„Trybuna”
Złote serce
[1919]
Kiedy przechodniu idziesz ulicami Warszawy, uderza cię na każdym kroku i ach, co dzień, olbrzymia ilość szlachetnych kobiet w tym mieście. Jedne siedzą przy stolikach równie chętnie u wrót kościelnych, jak i w ogrodach publicznych i miejscach zabaw, drugie dwójkami chodzą pełne skromnego wdzięku, zaopatrzone w różnokolorowe kwiatuszki i znaczki. Te kwiatuszki i te znaczki spoczną wkrótce na piersiach dzielnych mężczyzn za skromną opłatą, za prawdziwy „wdowi grosz” jałmużny publicznej, na piękne cele złożonej. Jałmużna wędruje na tace, przy których siedzą godne, szeroko rozpostarte starsze damy i panienki – pod ochroną dzielnych mężczyzn – a nazwiska ich można czytać w miejscowym organie inseratów i nekrologów. Na ulicy płynie żebraczy grosz do puszek, potrząsanych przez wdzięczne panienki. To „złote serce” Warszawy załatwia się z wszystkimi nędzami i niedolami Polski.
Zbiera się w stolicy na wszystko. Na dzieci św. Heleny, Zofii lub św. Franciszka, na sieroty mrące potem masowo w „fabrykach aniołków” pod protektoratem hrabin i księżnych pań, na koszule i spodnie dla żołnierzy, dla „naszej bohaterskiej młodzieży”, na łóżka w szpitalach dla rannych wojowników, na wpisy szkolne, na wdowy, na starców i przeciw chorobom, a zwłaszcza przeciw gruźlicy...
Że dzieci wszystkich świętych masowo umierają, żołnierzy dalej wszy gryzą, że w szpitalach polskich chorzy jedli czarny chleb z ościami, podczas gdy panienki jadły pączki bez ości, że starcy i wdowy konają sobie dalej z głodu, że Warszawa nie ma szkoły powszechnej dla 100 000 dzieci w wieku szkolnym, że gruźlica szaleje – mój Boże – cóż temu winno „złote serce”? Jałmużna jest cnotą: ile łez otrze, to nie jej rzecz; wykonujmy cnotę, apelujmy do „złotego serca”. I gdyby każdy np. dał po marce itd., to byłyby miliony na otarcie łez.
Gdyby każdy? Kto to „każdy”? To bogacz, wykupujący się marką albo i 10 fenigami, tak samo dobrze czy źle jak i biedny student, któremu codziennie wyłudzają choćby drobną kwotę... Jakież to „złote serce” jest niesprawiedliwe!
Ale i jakie bezcelowe, a nawet szkodliwe! Jak to? Na szkołę, na wojsko, na bieliznę dla niego, na starców, na sieroty, na gruźliczą ludność, na ochronę dziecka polskiego trzeba żebrać? A tak, trzeba żebrać, bo państwo polskie na to wszystko nie ma dość pieniędzy. I nie razi to nikogo? Nie.
A więc zróbmy eksperyment. Proponujemy sprzedaż kwiatka lub znaczka np. na toalety bogatych, zdrowych kobiet, nie umiejących pracować. Albo na odżywianie racjonalne wywłaszczonej szlachty... W pierwszym wypadku mężowie eleganckich kobiet krzyknęliby, że to hańba, której by nie przeżyli. Oni sami sprawią swym żonom i córkom – nie umiejącym pracować – najbardziej eleganckie toalety. Jałmużna dobra dla biedaków, nie dla nich. Szlachta zaś krzyknęłaby zgodnym chórem: „Precz z kwiatkiem!”, państwo niechaj dobrze za wywłaszczone morgi zapłaci! Jedni i drudzy opluliby i przeklęli „złote serce”, rozpędziliby najwdzięczniejsze nawet panienki, chadzające dwójkami, i rozbiliby wszystkie stoliki, tace i starsze i młodsze damy z organu inseratów i nekrologów.
Czyż dzieci, które potrzebują szkoły od państwa lub miasta, żołnierze, którym się należy koszula, buty, łóżko w szpitalu od państwa; starcy, sieroty, inwalidzi i wdowy będące w cywilizowanych społeczeństwach na utrzymaniu państwowym, nie mają takiego samego prawa zaprotestować przeciw jałmużnie, przeciw jawnej, niesprawiedliwej, bezskutecznej jałmużnie?
A już groteskowe formy tej jałmużny krzyczą o satyryka! „Konkurs hipiczny” przeciw gruźlicy! Tanki na budowę szkół! Tańce dla otarcia łez „wyjątkowej nędzy”. Popisy gimnastyczne dla domu starców. Połykanie noży na pensję dla urzędników państwowych; rzucanie dyskiem ma suknie podupadłych szlachcianek. Do czego to doprowadzi? Do zohydzenia jedynej dobrej strony jałmużny, tj. uciechy dla dającego. Dając markę na szkołę dla dziecka, zalewam się wstydem i goryczą na myśl, że szkoły państwo ani miasto dotąd nie zbudowało. Radość moja jest zmącona, przestaje być czystą. Gdybym zaś, przeciwnie, dał markę na drogie futro dla żony bogatego paskarza, powiedziałbym sobie: będzie miał mniej wydatków na swoja połowicę, może okradnie mniej o jednego konsumenta... I na wywłaszczoną szlachtę chętnie bym dał (to tylko teoretycznie oczywiście, bo jej przecież nie wywłaszczą...) po 10 fenigów dziennie, mówiąc sobie cichutko w duchu: przynajmniej uwolnię państwo od tak nierentownego i nieprodukcyjnego ciężaru... I serce moje radowałoby się czystą radością.
Jeżeli już kogo ma karmić, podnosić, odziewać „złote serce” Warszawy, to proponujemy, żeby karmiło paskarzy, paskarki, ich dzieci; żeby odziewało szlachtę i modnisie, nie umiejące pracować.
O, bo wtedy wszystkich tych czynnych i biernych pasożytów społecznych wkrótce by w Warszawie i w Polsce nie stało. „Złote serce” sprzątnęłoby ich ze świata tak samo gruntownie jak sieroty, starców i rannych żołnierzy polskich...
Powyższy tekst to wstępny artykuł redakcyjny w piśmie „Trybuna” nr 2, 25 października 1919 r. „Trybuna” była lewicowo-postępowym tygodnikiem pod redakcją Władysława Wolerta, bliskim PPS, lecz niezależnym od partii. Od tamtej pory tekst nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię według obecnych reguł.
Warto przeczytać także:
- Stefan Ignar: Przeciwko miłosierdziu [1935]
- Zygmunt Żuławski: Humanitarne społeczeństwo [1937]