Jan Dąbrowski
„Baśka” – S.O.S.
[1935]
Dawno już, parą miesięcy temu, na szpaltach gazet krzyknęło słowo „Baśka” krzywdą i buntem. Czarna, ponura piwnica kopalni, arena codziennych walk robotniczych z grozą śmierci, z nieustępliwym czarnym głazem, niosącym innym ciepło, a podziemnym mrówkom nędzny ochłap zarobku, miała zamrzeć. Ucichnąć miał głuchy dźwięk kilofów, mozolnie wyryte korytarze zapełnić się miały czarną kopalnianą wodą.
Bo – interes. Bo kalkulacja. Bo lepiej opłaca się zatopić kopalnię i brać pieniądze z kartelu, niż produkować, kopać i obniżać ceny, stwarzać podaż.
I wówczas zbuntowały się mrówki, którym chciano zburzyć skropione krwią i potem mrowisko.
Strajk. Okupacja. Zjechali na dół i trwali w lochach, aż władze obiecały, że kopalni się zatapiać nie będzie, że będzie praca, że będzie byt.
Ale nietrwałe są obietnice węglowych baronów i słaba wobec ich potęgi jest ręka władzy. A w zaciszach gabinetów nie takie interesy się załatwia.
Obiecało się nie zatapiać „Baśki”. Dobrze. Ale nie obiecano nie zatapiać „Flory”. I „Flora” zatrzymała pompy wpuszczające w sztolnię i filary czarny płynny żywioł.
A „Flora” to bliska „Baśki” sąsiadka. Tak bliska, że woda z jednej do drugiej przecieka, że pompy „Baśki” nie wstrzymają zalewu, który przenika przez ściany od strony skazanej na śmierć „Flory”.
No i wtedy zatarło się rączki, a potem rozłożyło bezradnie: „Cóż, nic nie poradzimy. Nie wytrzymamy, musimy i »Baśkę« zatopić”.
Były tam jakieś interwencje, jakieś interpelacje, pertraktacje. Lała się woda słów i lala się woda ta prawdziwa, zabierająca piędź po piędzi owoc mozolnej pracy, warsztat, byt...
I jeszcze raz wtedy zbuntowali się czarni ludzie od kilofa. Zjechali w dół i stop...
Woda płynie, śmierć grozi? Tym lepiej: zginiemy. Lepsze to niż powolne konanie z głodu.
Zawarczały dzwonki telefonów. Alarm. Na taki obrót sprawy nie byli przygotowani panowie od kas pancernych i władcy urzędowych pieczęci. W świat poszedł jeszcze jeden krzyk krzywdy, jeszcze jeden protest odbił się czarnym echem drukarskich czcionek na szpaltach stu gazet. Czytali go sąsiedzi z „Kleofasów” i „Maksów”, czytali o „polskim strajku” belgijscy minerzy z Vervier i wyrzucani na pysk emigranci francuskich Escarpelle, tłumacząc swym miejscowym towarzyszom: „Woda się podnosi. Niższy poziom zalany”... Z trwogą chwyta gazetę usmolony robociarz z warsztatu i blady skrobipiórek z urzędu, chwyta i pośpiesznie szuka słowa „Baśka”.
A „Baśka” to długie, długie godziny wpatrywania się w czarne węglowe ściany, godziny nadsłuchiwania szelestu padającej ze ścian wody i bełkotu podchodzącego pod stopy odmętu.
Przynosili obiady. Spuszczali je w dół. Ale nie wolno myśleć o jedzeniu, gdy się chce zwyciężyć. Z głodu swego chcieli wykuć jeszcze jedną broń i ogłosili głodówkę. Woda była coraz wyżej. Teraz już nawet nie można było marzyć o odwadnianiu – można było tylko zginąć. Naokoło kopalni stanął milczący, twardy kordon policji, a poza nim jęczał klangor płaczu i łkań matek, żon i dzieci. Towarzysze z powierzchni przyszli do pomp i słali im tam na dół powietrze. Pracowali darmo, dla swoich, a woda ciągle szła coraz wyżej. Tu już nie z groźbą dyrekcji szła walka jak w pamiętnym Klimontowie i dziesięciu innych czarnych kopalniach.
Tu nadchodziła nieustępliwie, powoli mokra topielcza śmierć.
Puszczano pogłoski, że się załamali, że część wyszła z podziemi. Ale po każdej takiej próbie szedł tam z dołu twardy głos: „Jesteśmy. Śmierć nasza was tylko obciąży”. Przyszedł Nowy Rok. I w czarnej rozpoczął się jamie dla tych sześćdziesięciu bojowników własnego jutra. Zjawiała się od czasu do czasu w otworze jakaś blada, usmarowana węglowym błotem postać. Trochę powietrza, trochę światła dziennego do udręczonych ciemnością oczu i z powrotem. Lamp było coraz mniej i palić nie było czym. I coraz mniej było miejsca.
Chwytano się różnych sposobów, przytrzymywano tych, co na wierzch wyjrzeli, wynajdywano nowe udręczenia dla tych, co sami skazali się na więzienie w mokrym lochu, sami szli na śmierć. Naiwni. Czyż wierzyli, że ich życie liczy się w bilansach kartelu, że ich śmierć może wprawić w ruch pompy? Czyż nie wiedzieli, że interes wrzał w głowach i sercach panów z luksusowych gabinetów, i że gdyby mogli, to by im nawet tę koleżeńską daninę powietrza przesyłaną pompami pneumatycznymi zabrali. Byle tylko prędzej skończyć, byle zamknąć czerwoną linią rachunek ponurej kretowiny o łagodnej, dźwięcznej nazwie „Baśka”.
Byle tylko zapomnieć jak najprędzej i dalej snuć złocistą przędzę interesu...
Wreszcie nie było na co już czekać. Nie było czego bronić. Śmierć jest dobra, jeśli jest pożyteczna, ale zrozumieli, że śmiercią swą hieny fabrykanckiej niczego nie nauczą.
A miejsca suchego pod nogami było tak mało. Poszła jeszcze jedna delegacja, do starosty. Obiecał to i owo. Że „poprze...”, „że w miarę możliwości”, że „słusznie”.
Wiedzieli już coś o takich obietnicach. Były już inne – dawniej – a kopalnia mokła pod wodą.
Ale w domu płakały dzieci, iskrzyły się rozpaczą i głodem podsiniałe oczy żon. A miejsca suchego tak mało pozostało dla osłabionych głodem nóg.
Pan starosta obiecał, pan starosta wezwał do przerwania strajku. Uczepili się tej obietnicy i jak na linie wyciągnąć się na niej dali z wilgotnego grobu kopalni, który za godzinę miał być i ich grobem.
I rozeszli się bladzi, zarośnięci, słaniający się na nogach do swych izb i lepianek, w godzinie, gdy czerwony ołówek boga interesu wykreślił z inwentarza węglodajnych kretowisk łagodne, dziewczęce imię „Baśka”.
Została ona tylko żałobnym czarnym zygzakiem na szpaltach stu gazet, została w tysiącach serc krwawym, czerwonym wykrzyknikiem krzywdy.
Zabrzmi jeszcze kiedyś, kiedy przyjdzie godzina, w której rzuci się na szalę tyle pięknie brzmiących nazw, tyle długich czarnych głodnych godzin na dole, jakieś „Klimontowy”, „Baśki”, „Perkuny” i inne, a na drugą szalę skarg żółtych krążków o krwawym pobłysku. Wówczas – na pewno przeważy.
Jan Dąbrowski
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w PPS-owskim tygodniku ,,Tydzień Robotnika” w roku 1935. Następnie zamieszczono go w książce „Polskie drogi. Wybór reportaży z lat międzywojennych”, Czytelnik, Warszawa 1962. Przedrukowujemy go za tym ostatnim źródłem.