycy. Stamtąd zaś oni już przesyłali je do Londynu znowu poleconymi listami z Katowic lub z Huty Laury [dzisiaj Siemianowice Śląskie – przyp. redakcji Lewicowo.pl]. Przesyłki znowu do Królestwa przychodziły do Katowic pod adresem którego bądź z uproszonych kupców, z odpowiednią sygnaturą. Bywając kilka razy na tydzień w Katowicach, korespondencję odbierałem i przewoziłem do Sosnowca – gdzie już czekała na przybycie kogoś z CKR. Prócz mnie, pocztą tą zajmowali się inż. Telakowski, Czarnocki, Mierzejewski, Czeczot, Kozłowski i wielu innych.
Józef Dąbrowski
Powyższy tekst to cały rozdział książki Józefa Dąbrowskiego (pod pseudonimem J. Grabiec) „Czerwona Warszawa przed ćwierć wiekiem. Moje wspomnienia”, Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego, Poznań 1925. Od tamtej pory nie była wznawiana, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł. Krótkie przypisy o charakterze stricte wyjaśniającym zastąpiono podaniem analogicznej informacji w nawiasie, w oryginalnej formie pozostawiono tylko dłuższe przypisy opisowe.
Przypisy:
Zapoczątkował to zresztą „Związek Robotniczy”, partia działająca w latach 1888-92, odrzucająca politykę i propagująca walkę wyłącznie klasową.
Obok Mendelsona i Grabskiego, późniejszych wodzów nacjonalizmu żydowskiego i polskiego, duże zasługi dla wprowadzenia postulatu niepodległości do programu socjalistów polskich położył Edward Abramowski. Od samego zaś początku ruchu wymownym rzecznikiem walki o niepodległość był nestor naszego socjalizmu, Bolesław Limanowski. Mendelson uzasadniał program niepodległościowy w „Przedświcie”. Grabski zaś, jako Zborowicz – w „Gazecie Robotniczej” – w r. 1892.
Wiktor w „Z minionych dni” Gustawa Daniłowskiego. Miecz w „Chimera” Andrzeja Struga, gdzie wybornie przedstawieni zostali oboje Piłsudscy w czasie ich pobytu w Zakopanem przed wojną.
„Władek” uwieczniony został przez Gustawa Daniłowskiego, jako Linowski – jeden z bohaterów powieści „Jaskółka”. Dane biograficzne o nim oraz wspomnienia (umarł w d. 22. XII 1922 r. w Zakopanem), zawiera zbiorowa książka pamiątkowa: „Aleksander Malinowski 1869-1922”. Kraków 1924 r., nakł. rodziny, Druk. Ludowa.
W jednym ze wspomnień z tych czasów znalazłem opowiadanie o tym, że „Aniuta” działalność swoją dla partii polskiej uważała za ekspiację win swego ojca w czasie Powstania Styczniowego. Poetyczny ten pierwiastek muszę jednak sprostować O ile znałem „Aniutę”, a rozmawialiśmy o ideowej i etycznej stronie konspiracji, pobudkach do udziału w niej itd. dość często, nigdy o tym od niej nie słyszałem ani ja, ani nikt inny. Z drugiej zaś strony, znając dobrze epokę powstaniową, żadnych szczególnych win Mielnikowa – wówczas oficera rosyjskiego i naczelnika powiatu – nie znalazłem. Matka „Aniuty” była Polką: to zdaje się wyczerpuje zagadkę jej polonizacji.
Długoletni działacz PPS, dr Henryk Sarcewicz w Białymstoku.
Rewolucjonista rosyjski – jeden z pierwszych założycieli rosyjskiego socjalizmu – skazany na katorgę w roku 1862.
Typ chama-czynownika, odmalowany w satyrach Szczedrina.
Słynny prowokator czasu rewolucji 1905 r.
Mimochodem wspominam tu tę historyczną dziś postać, wówczas najzajadlejszego wroga PPS. Przed ćwierć wiekiem Dzierżyński był bardzo młodym – lat dwudziestu trzech czy czterech – i niezmiernie sympatycznym, choć po dłuższym obcowaniu i nieznośnym – chłopcem. Po raz pierwszy widziałem go i poznałem na zjeździe organizacji młodzieży szkół średnich w r. 1895 bodaj. Reprezentował on wówczas wileńskie kółka. Krańcowy i zajadły w dyspucie – rozśmieszał nas wszystkich specyficznymi wyrażeniami („fagas” np. w znaczeniu warszawskiego „facet” – „daliśmy mu w ucho” itd.), ale brał wszystkich serdecznością i uczciwością. W czasach mej roboty u PPS spotykaliśmy się od czasu do czasu u wspólnych znajomych, dysputując programowo, lub zazwyczaj gawędząc na tematy bieżące. Nerwowy, ciągle gryzący paznokcie, zaniedbany w ubraniu, był poniekąd typem z rosyjskiej rewolucji. Kulturalnie też i politycznie zrusyfikowany był całkowicie. Wybitnie zdolny i inteligentny, kształcił się wyłącznie na rosyjskiej ideologii i literaturze. Szkół żadnych w całości nie skończył. Wydalony „za politykę” z VII klasy gimnazjum – o ile pamiętam – czas jakiś kształcił się w szkole technicznej, którą opuścił całkowicie i oddał się pracy spiskowej, jako „nielegalny” w Socj. Demokr. Król. Polskiego i Litwy. „Robota” też była jego całkowitym życiem, w którym, być może, szukał ucieczki przed tragediami osobistymi. Gruźlik, w dodatku zagrożony ślepotą z powodu źle wyleczonej choroby oczu – stale w nędzy – przeszedł dużo w życiu osobistym. Pamiętam, jak strasznie przygnębiła go śmierć matki, którą bardzo kochał; odczuł również głęboko zerwanie z narzeczoną... O powierzchowności wydatnej: wysoki, chudy, z charakterystyczną twarzą i bardzo inteligentnymi oczami, patrzącymi zawsze jakby z zaświatów, często zaszpiclowywał się i wpadał. Uciekał i znów szedł do roboty. Do wybuchu też wojny europejskiej na pewno większą część życia spędził w więzieniu. Zawsze robił wrażenie fanatyka idei rewolucji socjalnej, poza którą nie widział żadnego zbawienia.
„Skruszony inteligent” – typ częsty w literaturze rosyjskiej drugiej polowy XIX w.
„Zubatowszczyna” – była to próba stworzenia legalnego ruchu robotniczego na podłożu walki klas, ale bez politycznego charakteru, zainicjowana przez naczelnika „Ochrany” w Moskwie, pułk. Zubatowa, i szereg nawróconych działaczy Bundu. Poczyniła ona ogromne szkody rewolucyjnemu ruchowi – ale i sama (pop Hapon) zapoczątkowała rewolucję 1905 r.
Józef Dąbrowski (1876-1926) – urodził się w Radomiu w rodzinie urzędnika – uczestnika powstania styczniowego. Już w czasach gimnazjum sympatyzował z ideologią niepodległościowo-socjalistyczną, działał w tajnych kółkach samokształceniowych. W 1897 r. rozpoczął studia z literatury oraz historii na Uniwersytecie Warszawskim. Od początku studiów podjął działalność w tajnych grupach studenckich, wybrano go do zarządu Bratniej Pomocy i Koła Demokratycznego Młodzieży Polskiej. Był jednym z liderów protestów studenckich przeciwko hołdom składanym przez profesurę władzom carskim, w tym tzw. ziłowszczyzny. Jako lider Komitetu Centralnego Organizacji Uczniowskich doprowadził do podporządkowania tego środowiska Polskiej Partii Socjalistycznej. Od 1898 r. był aktywnym członkiem PPS, aktywistą nielegalnej „roboty” – m.in. organizował tajne drukarnie i lokale, prowadził kolportaż „bibuły”, agitował w środowiskach robotniczych, zredagował jeden numer „Radomianina”. W 1899 r. był współzałożycielem lewicowej korporacji studenckiej „Spójnia”. Autor licznych tekstów do nielegalnych oraz jawnie ukazujących się pism socjalistycznych wszystkich zaborów. Po wsypach w 1900 r. wyjechał do Zakopanego, skąd powrócił, gdy atmosfera się uspokoiła, w 1901 r. Wszedł w skład Warszawskiego Komitetu Robotniczego PPS, gdzie kierował pracami sekcji zajmującej się pracownikami rzemiosła. Wspierał tworzenie lewicowych grup młodzieżowych oraz postępowego ruchu chłopskiego. Od 1903 r. oddelegowany do Zagłębia Dąbrowskiego, gdzie w Sosnowcu kierował regionalnymi strukturami PPS. Zorganizował system przemytu przez granicę najpierw „bibuły”, a następnie znacznych ilości broni i amunicji na potrzeby partii. Zawodowo pracował jako redaktor tygodnika „Przemysłowo-Handlowy Kurier Sosnowiecki”, a w 1904 r. przeniósł się do Pabianic, gdzie objął posadę nauczyciela literatury polskiej. W 1905 r. powrócił do Warszawy, był członkiem redakcji „Kuriera Codziennego”, nieoficjalnego organu PPS. Aresztowany z tego powodu w grudniu 1905 r., osadzony na Pawiaku, a później w Cytadeli, po kilku miesiącach wydalony z Królestwa Polskiego, wyjechał do Krakowa. W 1907 r. powrócił do Królestwa i osiadł w Kaliszu, gdzie prowadził kancelarię adwokacką oraz był wicedyrektorem gimnazjum. W 1907 r. utworzył w Kaliszu Towarzystwo Oświaty im. Adama Asnyka. W tym okresie osłabły jego związki z PPS, natomiast zaangażował się w lewicujący odłam ruchu ludowego – sympatyzował z Polskim Związkiem Ludowym i współtworzył „czysto chłopskie” (bez kurateli ziemiaństwa i kleru) kółka rolnicze w ramach Towarzystwa Kółek Rolniczych im. S. Staszica. Współpracował z organem tego środowiska, tygodnikiem „Zaranie”. Został wówczas sympatykiem idei Edwarda Abramowskiego, zwłaszcza jego koncepcji kooperatywnych (spółdzielczych) jako drogi do przebudowy ustroju społecznego w duchu autentycznej demokracji i emancypacji. Na początku drugiej dekady XX wieku zbliżył się do „militarnego” stanowiska w ruchu socjalistycznym, organizował w Kaliszu wsparcie dla Związku Strzeleckiego. Po wybuchu wojny przeniósł się do Piotrkowa, gdzie był przedstawicielem Departamentu Wojskowego NKN. Działał w PON, prowadził w Łodzi akcję werbunkową do Legionów, następnie przebywał w Warszawie, gdzie organizował polityczne struktury obozu aktywistyczno-niepodległościowego. Od 1917 r. organizował polskie sądownictwo wojskowe, pracował w dowództwie I Brygady oraz w Sztabie Generalnym Legionów. Dosłużył się stopnia pułkownika. Po odzyskaniu niepodległości mianowany szefem sekcji organizacyjnej Departamentu Wojskowo-Prasowego Ministerstwa Spraw Wojskowych, następnie sędzią Najwyższego Sądu Wojskowego oraz szefem Wydziału Wyznań Niekatolickich w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Aktywny w masonerii, zajmował w niej wysokie stanowiska. Miał w dorobku liczne prace publicystyczne, programowe i naukowo-popularyzatorskie, m.in. w I dekadzie XX stulecia z S. Garlickim opublikował pod wspólnym pseudonimem „Konrad Stefański” dwie broszury programowe („Na dziś. Zadania polityki socjalistycznej w zaborze rosyjskim” i „Na dziś II. Stronnictwo czy partia” – obie miały wymowę bliską tendencji niepodległościowej, „frackiej” w PPS), w okresie współpracy z „Zaraniem” napisał broszurę programową „O ludowcach, idei ludowej i polityce narodowej ludowców”, na przełomie I i II dekady zaczął publikować książki popularnonaukowe („Dzieje narodu polskiego”, „Współczesna polska w cyfrach i faktach”), w czasie wojny napisał broszurę „Kwestia polska w ciągu stu lat”, po odzyskaniu niepodległości natomiast prace „Dzieje współczesne 1871-1914” i „Ostatni szlachcic”, a rok przed śmiercią wspomnieniową książkę „Czerwona Warszawa przed ćwierć wiekiem”.