Stanisław Thugutt
Co to jest spółdzielnia spożywców?
Niewielu chyba jest wśród nas ludzi, którzy by się nigdy nie stykali ze spółdzielnią spożywców. Jedni są w niej członkami, inni kupują w niej potrzebne im rzeczy, jeszcze inni mają w niej znajomych członków lub pracowników, znają ją przeto ze słyszenia.
Ale gdybyśmy wszystkich tych stykających się ze spółdzielnią ludzi zapytali, po co ją założono i po co ona istnieje, obawiam się, że wiele odpowiedzi byłoby niezgodnych z prawdą, a niektóre byłyby całkiem niemądre. Jedni z pytanych powiedzieliby – ci nie są bardzo mądrzy – że w spółdzielni kupuje się wszystko, co potrzebne do codziennego życia. Zapewne, ale w tym samym czy sąsiednim domu, w którym się mieści spółdzielnia, istnieje sklep prywatnego kupca, który także sprzedaje wszystko, co potrzebne do życia, a przecież nie jest on spółdzielnią. Tak – powiedzą nam – bo to jest sklep jednego człowieka, a spółdzielnia to jest spółka. Ale oto naprzeciwko spółdzielni mieści się sklep należący do trzech kupców, a i on też nie jest spółdzielnią. Bo wprawdzie każda spółdzielnia jest spółką, ale nie każda spółka jest spółdzielnią.
Nie jest to nawet bardzo trudno zrozumieć, czym się one różnią od siebie. Ci trzej kupcy, którzy założyli sklep, uczynili to, ażeby z niego ciągnąć zysk, jak najwięcej zysku. Jest zupełnie wszystko jedno, czy są oni uczciwi czy oszuści, czy zdzierają z klienta skórę czy też chcą kupujących przynęcić niskimi cenami – istotnym celem ich pracy jest zysk, jest powiększenie osobistego majątku. Spółdzielnia nie sprzedaje dla zysku; ani go szuka, ani go potrzebuje. Założona została nie po to, żeby bogacić siebie albo swoich członków, ale żeby, dostarczając im przedmiotów potrzebnych do życia, chronić ich od wyzysku i robić dla nich oszczędności w wydatkach. W dzisiejszym stanie rzeczy towar, zanim dojdzie z rąk tego, który go wytworzył – fabrykanta, hodowcy lub rolnika – do rąk tego, który go spożywa, przechodzi przez cały szereg pośredników, z których każdy chce coś na nim zarobić. Fabrykant sprzedaje go hurtownikowi, czyli wielkiemu kupcowi, wielki kupiec średniemu, średni posiadaczowi małego sklepiku, a prócz tego kręcą się tam agenci i spekulanci, wszystkim zaś zapewnić musi zysk, nieraz bardzo duży zysk, ten, który te towary spożywa. Spółdzielnia kupuje towar od razu od fabrykanta, a przynajmniej od hurtownika. W ten sposób liczba pośredników się zmniejsza i zmniejszają się przez to koszty, które za pośrednictwo musi płacić spożywca. I w ten to właśnie sposób daje spółdzielnia spożywcy możność zmniejszenia jego wydatków przy zakupach i oszczędzania.
Poza tym kupiec, jeżeli jest niesumienny, oszukuje nabywców na wadze albo na gatunku towaru; nawet jeżeli jest uczciwy, stara się, szukając największego zysku, sprzedać im jak najwięcej, choćby to były rzeczy wcale im niepotrzebne. W tym celu ponosi znaczne koszty bardzo nieraz wspaniałego urządzenia sklepu, ogłoszeń w pismach, agentów szukających nabywców po domach, i na dobitkę daje im kredyt, który ich wcześniej czy później gubi. Wszystkie te koszty ponosi, oczywiście, w ostateczności nabywca, ponieważ kupiec dolicza mu je do ceny. Spółdzielnia nie robi tego, nie chce bowiem sprzedawać jak najwięcej, tylko tyle, ile jej członkowie istotnie potrzebują, nie może zaś oszukiwać, bo oszukiwałaby swoich członków, czyli samą siebie.
Wprawdzie spółdzielnia, tak samo jak kupiec, stara się kupować najtaniej, natomiast nie stara się bynajmniej sprzedać najdrożej. Jeżeli nie sprzedaje towarów po cenach zakupu, to dlatego, że musi do nich doliczać koszty utrzymania sklepu i prowadzenia w nim sprzedaży: komorne, pensje pracowników, podatki i nawet straty na zepsutych towarach, na nieuczciwych dłużnikach albo na zniżkach cen. Te wszystkie koszty i straty nie dadzą się łatwo przewidzieć i dlatego spółdzielnia sprzedaje na razie towary po cenach zwykłych, a koszty prowadzenia oblicza w końcu roku. To, co pozostanie ze sprzedaży po potrąceniu kosztów, podobne jest pozornie – ale tylko pozornie – do zysku kupca, z tą jednak różnicą, że kupiec zysk swój chowa do własnej kieszeni, a spółdzielnia oddaje go członkom.
Sposób, w jaki spółdzielnia ten swój „zysk” dzieli pomiędzy członków, jest najgłębszą, najistotniejszą różnicą pomiędzy nią a spółką handlową. Kupcy w spółce dzielą swój zarobek według kapitału, jaki każdy z nich włożył do przedsiębiorstwa: kto z nich dwa razy więcej włożył kapitału, ten dwa razy więcej otrzyma zysku. Bo też w istocie rzeczy posiadaczem przedsiębiorstwa prywatnego jest nie człowiek, tylko kapitał, który został w nie włożony; człowiek jest posiadaczem przedsiębiorstwa tylko o tyle, o ile posiada w nim kapitał. Człowiek może się zmienić, sprzedając swój udział, kapitał zostanie, i w życiu przedsiębiorstwa niewiele się zmienia. Spółdzielnia także dzieli swój „zysk” pomiędzy członków, ale nie w stosunku do włożonego przez nich kapitału, tylko w stosunku do zakupów, jakie w ciągu roku poczynili w spółdzielni. W ten sposób zwraca im po potrąceniu kosztów prowadzenia przedsiębiorstwa to, co od nich nadebrała, sprzedając towar po cenie wyższej, niż ją samą kosztował. Dlatego różnica między dochodem ze sprzedaży a wydatkami nazywa się w spółdzielni nie zyskiem, ale nadwyżką. Członek, który wpłacił kilka udziałów, a więc włożył więcej od innych pieniędzy na prowadzenie przedsiębiorstwa, ale zakupy swoje załatwiał nie w spółdzielni, lecz gdzie indziej, nie otrzymuje z tych zwrotów nic, nie można mu bowiem zwracać nadwyżki, skoro on, niczego nie kupując, niczego nie nadpłacał. Z dwóch członków, którzy obydwaj wpłacili po jednym udziale, ten, który w ciągu roku zakupił towarów za 200 złotych, otrzyma dwa razy więcej zwrotów, niż ten, który nabył ich tylko za 100 złotych.
Jest to nie tylko zrozumiałe, lecz sprawiedliwe. Spółdzielnia bowiem kupowała i sprzedawała towary nie dla zysku, ale dlatego, żeby członkom usłużyć, żeby ułatwić im życie. Przy stosowaniu takiego podziału sprawa cen, jakie się w spółdzielni płaci za różne towary, nie jest już dla członków sprawą najważniejszą, to bowiem, co nadpłacą, jeżeli rzeczywiście zapłacą drożej niż u kupca, będzie im w końcu roku zwrócone jako ich własność. W niektórych krajach, zwłaszcza przed wojną, kiedy czasy nie były tak strasznie ciężkie, członkowie zgadzali się dobrowolnie płacić w swojej spółdzielni nieco wyższe ceny, oczekując potem bardzo wysokich zwrotów; w ten sposób była dla nich spółdzielnia nie tylko dostawcą potrzebnych im przedmiotów, ale i kasą oszczędności. Dzisiaj, kiedy tak trudno jest zdobyć pieniądze na życie, ceny w spółdzielniach wszędzie są równe lub trochę niższe niż u kupców prywatnych. Nawet wtedy, kiedy są równe, nie tylko okazują się potem niższe przez to, że spółdzielnia zwraca członkom nadwyżki, ale że hamują wyzysk kupców, którzy bez spółdzielni braliby wyższe ceny. Wystarczy, żeby w jakiejś miejscowości spółdzielnia upadła, żeby ceny natychmiast skakały jak psy spuszczone z łańcucha.
Drugą różnicą między spółdzielnią a spółką handlową, nie mniej ważną, niż sposób podziału nadwyżek, jest sposób zarządzania tymi przedsiębiorstwami. W spółce rządzi kapitał, rzecz zrozumiała, ponieważ kapitał jest jej posiadaczem. W wielkich spółkach, tzw. spółkach akcyjnych, na walnych zgromadzeniach, na których układa się sposób podziału zysku i dalszego prowadzenia przedsiębiorstwa, nie liczy się ludzi-członków, tylko udziały – akcje, które ci ludzie mają w kieszeni. Kto ma dziesięć razy więcej akcji, ten ma dziesięć razy więcej głosów, a tym samym więcej wpływu na rządzenie spółką. Tak być musi, skoro ona powstała na to, żeby ich pieniądzom przynosić dochód. W spółdzielni obowiązuje inna zasada: jeden człowiek – jeden głos, niezależnie od tego, czy ten człowiek ma jeden udział, czy dziesięć, czy jest bogaty, czy biedny, a nawet czy kupuje w spółdzielni dużo, czy mało. Jeden głos, tak, jak każdy z nich ma jeden żołądek do zapełnienia, jedną potrzebę i prawo do życia.
Nie znaczy to, żeby spółdzielczość odrzucała od siebie wszelki kapitał, żeby chciała istnieć i rozwijać się bez niego. W dzisiejszym porządku świata nie byłoby to nawet możliwym zakładać bez pieniędzy jakiekolwiek bądź, choćby nawet spółdzielcze, przedsiębiorstwo. Ale kapitał w spółdzielni ma całkiem inne cele i inny przez to charakter, niż w przedsiębiorstwie handlowym, w którym jest twórcą zakładu i jest jego panem i gdzie wyłącznym jego celem jest dawać zysk. Wszelkie inne cele i wszelkie inne względy nie mają tam żadnego lub bardzo tylko drugorzędne znaczenie. Ani pożytek dla kraju, ani dobro pracowników, ani nawet gusty i poglądy właściciela nie zaważą na szali, nie utrzymają przedsiębiorstwa przy życiu, jeżeli kapitał nie będzie przynosił dochodu. Stąd jego twardość, jego bezwzględność, jego dążenie do płacenia jak najmniej za usługi, do podwyższania cen, do fabrykowania i sprzedawania ludziom nie tego, co dla nich jest pożyteczne i czego im potrzeba, ale tego, co przynosi największy zysk przedsiębiorcy. W spółdzielni inaczej. Kapitał, zbierany z małych udziałów członkowskich, pracuje jak sługa i jest płacony za swoje usługi. Przyznać nawet trzeba – jest płacony bardzo oszczędnie, od udziałów bowiem płaci się zwykle procent najniższy, jaki jest w użyciu w danej chwili i w danej okolicy. Do zysku, czy, jak wyżej powiedziano, do różnicy między dochodami a wydatkami, nie ma w spółdzielni kapitał żadnego prawa, tak jak nie ma do nich prawa pracownik w przedsiębiorstwie prywatnym.
Co więcej – jeżeli spółdzielnia jest zdrowa, rozwija się należycie i daje w końcu roku znaczne nadwyżki, część ich obracana jest na tworzenie funduszu społecznego. Na ten fundusz składają się przede wszystkim nadwyżki powstałe przy sprzedaży towarów ludziom obcym, nieczłonkom. Członkowie spółdzielni sądzą, iż gdyby dzielili między siebie i te także nadwyżki, byłoby to to samo, co ciągnąć zysk z kapitału, jaki włożyli w spółdzielnię, mówiąc inaczej, spółdzielnia byłaby zwykłym sklepem prywatnym, tyle tylko, że należącym do wielu właścicieli. Zakładając spółdzielnię, uczynili to, aby nie dawać z siebie zysków cudzemu kapitałowi; prowadząc ją, nie chcą czynić tego samego, spółdzielcami bowiem są dlatego, ażeby sobie czynić dobrze, a nie dlatego, ażeby innym czynić źle. I dlatego oddają takie zyski z cudzych zakupów na fundusz społeczny, ani mój, ani twój, ale należący do całego społeczeństwa, nawet bowiem w razie rozwiązania spółdzielni taki fundusz nie wraca już do członków, ale obracany jest na założenie innej spółdzielni, albo na inny cel użyteczności publicznej. Dopóki zaś spółdzielnia istnieje, taki fundusz nie tylko ułatwia jej rozwój, pomaga sprowadzać coraz to więcej towarów, ale w ciężkiej chwili nie dopuszcza do upadku, bez potrzeby wołania o cudzą pomoc. I okazuje się wtedy, że to zrzekanie się cudzych zysków jest nie tylko sprawiedliwe, ale i mądre. Spółdzielczość nie stoi ani cudzą pracą, ani cudzymi pieniędzmi, ani cudzą pomocą – powstaje i rośnie sama, własną przezornością i własnym wysiłkiem.
Spółdzielnia jest samopomocą, ale właśnie dlatego, że w niej ludzie chcą sami sobie pomagać, od nich samych, od ich zachowania się zależy rozwój spółdzielni. Spółdzielnia tyle jest warta, ile są warci moralnie jej członkowie. Toteż zadaniem każdej spółdzielni jest nie tylko dostarczać dobre towary, ale kształcić swoich członków, kształcić ich jako spółdzielców i jako ludzi i na te cele oświatowe wydają spółdzielnie duże pieniądze. Nigdy bowiem z działania głupich ludzi nie może nic mądrego wyniknąć.
Ludzie małej wiary w siebie i w wartość zbiorowej pracy mają zwykle mnóstwo wątpliwości co do spółdzielni. Czy może się ona utrzymać? Czy ludzie, którzy nigdy nic z handlem nie mieli wspólnego, potrafią dać sobie radę z konkurencją kupiecką? A przede wszystkim czy może spółdzielczość istotnie poprawić byt swoich członków? Tłumaczyć tym ludziom, że powinni mieć więcej odwagi wtedy, kiedy się boją, albo że są bardziej rozumni, niż ich niemądre obawy, byłoby pracą długą i trudną. Spójrzmy lepiej w szeroki świat, co się tam dzieje ze spółdzielczością.
W 1844 roku 28 tkaczy w Rochdale w Anglii założyło spółdzielnię spożywców. Były i inne spółdzielnie przed nią, ale ta była pierwsza udana. Było to w okresie straszliwej nędzy, lichych zarobków i wielkiej drożyzny towarów. Próbowali już różnych środków poprawy swojego losu – wszystkie zawiodły. Byli ludźmi tak biednymi, że, postanowiwszy założyć spółdzielnię, musieli przez rok groszowymi składkami zbierać pieniądze, aby móc otworzyć nędzny kramik, w którym było wszystkiego cztery rodzaje towarów: kasza owsiana, mąka, cukier i masło. Żaden z nich nie miał ani wykształcenia ani praktyki handlowej. Nikt im nie pomagał; przeciwnie – otwarcie tego sklepu powitano szyderczym śmiechem, nazywając ich „szalonymi tkaczami”. Ludzie mądrzy, nawet ci, którzy pragnęli poprawy bytu klasy robotniczej, tłumaczyli im, że to, co robią, nie ma żadnego znaczenia. Ludzie bogaci, nawet kupcy, z którymi mieli współzawodniczyć, wzruszali pobłażliwie ramionami. Przeciwności były tak wielkie, że przez tę małą gromadkę przechodził czasami jakby powiew lodowatego wiatru, strach, czy nie idą oni wszyscy razem z rodzinami swoimi do zguby.
Dziś spółdzielnia w Rochdale ma przeszło 25 000 członków, 91 sklepów, kilka własnych fabryk, trzydzieści kilka milionów złotych rocznego obrotu. A nie jest to bynajmniej największa spółdzielnia w świecie. Są spółdzielnie, które mają przeszło 100 i 200 tysięcy członków. Spółdzielnia w Londynie, gdzie do niedawna nie było prawie wcale spółdzielców, dziś liczy przeszło 450 000 członków. W Anglii – liczba spółdzielców doszła już w 1930 roku do 6 402 866, co razem z rodzinami czyni około 20 milionów ludzi, a więc połowę całej ludności. W Bazylei, sporem mieście szwajcarskim, prawie wszyscy mieszkańcy należą do spółdzielni. W Anglii, w Niemczech, we wszystkich już niemal krajach związki spółdzielni i same spółdzielnie posiadają olbrzymie fabryki obuwia, ubrań, mydła, artykułów spożywczych, galanterii, piekarnie i rzeźnie; posiadają też własne plantacje zamorskie i własne okręty, którymi swoje towary przewożą. Fundusze własne spółdzielni angielskich wynosiły w 1930 roku około 4 miliardów 248 milionów złotych, obroty – 6 miliardów 791 milionów, nadwyżki – 842 miliony złotych. A nie wchodzą w to fundusze dwóch hurtowni spółdzielczych ani ich obroty przekraczające 3 miliardy złotych. Napływ pieniędzy do spółdzielni w niektórych krajach jest tak wielki, że nie wiadomo, co z nimi czynić. Powstają też wielkie banki spółdzielcze, gromadzące setki milionów złotych. W Polsce, która jest krajem biednym i dosyć zacofanym, w której przy tym ruch spółdzielczy za czasów niewoli spotykał ze strony rządu przeszkody, dalecy jesteśmy od tak świetnych wyników, ale i u nas liczba spółdzielni spożywców w samym tylko związku „Społem” wynosiła w 1930 roku 816 z 369 tysiącami członków, ich kapitały własne zaś – 13 milionów 128 tysięcy złotych.
Zarówno w Polsce, jak zagranicą obecny straszliwy kryzys wybija duże dziury w budownictwie spółdzielczym. Ale po pierwsze, i u nas i gdzie indziej nawet i dziś są spółdzielnie, które rozwijają się zdrowo, powiększając liczbę kapitałów, obrotów i członków; po wtóre zaś straty spółdzielni są daleko mniejsze niż handlu prywatnego i więcej ich przetrwa ten zły czas, niż sklepów kupieckich.
A teraz czy trzeba wam jeszcze dowodzić, że spółdzielczość jest już dziś czymś, co waży i zajmuje dużo miejsca, czymś, co się udało. Otwórzcie tylko oczy i patrzcie. Jeżeli zaś chodzi o to, czy należenie do spółdzielni może komuś przynieść pożytek, zamiast tłumaczyć i namawiać, przytoczmy inny żywy przykład.
Spółdzielnia roczdelska od samego początku prowadziła szczegółowe rachunki swoich członków, tego, co od nich otrzymywała i tego, co im wypłacała. Oto jeden z tych rachunków. Członek przystąpił do spółdzielni w 1844 roku. W chwili wstąpienia winien był w sklepiku, w którym kupował towary za 30 do 40 złotych tygodniowo – 937 złotych. W ciągu 3 lat wpłacił do spółdzielni drobnymi ratami 90 zł. 62 gr., przy czym pieniądze te wpłacał przeważnie ze zwrotów, jakie otrzymywał ze spółdzielni. Oprócz tego podniósł ze spółdzielni tytułem zwrotów 547 złotych 78 gr. i należało mu się od niej po 8 latach 156 zł. 25 gr. Nie licząc tego, że miał rzetelną wagę i towary takiej dobroci, o jakich mu się dawniej nie śniło. Takich rachunków można by przytoczyć wiele, ale ten jeden chyba wystarcza.
Nie wystarcza natomiast zapisać się do spółdzielni na członka i czekać spokojnie na to, żeby w ten sposób pozbyć się wszelkich kłopotów. Zapisać się jest bardzo łatwo, bo spółdzielnia, przeznaczona dla wszystkich, przyjmuje każdego z wyjątkiem ludzi jawnie nieuczciwych, a na to, żeby zostać członkiem, dość wpłacić zaliczkę na udział, a resztę wpłacać ratami i ze zwrotów. Ale spółdzielnia nie jest żadnym czarodziejskim sposobem, który na zaklęcie daje dobrobyt, i nie jest też bezduszną maszyną, przy której można spokojnie zasiąść, odbierając to, co wytwarza. Spółdzielnia daje członkom możność poprawy swojego bytu, ale jednak poprawić go muszą oni sami. Członkowie mają w spółdzielni wielkie prawa, o których im się mówi przy wstąpieniu. Nie powinni jednak zapominać, że mają również wielkie obowiązki i że bez ich wypełnienia spółdzielnia jest tylko nieudanym pomysłem.
Trzeba być jej przede wszystkim wiernym i przy tym rozsądnie wiernym. Nie chodzić od sklepiku do sklepiku porównywać ceny, nie wymagać jakichś niestworzonych gatunków towarów, nie grymasić bez powodu i sensu, nie lenić się pójść do spółdzielni dwadzieścia kroków dalej, ale też i nie latać tam dziesięć razy dziennie po byle głupstwo. Przede wszystkim nie żądać kredytu, który gubi członków i zarzyna spółdzielnię. W spółdzielni, jak wszędzie, mogą być pomyłki; jeżeli jest ich zbyt wiele, można, a nawet trzeba pomówić o nich na walnym zgromadzeniu. Nie wolno tylko traktować swojej spółdzielni jak człowiek obcy, a tym bardziej jak człowiek niechętny.
Nie trzeba też traktować spółdzielni jako czegoś, co zostało wymyślone wyłącznie tylko dla naszej korzyści. Spółdzielnia jest dla wszystkich, którzy jej potrzebują, ale dla nikogo, kto by tam szukał zaspokojenia tylko swoich sobkowskich interesów. Spółdzielnia nie walczy nawet z nędzą tego czy innego członka, tylko z nędzą wszystkich, których ona gnębi. Tkacze roczdelscy, zakładając swoją spółdzielnię, nazwali się „sprawiedliwymi pionierami”: pionierami, czyli przodownikami, dlatego, że wskazywali innym drogę i gotowi byli każdemu przyjść z pomocą, kto chciał na tę drogę wejść, sprawiedliwymi zaś – bo w ówczesnych okrutnych warunkach pracy szukali sprawiedliwszego życia. Kiedy dzieci jednego z roczdelczyków prosiły kiedyś ojca, czy by nie można wyjątkowo kupić mąki u kupca, bo chleb z mąki ze spółdzielni niedobry, tłumaczył im, że mąka w nowo nabytym przez spółdzielnię młynie istotnie nie jest jeszcze dobra, ale muszą ją zjeść wszyscy członkowie, bo inaczej wiernym członkom działaby się krzywda. Ten człowiek kochał swoje dzieci, ale i spółdzielnię kochał, jak dziecko.
Spółdzielnia to nie jest kramik, tylko zrzeszenie uczciwych ludzi, którzy wspólną pracą chcą walczyć z nędzą, z wyzyskiem, z całym złem, które dziś trapi świat. Spółdzielnia to wielka szkoła, która ich robi lepszymi, przezorniejszymi, sprawiedliwszymi. Ta szkoła robi ze zwykłych zjadaczy chleba obywateli, którzy nie żebrzą, nie chcą nikomu niczego odbierać, nie oczekują tylko cudzych rozkazów, ale sami budują Polskę od dołu.
Czytelniku!
Jeżeli słowa powyższe trafiły Ci do przekonania – zbliż się do miejscowej spółdzielni spożywców – kupuj w jej sklepach, zapisz się na członka i interesuj się jej sprawami. Na przyjaźń – spółdzielnia odpowie Ci przyjaźnią; za wierność – umożliwi Ci skuteczną walkę z wyzyskiem, o sprawiedliwość społeczną.
Stanisław Thugutt
Powyższy tekst to cała broszurka, wydana nakładem Związku Spółdzielni Spożywców RP, wydanie trzecie, Warszawa 1934. Od tamtej pory tekst nie był wznawiany. Poprawiono pisownię według obecnych reguł. Jako ilustrację wykorzystano zdjęcie spółdzielczych zakładów produkcyjnych „Społem” w Kielcach pod koniec lat 30., ze zbiorów Remigiusza Okraski.