Józef Uziembło
Wspomnienia z 1878 roku
I
W maju roku 1878 stanąłem po raz pierwszy na bruku Warszawy. Już dzieckiem, kiedym obok matki śpiewał w kijowskim kościele „Ojczyznę, wolność”, marzyłem o Warszawie. Wszak to z Warszawy przywożono owe druki i opowieści, których tylem się nasłuchał, kiedyśmy to całą familią siadywali dokoła stołu do darcia szarpi dla powstańców. Pierwszy mój nauczyciel, lub inny jaki „koroniarz”, opowiadał czy czytał tak porywająco, żem się cały w słuch zamieniał, a napędzony do snu, długom zasnąć nie mógł, marząc o tej pięknej, a tak nieuchwytnej, lecz przecież czarującej „ojczyźnie”, o której w owym czasie tyle mówiono i tak pięknie śpiewano. A przecież i śpiewy te, i owe zbiory „najpiękniejszych poezji”, zebranych w „Kłosach” i „Kwiatach Polskich”, które z takim uczuciem wygrywał pierwszy mój nauczyciel muzyki, także koroniarz, wszystko to szło z Warszawy. Umysł więc mój i serce kształtowało się na kulcie Warszawy, która w mej wyobraźni była tuż obok „ojczyzny”. A jednak, choć przeżyłem już ćwierć wieku, chociażem już z niejednego pieca chleb jadał, chociażem był już zaznał i goryczy emigracji i rozkoszy „nielegalnego życia” – nie oglądałem jeszcze Warszawy. Teraz dopiero, oddawszy kelnerowi Hotelu Polskiego wybornie podrobiony paszport na imię Aleksandra Pawłowskiego (paszport ten służył potem Ludwikowi Waryńskiemu w Galicji), szedłem z poleceniami petersburskiego kółka na Plac Zielony pod nr 10 na „facjatkę”. Dzień był pochmurny, lecz w duszy mej promieniała taka jasność, jakiej nigdy jeszcze nie odczuwałem.Już w Petersburgu dowiedziałem się o rozpoczynającej się propagandzie wśród robotników. Ponieważ zaś polskie petersburskie kółko socjalistów znało moje konspiracyjne roboty od roku 1875, ponieważ wiedziało, że miałem możność obeznania się z robotniczą organizacją rosyjską, żem widział robotę socjalnych demokratów w Berlinie i francuskich socjalistów w Paryżu; ponieważ wiedziano, że w potrzebie potrafię przywdziać bluzę robotniczą, dano mi dobrą rekomendację do Warszawy. Na „facjatce” najserdeczniej powitał mnie Ludwik Waryński: „Na gwałt trzeba nam ludzi »wyrobionych« od hebla i młota. Dość mamy tu dzielnych i szczerych chłopaków, lecz do pracy wśród robociarzy brak mi pomocników”.
W parę godzin po przywitaniu kuferek mój był już na „facjatce”, a gdy Ludwik dojrzał w nim skórzany fartuch, wzniósł go do góry i zawołał: Oto „nasz mundur! Widać, żeś nieraz stał w nim przy kowadle, a więc witaj nam!”. Z fartuchem w ręku serdecznie mnie uściskał i od tej chwili byliśmy już na „ty”.
Tegoż wieczora zaprowadził mnie Ludwik na zgromadzenie robotnicze, i w ten sposób od pierwszego dnia byłem już „przy robocie”.
Niebawem przekonałem się, o ile warszawski robociarz wyższym był od rosyjskiego. Gdy w Rosji wyjątkowi tylko robotnicy, z zaproszonych na kółkowe posiedzenia, odważali się przemawiać – tu przemawiała większość. Tam ograniczano się najczęściej do zadawania pytań. Tu robociarz w swym przemówieniu prostował nieraz niedokładności w mowie „inteligenta”. Przeciętny rosyjski robotnik pojęcia nie miał o kwestiach politycznych; głęboko był przeświadczony, że co się dzieje na świecie – dzieje się na rozkaz lub zezwolenie cara. Wszelkie niewykonanie rozkazu lub pragnienia carskiego rosyjski robotnik uważał za „bunt” i głęboko wierzył, że „matuszka Ruś szapkami zakidajet” każdego, kto by ośmielił się „buntować”. Pojęcie solidarności międzynarodowej było prawie niedostępne najbardziej nawet „wyrobionym” rosyjskim robotnikom. Warszawski zaś robociarz, wzrosły na tradycjach wiekowych walk politycznych, chętnie wspominał opowieści o Kościuszce, Głowackim, Kilińskim, co „prali kozuniów”; o Konstantym, który chował się w spódnicach żony przed Belwederczykami i o „cudach zręczności i przebiegłości” rządu narodowego z ostatniego powstania. O potędze moskiewskiej mawiał: „silne są dranie”. A przecież, nawykły ze słyszenia, a po części z własnego doświadczenia do stałej niemal konspiracyjnej roboty, tęsknił do niej i otaczał ją pewnym urokiem, a zetknąwszy się z agitatorem, witał go z zadowoleniem i mawiał: „no, przecież zaczyna się coś znowu, bo to 15 już lat było u nas cicho”.
Nie potrafię opisać swego zachwytu, gdym po raz pierwszy usłyszał takie mniej więcej zdanie z ust przeszło czterdziestoletniego robociarza, ojca dość licznej familii, któremu po 63 roku jedno tylko zostało oko. Lecz najbardziej podziwiałem w polskim robociarzu niezmierną łatwość przyswajania, jako też głębokie zrozumienie i odczucie międzynarodowej solidarności ludu pracującego. Zdaje mi się, że zasadniczą przyczyną owej łatwości przyswajania i odczucia międzynarodowej solidarności ludów jest instynktowne przeświadczenie każdego niemal „królewiaka” o rozdźwięku i sprzeczności interesów rządu a społeczeństwa. Na tym tle dopiero zarysowują się szkice bratniego stosunku ludów, przez liczne legendy o wspólnych walkach rewolucyjnych i sympatii ludów do naszych emigrantów. Korzystnie taż wpływał w tym względzie zwyczaj zagranicznych wędrówek naszych rzemieślników po odbytym terminie i „wyzwoleniu”. Z takich wędrówek przynosił nieraz polski robociarz opowieści o budzeniu się pracujących Niemców, Francuzów, Anglików i o poczuciu u nich międzynarodowej solidarności znacznie wcześniej niż się rozpoczęła „propaganda”, prowadzona przez kółka socjalistycznej młodzieży. Przywożone opowieści bywały czasem bardzo fantastyczne, a zwykle niedokładne, jak każde podanie, lecz one to, jak wszelkie podania, jak wszelka „pieśń”, urabiały umysły i serca i przygotowywały je do przyjęcia wyników nauki społecznej i ekonomicznej, która idąc z zachodu przenikała umysły młodzieży polskiej, rozsianej na wschodzie, a ta wracając „do kraju” dzieliła się swymi zdobyczami z robociarzem polskim. Najbardziej jednak przyczynia się do pogłębienia w nas poczucia międzynarodowej solidarności ludów fakt rozszarpania nas przez rządy zaborcze. Skłonny do wędrówek polski robociarz, pracując raz w Niemczech, to znowu w Austrii, czy też w Rosji, wszędzie spotyka swoich, którzy jednako z obcymi są wyzyskiwani, a wszędzie widzi, że rządy popierają przede wszystkim wyzyskiwacza. W każdym z zaborów znajduje on poparcie nie rodaka przedsiębiorcy, lecz spostrzega wyciągniętą ku sobie spracowaną dłoń innoplemiennego lub innowierczego robotnika. Ta poglądowa nauka trwa stale i wywiera skutek niezawodny. Toteż propaganda socjalistyczna nie tylko w przemysłowej Warszawie, lecz także w całkiem nieprzemysłowej Galicji od razu padała na znakomicie przygotowany grunt. Robotnicze kółka „kas oporu” rosły jak grzyby po deszczu, nie zadowalały one jednak ani warszawskich robociarzy, ani głównego ich organizatora Ludwika Waryńskiego. Muszę tu nadmienić, że w niejednej z większych fabryk warszawskich od bardzo już dawna istniały „kasy” i „kółka wzajemnej pomocy”. Władze fabryczne i policja patrzyła na nie przez palce, a robociarze bez osobliwego wyboru dopuszczali kolegów do udziału w takich kasach, tym bardziej, że wsparcia i pożyczki dawano nadzwyczaj oględnie, a nieregularnie opłacający podatek tracił prawo do zapomogi. Waryński pragnął przede wszystkim szybkiego wzrostu „kółek”, spodziewał się, że znany już typ „kas” przyjmie się najłatwiej, chciało mu się jednak, aby te kasy wspierały tylko wojujących robotników w czasie strajków i dlatego nazwał nowe swoje kółka „kasami oporu”. Mówię o nowych kółkach dlatego, że usiłowania przekształcenia istniejących już spełzły na niczym. Do tych nowych „kółek” werbowano prawie tak samo jak do starych, a więc nie czyniąc wyboru. W przemowach jednak całkiem zapominano o nazwie i sposobie werbowania. Propagowano nieodzowność socjalnej rewolucji, a wszelkie „Szulcedeliczowskie brednie” [aluzja do Hermanna Schulze z Delitzsch – pioniera systemu spółdzielczych kas zapomogowo-pożyczkowych – przyp. redakcji Lewicowo.pl], do których zaliczano też najrozmaitsze „kasy”, nazywano „burżuazyjną obłudą”. Takie sprzeczności nie mogły ujść bezkarnie. Starsi robociarze i sam Waryński jeszcze przed moim przyjazdem mawiali, że „trzeba jakoś inaczej prowadzić robotę”, i radzili, co i jak trzeba zmienić. Pisał też o tym Waryński do najwybitniejszego z ówczesnych socjalistów polskich, członka petersburskiego kółka, którego nazwę przez literę A. Przed moim wyjazdem do Warszawy naradzaliśmy się z owym A. w kwestii organizacji. Obaj jednak zgodziliśmy się, że opracowanie planu organizacji musi się odbyć na miejscu. Przyjrzawszy się warszawskiej robocie, byłem zdania, że wielki już czas pomyśleć o organizacji wyraźnie socjalistycznej. Zaproponowałem więc: istniejące „kółka kas oporu”, do których już się wcisnęło kilku „podejrzanych”, natychmiast rozwiązać; do robotniczej organizacji dopuszczać tylko zdecydowanych socjalistów, ludzi wypróbowanych, godnych bezwarunkowego zaufania i przeważnie robociarzy, wszystkie zaś kółka inteligentów rozsiane po kraju i w caracie winne były, moim zdaniem, ograniczać się rolą pomocników. „Ludwik” i „Kazio”, zupełnie zgadzając się ze mną, zaproponowali, abym opracował plan organizacji, który też wkrótce ułożyłem, naradzając się z Ludwikiem, Kaziem, Józ. Pławińskim, Przewóskim, Filipiną Płaskowicką, Dziankowskim i z kilkoma robociarzami, których nie nazywam, bo nie wiem, co się z nimi stało. W tym czasie, kiedyśmy tworzyli plan nowej organizacji, wszystkim „podejrzanym”, „niepewnym” i niedostatecznie znanym mówiło się o rozwiązaniu wszystkich kółek i przerwaniu wszelkiej roboty. Ten manewr ocalił powstającą organizację, a powstawała ona jednocześnie z rozpoczynającemu się rewizjami i aresztowaniami. Różne krążyły zdania o przyczynach pierwszych aresztów w Warszawie. Najczęściej jednak zapominano, że rewizje i aresztowania w Warszawie nastąpiły bezpośrednio po aresztowaniu kilku członków kółka wileńskiego. Członkowie tego kółka byli wielkimi amatorami pisywania i przechowywania listów z imionami i adresami, i zdaje mi się, że listy te spowodowały najwięcej ofiar. W każdym razie nieostrożność w listach więcej nam szkody sprawiła, niż szpiedzy i zdrajcy.
Nie mogę nie przytoczyć tu paru faktów, świadczących o sympatii ku nam społeczeństwa.
Razu jednego idę do pewnego lokatora drugiego piętra. Zaledwie jednak wchodzę na pierwsze, otwierają się drzwi. Nieznajoma kobieta chwyta mnie za rękę i woła bardzo wyraźnie i głośno: „Czyż to się godzi tak o nas zapominać?”, w tejże jednak chwili dodaje cichutko: „Chodź pan do pokoju”. Wchodzę posłuszny i dowiaduję się, że na górze żandarmi od rana „czatują”. „Nikogo przecie nie złapali, bo my tu pamiętamy, kto przychodził na górę, i wszystkich ostrzegamy”. Gdym zaczął dziękować – „Daj pan pokój, albo to my nie Polacy? Musicie spiskować, jeśli moskale tak się na was zawzięli... szczęść wam Boże!”. To nie był odosobniony fakt, lecz charakterystyczny. Lokatorzy, a najczęściej stróże, oburzeni na świeżo wprowadzone blachy z napisem „dwornik”, ostrzegali nas bardzo często przed grożącym niebezpieczeństwem. Najlepiej chyba jednak scharakteryzuje stosunek społeczeństwa do rozpoczynającej się konspiracyjnej roboty następujące zdarzenie. Kiedy mieliśmy już niezbite dowody, że Waryńskiego już znają i poszukują, namawialiśmy go, aby wyjechał bodaj na jakiś czas do Galicji. Nie tylko jednak nie chciał nas usłuchać, lecz najspokojniej spacerował i naznaczał kolegom spotkania w Saskim Ogrodzie w biały dzień. Gdy tak pewnego razu spaceruje po alei, spostrzega idącego ku niemu łapacza z dwoma policjantami. Zawraca i przyśpiesza kroku. Łapacz z policjantami gonią za nim i krzyczą: „Trzymajcie złodzieja”. – „Kłamstwo! – woła Waryński – jestem spiskowcem” i ucieka co tchu. „Spiskowiec ucieka” powtórzyło kilkadziesiąt głosów i w jednej chwili, niby spod ziemi, urósł tłum, oddzielający łapacza z policjantami od Waryńskiego. Jakiś nieznajomy mężczyzna podał mu cylinder, który od razu zmienił wygląd Ludwika, noszącego zazwyczaj niski kapelusz. Waryński uciekał, a za nim i przed nim leciało z ust do ust „spiskowiec ucieka”. Daremnie łapacze i policjanci szarpali się i usiłowali pojmać znikającą im sprzed oczu ofiarę. Na każdym kroku zatrzymywani i myleni mogli tylko zwoływać przeraźliwym gwizdaniem coraz większe posiłki, a tymczasem Ludwik zwalniał kroku, bo był niedaleko wyjścia. Teraz jakaś elegancko ubrana kobieta podaje mu ramię ze słowami: „Chodźmy, tak będzie bezpieczniej” i Waryński w cylindrze, w towarzystwie szykownej damy, wychodzi z Saskiego Ogrodu. Daremnie jednak prosi swą towarzyszkę, aby mu powiedziała: „komu zawdzięcza ocalenie?”. – „Boję się spiskowców” – odrzekła filuternie, a rozkazawszy mu wsiąść do dorożki, rzuca mu „żegnam Pana” i znika.
II
Nadmieniłem już, że nowa organizacja tworzyła się w czasie rewizji i aresztowań, a w takich chwilach łatwiej bywa rozpoznawać ludzi. Tylko zupełnie „pewni”, energiczni i zdecydowani socjaliści, przeważnie robociarze, tworzyli tak zwane „kółka rewolucyjne”. Liczba członków takich kółek oznaczoną była od 10 do 15. Każde z kółek rewolucyjnych wybierało skarbnika i organizatora. Organizatorzy tworzyli kółko organizatorów, decydujące większością głosów o sprawach całej organizacji. Każdy z organizatorów mógł być upoważniony do zakładania kółek specjalnych z członków lub z nie-członków partii, a nawet z niezupełnie zgadzających się na program partyjny, lecz gotowych popierać w pewien specjalny sposób robotę organizacji. Kółka te wykonywały czynności wyznaczone im przez uchwały kółka organizatorów i pozostawały pod kierunkiem tworzących je organizatorów. Jeśli organizator, w pewnej specjalnej czynności udziału nie brał – to nie znal członków odnośnych specjalnych kółek. Z chwilą powstania organizacji założono następne kółka specjalne: 1) propagandy między młodzieżą; 2) komunikacji z kółkami polskich socjalistów w Królestwie i caracie 3) zdobywania środków dla organizacji; 4) wydawniczo-literackie; 5) urządzenia granicy; 6) propagandy między kobietami; 7) komunikacji z więźniami i niesienia pomocy rodzinom aresztowanych. Każdy z członków organizacji mógł zakładać tzw. kółka przygotowawcze. W kółkach takich propagowano, poznawano i doświadczano przyszłych członków kółek rewolucyjnych. Żadne z kółek przygotowawczych nie wiedziało o organizacji. Jeśli była mowa o zbadaniu kandydata na członka kółka rewolucyjnego, organizator udawał się na posiedzenie kółka przygotowawczego i przypatrywał się mu. Gdy organizator odnosił wrażenie korzystne, zaznajamiano kandydata z kilkoma organizatorami, dawano mu próbne zlecenia i każdy wywiadywał się o nim czego mógł. Jeśli wrażenia wszystkich zgadzały się i wykazywały, że kandydat może stać się korzystnym członkiem organizacji, stawiano jego kandydaturę, bez jego wiedzy, w jednym z kółek rewolucyjnych. Przyjmowano tylko na skutek jednomyślnej zgody. Dopiero wtedy proponowano kandydatowi wstąpienie do organizacji. Jeśli rewolucyjne kółko miało już 15 członków, to nie przyjmowano jednego, lecz czekano, zanim zbierze się pięciu kandydatów, i dopiero po przyjęciu takiej liczby nowicjuszów wybierano spomiędzy siebie skarbnika i organizatora i dzielono się na dwa kółka tak, aby każde wraz ze świeżo przyjętymi składało się z dziesięciu. Natychmiast po rozwiązaniu „kas oporu” zostały założone trzy kółka rewolucyjne, których organizatorami zostali obrani: „Ludwik”, „Kazio” i „Amerykanin”.Zawiadomiony o tym A. przyjechał do Warszawy dla zredagowania programu partyjnego. Muszę tu nadmienić, że w owym czasie odbywała się prawdziwa pielgrzymka socjalistów polskich z Moskwy, Petersburga, Kijowa, Podola i Litwy do Warszawy. Wiedziano, że w Warszawie rozpoczyna się owa „robota”, do której polscy socjaliści, rozrzuceni po wszystkich zakątkach caratu, przygotowywali się od kilku już lat. Tworzyli tam socjalistyczne kółka kształcące, w których studiowano i propagowano międzynarodowy socjalizm, w przeświadczeniu, że tylko spracowane dłonie, ująwszy ster życia, potrafią zapewnić ludowi polskiemu niepodległość i szczęście. Bujając w sferach ideałów, nie troszczono się zbytnio o realne środki uskutecznienia wymarzonych pragnień. Wierzono, że zapał młodzieńczy i wiara w słuszność sprawy „ruszy z posad bryłę świata”. Nie troszczono się, kto i gdzie „padnie złamany przez los surowy”. Byliśmy pewni, że na ruinach starego świata „powstanie świat nowy”. Nie rachowano więc ani wrogów, ani ich sił i środków, nie rachowano też stronników, tylko wznoszono się na skrzydłach marzeń coraz wyżej, coraz wyżej. Uciekano od plugawej rzeczywistości, w której się tarzała przeważająca większość młodzieży, czepiająca się kariery, a krzycząca o „pracy organicznej” lub o „politycznej dojrzałości”. Ci praktyczni Polacy łączyli się też w swoje kółka. Najbardziej patriotyczni używali pisowni „Malinowskiego” i trzymali na swych biurkach dzieła Supińskiego. Przeciętni urządzali „koleżeński opłatek”, „wspólnie dzielili jajko wielkanocne”, a stołowali się u Polek, które karmiły „barszczykami”, „zrazikami”, „kołdunkami” itp. patriotycznymi potrawami. Myśmy nie zawsze jadali obiady, lecz jeśli który z tak zwanych „patriotników” zapragnął poznać utwory naszych wieszczów lub dzieła Lelewela, Mochnackiego, Mierosławskiego, to szedł ich szukać do polskich socjalistów.
Chętnieśmy udzielali umysłowej strawy panom „patriotnikom”, a ci, przychodząc po nią do nas, bardzo się nieraz gorszyli, że „wszystko to leży obok dzieł Marksa, Bakunina, Ławrowa”. Najbardziej gorszyło to tych, którzy oprócz „Przeglądu Tygodniowego” nic prawie nie czytywali.
Tego gatunku „rodacy”, których większość uważała za dowód dobrego tonu traktowanie przez nogę naszych „romantyków”, dalsi nam byli od postępowych moskali. Nas bowiem można by nazwać romantykami marksizmu, a lepsza część młodzieży rosyjskiej, niezależnie od rozmaitych, bardziej lub mniej pokrewnych kierunków, zostawała pod potężnym wpływem ławrowskiej etyki. Zdaniem Ławrowa, postęp odbywa się tylko dzięki wysiłkom krytycznej myśli stwarzającej nową potrzebę doskonalenia się. Aby krytyczna myśl stała się ciałem, konieczni są energiczni, fanatyczni męczennicy, którzy by gotowi byli oddać życie, byle zapewnić całej ludzkości warunki wszechstronnego doskonalenia się. Bez doskonalenia się bowiem – nie ma moralności, bez moralności nie ma szczęścia. Szła więc młodzież „między lud”, bo pragnienie rozniecenia znicza szczęścia w głowach wydziedziczonych milionów, cierpiących wieczną niedolę, silniejsze było nad wszelkie osobiste pragnienia, namiętności, nad wszelkie ustalone wiekami związki. Rzucano rodziców, siostry i braci, kochanki, żony i dzieci, by, przywdziawszy siermięgę lub bluzę, zrzucić z siebie ciężar poczucia winy za pozostawanie w szeregach wyzyskiwaczy. Poczucie ogromu krzywdy, wyrządzanej od wieków prapokoleniom, tak przygniatało ówczesną młodzież, że stokroć wolała ona stanąć w szeregi wyzyskiwanych, znosić głód, chłód i przeciążenie pracą – niż cierpieć katusze świadomości że się korzysta, prawem kaduka, z cudzej pracy, że zdobywa się dla siebie dobrobyt, strącając bliźniego w przepaść nędzy. Wyciągano więc bratnią dłoń ku wydziedziczonym i stawano w ich szeregi do wspólnej walki. Ruch ten zaliczyć należy do najwznioślejszych porywów ludzkości. Gdy fanatycy religijni szli na męki, wierzyli, że poniesione katusze zapewnią wieczne szczęście nieśmiertelnym ich duszom. Młodzież idąca „między lud” nie wierzyła w nieśmiertelność duszy, nie pragnęła ani doczesnej, ani wiecznej nagrody dla siebie; wstępowała na ciernistą drogę ku Prawdzie, wiedziona tą najwznioślejszą miłością bliźniego, do której nie dorosła żadna religia; tą miłością, której jedyną, lecz najwyższą rozkoszą jest wiara, że się dąży ku wszechludzkiemu szczęściu.
Taka miłość bliźniego, to jutrznia przyszłego społeczeństwa, o którym wtedy bardzo szeroko rozprawiano i w bliską przyszłość którego wierzono. W owym przyszłym społeczeństwie wszystkie ludy miały zlać się w serdecznym, bratnim uścisku. Pochód ludzkości ku szczęściu tamowały rządy wyzyskiwaczy. Wypowiedziano więc wojnę wszelkiemu wyzyskowi i wszelkim osłaniającym go rządom. Niech każdy walczy, mówiono, tam, gdzie go los rzucił, lecz kto może wybierać, niech idzie tam, gdzie praca jego stać się może najskuteczniejszą – niech więc działa wśród swego narodu. Zgodnie z tą zasadą polscy socjaliści dążyli do kraju, lecz kogo okoliczności trzymały w caracie, ten poczuwał się do obowiązku przystąpić do rosyjskiego socjalistycznego ruchu. W ten sposób bardzo wielu polaków pochłonęła rosyjska organizacja, w stanowczych jednak chwilach Polacy dążyli do kraju.
W lecie 1878 roku zjechało się do Warszawy niemało socjalistów. Najulubieńszym miejscem schadzek była nieistniejąca już teraz restauracja-ogródek „Pod Pilarkami” (na Marszałkowskiej). W pewnych godzinach można tu było na pewno spotkać przynajmniej kilku socjalistów. Na Żelaznej mieliśmy też jadłodajnię, w której dawano bardzo tanie obiady, a gdzie zająwszy nieraz cały pokój mogliśmy swobodnie dyskutować, nawet nad redakcją układającego się programu. Każdy z przyjezdnych, z należytą rekomendacją swego kółka, zostawał dopuszczany do takich dyskusji. Projekt programu został poddany pod obrady każdego z rewolucyjnych kółek, a gdy A. wykończył redakcję, uwzględniającą wszelkie żądania, przyjęto ostateczną redakcję na walnym zgromadzeniu pod grochowskim laskiem. Potem przesłano ten program do wszystkich istniejących kółek w kraju i w caracie, a wszędzie został przyjęty z entuzjazmem. Wszędzie domagano się jak najśpieszniejszego wydrukowania tego programu Niestety! Choć Ludwik Kobylański „niósł wałek do drukarni, niczym go nie przykrywając”, lecz drukarni urządzić nie mogliśmy. Trza było więc odesłać program zagranicę na ręce Mendelsona, który opuścił Warszawę, skoro tylko doszła do nas wiadomość o aresztowaniach na Litwie. Wyjeżdżając zapewniał, że będzie dostarczał środków na druki partyjne lub na pismo, którego redaktorem miał być A. Na jego więc ręce posłano ów program i proszono o wydrukowanie. Gdy Ludwik Waryński nalegał, aby na koniec przysłano wydrukowany program, Mendelson odpisuje mu z Genewy 21 października 1878 r., że nie wie, „czy Warszawa zgodzi się na przerobiony i dlatego jeszcze nie drukuje”. Pierwszy więc program, zredagowany i przyjęty przez pierwszą krajową organizację, nie został wydrukowany. Znany powszechnie, tak zwany brukselski program nazywam pierwszym dlatego, że ojcem jego był ów prawdziwie pierwszy program socjalistów polskich. W motywach pierwszego programu był następny bardzo charakterystyczny ustęp, opuszczony w tak zwanym brukselskim: „Tryumf zasad socjalizmu robotniczego, dążącego do gruntownej zmiany obecnych stosunków społecznych na korzyść pracy, jest koniecznym warunkiem pomyślnej przyszłości ludu polskiego, który poruszony w imię zasad socjalno-rewolucyjnych, okaże niezwyciężoną siłę i niezłomną energię w walce z zaborczym rządem”. Ustęp ten jak najbardziej stwierdza, jak ściśle pierwsi socjaliści polscy łączyli patriotyzm z socjalizmem. Nie mam pod ręką ani programu brukselskiego, ani prawdziwego pierwszego. Z listu czcigodnego towarzysza Limanowskiego dowiaduję się, że jeden z odpisów pierwszego programu złożony został do muzeum w Raperswillu. Wiem też, że w aktach procesu krakowskiego przeciw Waryńskiemu i towarzyszom, a mianowicie w papierach znalezionych u Inlaendera i Truszkowskiego są również dwa odpisy tego programu. Brak drukowanego programu nie powstrzymał jednak rozwoju organizacji. Prawda, że jednego z pierwszych organizatorów, mianowicie „Kazia”, który nam zachorował, musieliśmy gwałtem niemal wyprawić zagranicę. Jego miejsce zajął Józef Pławiński. Możność szwarcowania mieliśmy tak zapewnioną, że nieraz szwarcowaliśmy nawet i Rosjan, a zawsze bezpiecznie. Stosunki z więźniami tak były świetne, żeśmy nie tylko dowiadywali się o każdym zeznaniu, lecz mogliśmy czytywać na kółkowych zgromadzeniach „Głos więźnia”, wydawany w warszawskiej cytadeli. Dwa numery tego ciekawego ilustrowanego pisemka (rozumie się pisanego) znajdują się w aktach krakowskiego procesu. Organizacja robotnicza rosła dość szybko, chociaż z końcem lata po opisanym zajściu w Saskim Ogrodzie Waryński musiał opuścić Warszawę. Zgodził się na to li tylko pod warunkiem, że rozpocznie agitację w Galicji. W Warszawie pomimo to, żeśmy ponosili nieodżałowane straty, organizacja rosła. Już w zimie 1878 r. mieliśmy dziewięć kółek rewolucyjnych. Prócz tego nawiązały się stosunki z dwoma kółkami wieśniaków w rawskiem i lubelskiem i z kółkiem w Łodzi. Siły inteligencji przybywały stale z caratu i kto wie jak długo przetrwałaby ta pierwsza organizacja, gdyby komisarz Kostrzewski nie wysługiwał się moskiewskiemu rządowi w czasie procesu krakowskiego. Prawda, że informacje jego były częste mylne i niedokładne. Przecież aresztował on jako socjalistę p. Straszewicza.
Bądź co bądź warszawska organizacja została rozbitą nie przez pana Plewego, którego robociarze nazywali „ta Plewa”, lecz przez krakowskiego komisarza policji Kostrzewskiego, a właściwie przez naszą nieostrożność. Z czasem, być może, da się więcej powiedzieć, tymczasem jednak kończę te wspomnienia z wielu względów.
III
Całość roboty naszej w 1878 r. składała się z czynności w kółkach: przygotowawczych, rewolucyjnych, specjalnych i nareszcie w kółkach organizatorów. Członek organizacji, mający zamiar założyć „kółko przygotowawcze”, umawiał się zazwyczaj z jednym z wymowniejszych towarzyszy i zapraszał kilku upatrzonych robotników ze swojej fabryki na „pogadankę” do jakiegoś szynku, uczęszczanego przez robociarzy, a mającego niewielki osobny pokoik. Gdy zapraszający widział, że wszyscy zaproszeni już nadeszli, gdy każdy miał już przed sobą kufel piwa, szklankę mleka lub herbatę, zamykano drzwi, mówiono gospodarzowi: „jest tu nas już dosyć” i „urabiacz” rozpoczynał swoją robotę. Korzystał z byle sposobności, by jak najtreściwiej i najdosadniej skrytykować obecne stosunki społeczne, oparte na wyzysku, a utrzymywane siłą bagnetów. Jeśli posiedzenie odbywało się po raz pierwszy, to zapraszający najenergiczniej oponował. Postępował tak w celu zmuszenia „urabiacza” do silniejszego zaznaczenia tych stron, które uważał za najważniejsze, lub za słabo omówione, jako też dla zmylenia „podejrzanych”, gdyby ci się ukazali między zaproszonymi. Pogadanka” taka trwała zazwyczaj godzinę, półtorej. Goście rozchodzili się najczęściej dwójkami. Jeśli zaproszeni na taką pogadankę potem dopytywali się natarczywie w fabryce, kim był ów „blondyn”, „czarny”, „brodacz” lub „nosaty”, zapraszający odpowiadał wtedy, że go nie zna i zmyślał jakąś historyjkę o spotkaniu się z tym „narwanym”. Najczęściej jednak większość zaproszonych po takiej pogadance mniej się troszczyła o to, kto mówił, natomiast wypowiadała chęć posłyszenia „jeszcze czegoś w tym guście”. Czas jakiś zapraszający przypatrywał się swym kolegom, badał ich, prowadził spory sam na sam i wreszcie zapraszał najpewniejszych na nową pogadankę. „Ciekawych” pozostawiał w spokoju i ostrzegał kolegów, aby się mieli przed nimi na baczności. Przy powtórnych pogadankach „urabiacz” ledwo mógł zdążyć z odpowiedziami na zadawane mu pytania, a zapraszający nie potrzebował już oponować; przeciwnie, sam stawał się „przekonanym” i innych przekonywał. Staraliśmy się, aby „urabiacz” pozostawał nieznaną, tajemniczą osobą dla wszystkich „niezbadanych”. Uważaliśmy to za konieczne tym bardziej, że zazwyczaj brał on na siebie inicjatywę we wszystkim. On proponował, aby się zbierano periodycznie, on niby wyszukiwał prywatne mieszkanie dla następnych posiedzeń, on również rozdawał „książeczki”. Najczęściej członkowie kółka przygotowawczego mniemali, iż rola zapraszającego kończyła się na drugiej „pogadance”, po której wziął się do nich „urabiacz”. Tymczasem jednak ów zapraszający miał ciągle na oku wszystkich swych kolegów fabrycznych. Dlatego to nieraz dziwili się: jak to nic się nie ukryje przed okiem takiego „setnika” (członkowie kółek przygotowawczych podejrzewali, że istnieje jakaś organizacja i zgodnie z tradycjami organizacji przedpowstańczych nazywali naszych „urabiaczy” „setnikami”). Gdy się już raz takie kółko zawiązało, gdy pogadanki zaczęły się odbywać periodycznie, w prywatnym mieszkaniu, postanawiano, aby zapraszać nowych gości tylko za uprzednią zgodą wszystkich.W owym czasie książeczek mieliśmy bardzo mało: „Kapitał a Praca”, „Pośrednie podatki”, „Program robotników”, „Nieprzejednane kierunki”, „Ciekawe opowiadanie”, „Precz z socjalistami”, jeśli mnie pamięć nie myli – oto cała ówczesna literatura agitacyjna. Powstała ona staraniem petersburskiego, kijowskiego i warszawskiego kółek młodzieży, w czasie owej przygotowawczej roboty, o której wspominałem wyżej.
Ponieważ między robociarzami warszawskimi byli i tacy, którzy przeszli po dwie, trzy i cztery klasy gimnazjalne, mogli oni swobodnie czytywać po rosyjsku, czytywali więc rosyjskie broszury agitacyjne, jako też dzieła Bakunina, Ławrowa, Marksa. Byli i tacy, co studiowali „Kapitał”. Na „pogadankach” nie miewaliśmy zazwyczaj systematycznych odczytów. Obecni wypowiadali swoje wątpliwości, ktoś im odpowiadał, a „urabiacz” dopełniał lub prostował wypowiedziane zdania. Z krytyką obecnych warunków życia społecznego nie mieliśmy wielkiego kłopotu. „Że źle jest, to my wiemy – powiadali robociarze – lecz jak temu zaradzić?”. Słuszność zasady: pracuj wedle sił, a bierz od społeczeństwa, czego ci potrzeba, wydała się im oczywistą. Łatwo też pojmowali konieczność upaństwowienia produkcji, a więc zniesienia prywatnej własności fabryk i ziemi. Przerażała ich natomiast bierność ludu i jego ciemnota. Przywykli „mądrych” i czynnych widzieć tylko pośród tych, którzy wszystko „umieją skierować na swoją korzyść”. Odczuwanie klasowego antagonizmu w codziennym życiu całych szeregów pokoleń nadzwyczaj ułatwiało robociarzom przyswojenie sobie pojęcia i zrozumienie istoty tego antagonizmu. Inteligenci natomiast urabiali sobie te pojęcia z wielkim mozołem, a nawet z pewnym moralnym cierpieniem, lecz skoro przekonanie ich, dochodząc najwyższej potęgi, zamieniało się w wiarę, podkreślali z zapałem neofitów twierdzenie, że tylko zgrubiałe w pracy dłonie potrafią zgruchotać wszelkie klasowe różnice, wszelkie antagonizmy i na gruzach istniejących stosunków wznieść nowy, wspaniały gmach społecznego szczęścia na podstawie międzynarodowej solidarności. Zapalali się robociarze podczas podobnych przemówień, lecz gdy następowała rozwaga po minionym zapale, opadały im owe „wszechpotężne dłonie” i wołali: „w dłoniach naszych siła, to prawda, lecz my sami nie potrafimy nią pokierować!”.
„Urabiacze” spostrzegali niedostateczność uświadomienia swych słuchaczy. Pojmowali, że ten tylko nie będzie szukał „kierowników” i zdawał się na nich, kto dokładnie określi sobie cel i wynajdzie prowadzące doń środki. Pojmowali, że dokładne pojęcia kształtuje nauka, a najpewniejsze środki wskazuje krytyka naukowa A więc światła! Nauki! Wołali z głębi piersi. Lecz czyż można marzyć o systematycznym nauczaniu tych, którym często chleba braknie dla siebie i dla swoich najbliższych? Toteż mówiliśmy sobie: dopóki warunki społeczne czynią wiedzę przywilejem nielicznej garstki „wybranych”, niech świadomi skupiają swe myśli i oświecają je nauką, niech wyrabiają w sobie niewzruszone przekonania, niech podniecają w sobie szlachetne uczucia i z fanatyczną wiarą w słuszność swej sprawy niech przemawiają, chociażby do najciemniejszych tłumów, a wtedy w głowach tych tłumów zabłysną myśli, zostaną odczute i wiara mówców przejdzie na słuchaczy. W nadziei skuteczności naszej wiary czerpaliśmy pobudkę do pracy nad sobą i nad tymi, którzy nas słuchali, a młodzieńczy zapał dodawał nam do tego ognia, który rozgrzewa wszystko, do czego się zbliża.
Szła robota... Coraz więcej i więcej robociarzy nabierało świadomości, a ze świadomością wzmagały się siły i wiara rosła. Najpotężniej działały opowiadania z dziejów „Międzynarodówki”, jako też z dziejów rozwoju partii robotniczych całego świata. Te oczywiste przykłady pracy społecznej „spracowanych dłoni” najlepiej uwidoczniały zespolenie zasad naukowego socjalizmu z żądaniami ludu pracującego. Przykłady te najwymowniej wykazywały, jak nieoświecone tłumy w odpowiednich warunkach, tj. w chwilach szlachetnego zapału, wypisują na swych sztandarach najszczytniejsze, najidealniejsze pragnienia ludzkości, jak popierają żądania swe żywiołową siłą i jak zwycięsko umieją nieraz stawiać czoło największym zorganizowanym potęgom: kapitałowi i podtrzymującym go rządom. Opowiadania o zwycięskich strajkach napawały słuchaczy otuchą i zagrzewały do czynu. A czynem naszym było zorganizowanie budzących się sił.
Poruszona myśl, chociażby przedtem była uśpioną, pracuje, rośnie i rwie nieraz w swym pochodzie nieprzeparte na pozór tamy. Niejeden niepiśmienny, poruszony naszą propagandą, poczuł niepowstrzymany pociąg do wiedzy. Takich odsyłaliśmy zwykle do kółek młodzieży akademickiej, chętnie śpieszącej z pomocą i środkami naukowymi. Niestety! Tacy najczęściej wpadali pierwsi w ręce żandarmów i, nie wstąpiwszy jeszcze do właściwej organizacji rewolucyjnej, musieli pokutować w więzieniu za pragnienie wiedzy. Dla takich jednak samo więzienie stawało się szkołą. Toteż nieraz nazywaliśmy cytadelę warszawską socjalistycznym uniwersytetem.
Ruch wzmagał się i wrastał w głąb i wszerz i prawie jednocześnie zatrwożył żandarmów i księży. O żandarmach jużem wspominał. Z kolei należy się wzmianka kościołowi.
Niezależnie od wyznania, zapisanego w prawdziwych lub też podrabianych dokumentach „urabiaczy”, o ile pamiętam, wszyscyśmy faktycznie byli bezwyznaniowcami. Nie wypowiadaliśmy jednak wojny uczuciom religijnym. Wymagaliśmy od swych towarzyszy moralności, a w przekonaniach religijnych przestrzegaliśmy jak największej tolerancji. Nie my więc księżom, lecz księża pierwsi wypowiedzieli nam wojnę. Pasterze katoliccy z ambon kościelnych zaczęli sypać na nas przekleństwa prawie jednocześnie z rozpoczęciem sezonu rewizji i aresztowań przez żandarmów. Zdumieni robociarze pytali: czy socjalizm walczy z religią? Odpowiadaliśmy pytaniami: Czyście słyszeli nas przemawiających przeciw religii? – Nie słyszeliśmy, lecz czemu księża tak się na was zawzięli? Powiadają, że w Boga nie wierzycie! – Odpowiadaliśmy: Wierzymy w możliwość szczęścia na ziemi i tę wiarę staramy się przelać w was. Jesteśmy przeświadczeni, że jak największa swoboda, a więc i swoboda sumienia niezbędnym jest warunkiem takiego szczęścia. Zresztą mało nas obchodzi, w co kto wierzy, bo żądamy od ludzi czynów szlachetnych, a nie obłudnej nauki, której wyznawcy wciąż powtarzają: „nie czyńcie tak, jak czynimy, lecz czyńcie tak, jak nauczamy”. Jeśli jednak ciekawi jesteście, czy wierzymy w Boga – to odpowiemy: w Boga nie wierzymy.
Nie znam ani jednego przykładu, aby takie szczere wyznanie oddaliło od nas choć jedną czynną jednostkę. Nazywam czynną jednostką taką, która nie poddaje się bezwzględnie utartym opiniom, lecz szuka prawdy. Dodać tu muszę, że wszelka propaganda może liczyć tylko na czynne jednostki. Wszak propaganda nie zmienia istoty ludzi, a tylko pociągać może tych, którzy szukają i dążą. Otóż, gdym powiedział, że szczere nasze przyznanie się do bezwyznaniowości nie oddaliły od nas ani jednej czynnej jednostki, chciałem przez to powiedzieć, żeśmy przez taką szczerość żadnej istotnej straty nie ponieśli. Przytoczę tu jeden tylko fakt, lecz fakt nadzwyczaj charakterystyczny. W jednym z przygotowawczych kółek wyrobników znałem pewnego Michała. Wysoki, szczupły, silny mężczyzna, liczył wtedy około lat trzydziestu, miał żonę i dwoje dzieci. Na kościstej, piegowatej twarzy nie miał prawie zarostu. Czarne oczy, głęboko osadzone, zdawały się przenikać przedmioty i wdzierać się gdzieś do ich głębi. Był niepiśmienny, kiedym go poznał. Mówiących słuchał z taką uwagą i tak potrafił zapamiętać każde wypowiedziane zdanie, żeśmy go nieraz nazywali „żywym protokołem”. Już po kilku „pogadankach” opanowała go taka żądza „wyczytania”, co jest w tych „książeczkach”, że po paru tygodniach usiłowań zaczął je z mozołem czytać. Nie przewracał strony, póki nie „wyrozumiał” każdego w niej zdania. Po przeczytaniu zaś książeczki nie mówił jej stylem, tylko swoim własnym, a przykłady czerpał najczęściej z własnych spostrzeżeń lub z własnego pełnego cierni życia. Michał był bardzo religijnym, toteż w dzień swoich imienin poszedł do spowiedzi. Zapytany przez księdza, czy czytał książeczki rozdawane przez socjalistów, odrzekł z zapałem, że świeżo nauczył się na nich czytać i że teraz już i modli się z książki. Jakież było zdziwienie Michała, gdy ksiądz stanowczo mu oświadczył, że jeśli chce otrzymać rozgrzeszenie, niech przyjdzie z książeczkami do jego mieszkania. Idzie Michał z kościoła do domu zmartwiony, znękany, a spotkawszy mnie przypadkiem na ulicy, skarży się: „Pierwszy to raz w życiu... i za co?”. „Mówiłem księdzu – żalił się – że w książeczkach sama prawda, same piękne rzeczy, a on mnie odegnał od konfesjonału niby najgorszego zbrodniarza!”. Prosił mnie Michał, abym mu dał nowiutkich książeczek. „Niech ksiądz sam przeczyta, niech się przekona!”. Wytłumaczyłem mu, że iść do mieszkania księdza z książeczkami niebezpiecznie, że to, co się mówi księdzu przed konfesjonałem – obowiązany jest zachować w tajemnicy, o tym zaś, czego się księżyna dowie we własnym mieszkaniu, może zechcieć opowiedzieć żandarmom. Po pewnym oporze Michał zgodził się ze mną i postanowił wyspowiadać się u innego księdza. Powziąwszy taką decyzję, począł się rozpytywać, czy naprawdę socjaliści czczą nie Boga, lecz, jak to go ksiądz pouczał, gołe kobiety. „Michale – odrzekłem – wszak nie jednego mnie znacie i niemało już żeście czytali i słyszeli o socjalizmie. Czyście słyszeli lub przeczytali choć jedno niemoralne zdanie?”. – Ja nie, ale ksiądz zapewniał mnie dziś, że socjaliści to są złodzieje, rozpustniki – to wcielone diabły! Ksiądz mówił mi, że kto z socjalistami przestaje, ten nie otrzyma zbawienia. – Nie dziwiłem się temu biedakowi, że tak pragnie zbawienia. Widziałem, że piękna jego dusza walczy, i nie chciałem ani jednym słowem obrażać jego przesądów. A on, ten biedak, zastraszony piekłem, ten szczery katolik, odepchnięty od konfesjonału, długo słuchał słów pociechy, płynących z ust bezbożnika. Gdyśmy się rozstawali, uścisnęliśmy sobie dłonie, a Michał powiedział z uczuciem: „Widzę teraz jeszcze lepiej, żem nie grzeszył, czytając książeczki, ale ja wyspowiadam się jeszcze u innego księdza”. – Próbujcie! – odrzekłem odchodząc. Na próżno jednak Michał szukał księdza, który by dał mu rozgrzeszenie. Nie spotykał już wprawdzie takiego, co by go, jak ów pierwszy, zapraszał z książeczkami na plebanię. Spowiadał się nawet u takich, którzy, zganiwszy czytanie książeczek, gotowi byli dać mu rozgrzeszenie, lecz Michał nie zadowalał się już rozgrzeszeniem za „czytanie”, on przekonywał księdza, że w książeczkach większa prawda niż w tym, co mu ksiądz dobrodziej mówi, a wtedy, po krótszych lub dłuższych morałach, spowiednik wychylał się z konfesjonału i mówił stanowczo: „Nie znieważaj sakramentu spowiedzi, odejdź, a gdy poczujesz prawdziwą skruchę, przychodź”.
Każdy nowy zawód zatruwał spokój Michała, szukał on zawzięcie swej winy, lecz ani pojąć, ani odczuć jej nie mógł. Natomiast zapewnienia księży, że czekają go wieczne męki piekielne, jeśli się nie opamięta, podniecały skłonność jego do krytyki, a ta zmusiła go zadać sobie pytanie: „Czy też Bóg najmiłościwszy byłby naprawdę tak okrutnym, jak go przedstawiają księża? Czyż to możliwe, aby on za grzechy karał wiecznym ogniem? Przecież najgorszy tyran nie byłby chyba tak okrutnym”. Im bardziej Michał rozważał i krytykował, tym bardziej słabła w nim ochota do spowiedzi, a w końcu powiedział sobie: „Księża nas bałamucą”. Z czasem wstąpił on do jednego z kółek rewolucyjnych i był jednym z najczynniejszych agitatorów wśród wyrobników.
Do kółek rewolucyjnych, jakem już nadmienił, przyjmowano ludzi pewnych, energicznych i zdecydowanych socjalistów, zgadzających się na nasz program.
Posiedzenia takich kółek odbywały się raz na tydzień. Zagajał je organizator krótką relacją o najświeższych wypadkach: rewizjach, aresztowaniach, otrzymaniu świeżych „transportów” lub „Głosu więźnia”. Następnie członkowie zdawali sprawę z czynności kółek przygotowawczych, zawiązanych staraniem owego kółka. W razie potrzeby delegowano większą ilość członków dla ożywienia lub zbadania nowicjuszów. Jeśli załatwienie powyższych kwestii nie zabrało wiele czasu, wtedy organizator lub specjalnie w tym celu zaproszony „gość” opowiadał o najświeższych wypadkach ruchu robotniczego w Europie i Ameryce lub o działalności rewolucjonistów rosyjskich. Zdarzało się, że całe posiedzenie poświęcało się na wysłuchanie jakiegoś odczytu lub na uczczenie przyjezdnego „gościa”. Jednym z takich „gości” był Stępniak (Krawczyński). Po zabiciu Mezencewa udał się on do petersburskiego kółka polskiego z prośbą, aby go przetransportowano za granicę. Jakem już nadmienił, mieliśmy bardzo dobrze urządzoną granicę. Stępniak przyjechał do Warszawy z jednym z wybitnych Polaków i zabawił tu parę dni. Był na posiedzeniach dwóch kółek rewolucyjnych. Opowiadał szczegółowo o zamachu i o jego motywach. Silnie podkreślił zasadę, że nikt nie ma prawa targać się na cudze życie. „Mezencew jednak – powiadał – na swym stanowisku szefa żandarmów, rzucał się z zajadłością psa wściekłego na wszystko szlachetne; prześladował i gnębił tysiące niewinnych, a więc jako najszkodliwszy wróg społeczeństwa rosyjskiego musiał być usunięty. Ten, co go zabił, długo się wahał, bo przecież chodziło o przelanie krwi, bądź co bądź, ludzkiej, gdy jednak uprzytomnił sobie cały ogrom zbrodni tego człowieka, gdy pomyślał, że każdy dzień istnienia tego prześladowcy przynosi coraz to nowe klęski dla wszelkich postępowych dążności; że barbarzyńca ten ma na swe usługi cały wytresowany i uległy mu korpus żandarmów, wtedy rewolucjonista siłą woli odrzucił wahania, poszedł w biały dzień, narażając swe życie i nie drgnęła mu ręka”.
W Warszawie opowiadania Krawczyńskiego przechodziły z ust do ust i nie w jednym robociarzu wywołały pragnienie „ujęcia w garść broni”. W kilka dni po wyjeździe Stępniaka, po posiedzeniu pewnego przygotowawczego kółka szewców, wychodzi ze mną jeden z nich i mówi: „trzeba przysięgać – będę przysięgał; trzeba próby – poddajcie mnie, jakiej chcecie, ale dajcie mi sztylet czy rewolwer i wskażcie, kogo trzeba zgładzić”. Zacząłem tłumaczyć, że musimy przede wszystkim wytworzyć silną organizację dla uświadamiania wyzyskiwanych; że założenie chociażby jednego kółka robotniczego więcej nam korzyści przyniesie, niż zgładzenie całego szeregu łajdaków; zwróciłem na koniec jego uwagę i na to, że, robiąc zamach, ryzykowałby życie, a życie czynnej jednostki więcej warte, niż zgładzenie niegodziwca. Wysłuchał tego z wielką uwagą, lecz w końcu odrzekł: „Jam kawaler, nie mam nikogo; umiem tylko buty szyć... mówić nie potrafię, a broni bym z garści nie wypuścił, bo mam już taką zawziętość!”.
Tego rodzaju propozycji, mniej lub bardziej stanowczych i określonych, robiono nam kilkanaście. Musiało więc „kółko organizatorów” wypowiedzieć swe zdanie w kwestii „zamachów”. Postanowiliśmy poddać tę kwestię pod dyskusję „kółek rewolucyjnych”, a tam przemawiać przeciw zamachom. Wszystkie kółka rewolucyjne wypowiedziały się przeciw zamachom i postanowiono wedle możności hamować wszelkie terrorystyczne popędy. Gdyby organizacja ówczesna wypowiedziała się mniej stanowczo w tej kwestii, nie dodrapałby się pan Plewe do teki ministerialnej – byłby zginął prokuratorem.
Gdym już wspomniał o pobycie Stępniaka, muszę nadmienić o zamiarach jego zjednoczenia polskiej organizacji z rosyjską. Zamiary te spełzły na niczym, bo Rosjanie pragnęli zlania się polskich kółek w caracie z rosyjskimi i poddania się warszawskiej organizacji uchwałom rosyjskiego komitetu rewolucyjnego, w którym miał mieć głos polski delegat. Polacy zaś zdecydowali pozostać przy swojej organizacji i ograniczyć się przyjazną wymianą wzajemnych usług z Rosjanami. Sam Stępniak, przyjrzawszy się naszej robocie, przekonał się, że Polacy „doganiają, a wkrótce wyprzedzą Rosjan”, i że złączenie polskiej organizacji z rosyjską musiałoby powstrzymać swobodny, a więc normalny rozwój pierwszej.
Najbardziej imponował Krawczyńskiemu cały zastęp warszawskich zupełnie uświadomionych robociarzy, którzy mu wykazywali konieczność zdobycia swobód politycznych dla skutecznej walki organizacji socjalistycznych. Imponowały mu takie poglądy warszawskich robociarzy tym bardziej, że sam on w owym czasie (jak to stwierdza napisana przez niego broszura z powodu zabicia Mezencewa) był zdania, że socjalizm rosyjski w istocie swej, jako kierunek wyłącznie ekonomiczny, nie jest zasadniczym wrogiem caratu. Warszawska organizacja, opierająca się na polskich robotnikach, o których mówiłem już na początku wspomnień, nie mogła zejść na podobne manowce, i w jej oczach carat rosyjski był najwstrętniejszym wrogiem socjalizmu.
Nie sama jednak dyskusja wzbudziła ku nam szacunek Stępniaka. Poznał on kilku członków specjalnego kółka wydawniczo-literackiego, poznał rozległość rozpoczętej przezeń roboty i z wielkim zapałem pochwalał, żeśmy wezwali wszystkie kółka rewolucyjne do zbiorowej pracy „O warunkach życia warszawskich robotników”. Każdy członek kółka rewolucyjnego obowiązany był dostarczać jak najwięcej materiału o płacy, długości dnia roboczego, o higienicznych warunkach pracy, o robocie akordowej, o mieszkaniach i budżecie robociarzy. Członkowie organizacji oddawali notatki swoje „organizatorom”, a ci po odczytaniu, a czasem, w razie możności i potrzeby, sprostowaniu, składali wszystko w specjalnym kółku wydawniczo-literackim. W obecnej chwili mogę wymienić trzech tylko członków tego kółka, ponieważ o trzech tylko wiem, że już nie żyją. Nazywam więc Dziankowskiego, Józefa Pławińskiego i Przewóskiego. Nie pamiętam teraz, ilu członków liczyło to kółko, a nie chcąc w niczym podawać mylnych wiadomości, mówię po prostu: nie pamiętam. Trudność przypomnienia zwiększa ta okoliczność, że kółko wydawniczo-literackie, jak i wszystkie kółka specjalne, nie odbywało regularnych posiedzeń. Członkowie tych kółek widywali się i naradzali sporadycznie, stosując się do istotnej potrzeby powzięcia jakiejś uchwały. Sercem tego kółka był Józef Pławiński – głową Dziankowski. Koło nich grupował się cały zastęp młodzieży i ludzi starszych, a w niektórych kwestiach naradzali się oni z profesorem Aleksandrowiczem, który znał bardzo wielu z nas, wiedział w ogólnych zarysach o istnieniu naszej organizacji, nigdy nie odmawiał ani światłej swej rady, ani pomocy, gdyśmy się do niego udawali, lecz do żadnego kółka nie należał. W kółku wydawniczo-literackim rozpoczęto bardzo wiele przekładów z dzieł wartościowych z dziedziny filozofii, ekonomii politycznej i nauk społecznych. Dziankowski przełożył kilka dzieł Spencera. Coś nawet z jego przekładów zostało wydane. Pracował też nad własnym dziełem „Religia i postęp”, nie wiem jednak, czy zdołał je ukończyć. Pławiński studiował statystykę i wszystkie notatki, zebrane w naszych kołach, miał zamiar spożytkować w pracy swej „O warunkach życia warszawskich robotników”. Co się stało z tą jego pracą – nie wiem. Przewóski tłumaczył „Kapitał” Marksa. Przekładano prócz tego „Manifest komunistów”, „Listy historyczne” Ławrowa, „Historię Międzynarodówki” Bakunina i wiele innych dzieł, między nimi „W obronie prawdy”, której drukowanie w Krakowie dało powód Koziańskiemu, po otrzymaniu pieniędzy za druk, wydać kilku z nas w ręce sługusa moskiewskiego, a w owym czasie komisarza policji krakowskiej, Kostrzewskiego. Znana to historia, nad którą nie będę się rozwodził. Wolę tu zaznaczyć, że w tym zaraniu polskiego ruchu socjalistycznego pracowano bardzo usilnie. Niestety! Ciężkie warunki, wśród których żyliśmy, krępując każdą czynność w kierunku budzenia samowiedzy, nie tylko utrudniały, lecz częstokroć niszczyły naszą pracę. Ile to rękopisów spalono z obawy przed rewizją! Nieraz proszono ludzi całkiem obojętnych, aby przechowali doręczoną im paczkę, i ci się zgadzali. Jeśli jednak depozytor został wkrótce potem aresztowany, a w domu, w którym złożył depozyt, była jakaś stara ciotka, stara panna zgryźliwa lub stetryczały mąż czy wujaszek – wtedy najczęściej wszystko rzucano do płonącego pieca bez żadnej potrzeby. W ten sposób ludzie tchórzliwi, a nierozsądni zniszczyli ogromną ilość naszej pracy. Znajdzie się zapewne niejeden z czytelników, co powie: a czemu żeście oddawali depozyty w niepewne ręce? Takiemu krytykowi powiem, że nieraz, po otrzymaniu świeżych wiadomości z więzienia lub od jakiegoś przychylnego nam agenta policji musieliśmy od razu opróżniać tyle mieszkań, że nie tylko nie starczyło nam czasu na krytyczne wybieranie ludzi, zgadzających się przechować nasze depozyty, lecz zdarzało się, że niejeden z nas, nie znalazłszy sobie noclegu, spędzał noc pod gołym niebem. A nie zawsze w takie noce przyświecał księżyc lub gwiazdy. Zdarzało się, że błąkającego się konspiratora nielitościwie smagała ulewa, a on przemokły, zziębnięty wyczekiwał świtu, aby zapukać do kogoś ze znajomych. Każdy z nas wiedział, że żandarmi, jak puszczyki, zwykli żerować nocami: do czyjego więc mieszkania nie przyszli w nocy, do tego można było bezpiecznie zajść rano i przespać się do południa.
Wiadomości z więzienia dostarczało nam specjalne kółko, organizowane przez Józefa Pławińskiego, który też był najczynniejszym jego członkiem. Nie będę opisywał sposobów używanych przez nas dla porozumienia się z więźniami, a więźniów między sobą. Nadmienię tylko, że niektóre ze środków otrzymaliśmy w spadku po powstańcach; inne zostały ulepszone, jeszcze inne wynalezione przez członków nazwanego kółka lub kogoś ze współczujących więźniom, lecz stojących poza organizacją. Próbowano i używano najrozmaitszych środków i z czasem doszło się do takiej doskonałości, że jakem już wyżej nadmienił, w dziesiątym pawilonie wychodziło ilustrowane pismo pod tytułem: „Głos więźnia”. Świetny to był pomysł! „Głos więźnia” budził ducha i dodawał energii nie tylko więźniom, lecz całej organizacji. „Ta Plewa” (tak nazywali robociarze obecnego ministra Plewe) z całym swoim sztabem kruszyli sobie głowy, jak by pojmać redakcję i administrację „Głosu więźnia”, świeży jednak numer opowiadał „w kronice” o rewizjach dokonanych w tym celu, o środkach, których należało zaniechać, a w rubryce „Telegramy” podawano najświeższe wiadomości z życia politycznego. Każdy numer tego pisemka był znakomitym środkiem agitacyjnym, toteż rozchodził się po Warszawie z błyskawiczną szybkością i budził podziw i sympatię dla naszej organizacji w coraz szerszych kołach.
Komunikacja z cytadelą miała dla nas nie tylko agitacyjne i filantropijne znaczenie. Nadmieniałem już, że przez więźniów dowiadywaliśmy się o zeznaniach świeżo przyaresztowanych, co dawało nam nieraz możność zapobieżenia grożącemu niebezpieczeństwu. Kompromitujące nas zeznania były najczęściej wymuszane lub fałszowane przez pana Plewe i jego pomocników. Zdarzało się jednak, że człowiek, nie całkiem zepsuty, pod wpływem Plewego i żandarmów stawał się potworem. Pierwszym takim szkodnikiem był Franciszek Tomaszewski. Wymienił on w swoich zeznaniach wszystkich, kogo znał z imienia, a potem, jak zwykły szpicel, wyśledzał i wskazywał żandarmom tych, których udawało mu się poznawać, zaczął namawiać wreszcie innych, aby śledzili i denuncjowali socjalistów. Przebrało to miarę cierpliwości robociarzy i zaczęto rozprawiać o konieczności „usunięcia” tego szpiega. Pod koniec 1878 roku we wszystkich „kółkach rewolucyjnych” jako też w kółku „organizatorów” toczyły się namiętne dyskusje o konieczności obrony organizacji przez usuwanie szpiegów. We wszystkich kółkach ogromną większością uchwalono, że organizacja w żadnym razie nie powinna polecać nikomu pozbawienia życia człowieka, chociażby potworne warunki społeczne uczyniły zeń szpiega. Uchwałę jednak taką udało nam się wtedy tylko uzyskać, gdyśmy się zgodzili na następne orzeczenie: „organizacja nie ma prawa potępiać nikogo a tym bardziej członka organizacji za usunięcie chociażby w najgwałtowniejszy sposób tego, na kim ciążą niezbite dowody szpiegostwa”. Takiego orzeczenia żądała znaczna większość, znajdująca się pod wpływem tradycji powstańczych. Mniejszość zgodziła się nań pod warunkiem zasadniczego wypowiedzenia się organizacji o nietykalności życia ludzkiego i zależności postępków jednostki od potwornych warunków społecznych Zaznaczaliśmy przez to, że z jednostkami ani chcemy, ani powinniśmy walczyć, natomiast wypowiadaliśmy walkę na życie i śmierć potwornym warunkom społecznym. Jasno widzieliśmy, jak małe były nasze siły w chwili rozpoczęcia owej walki. Nie wątpiliśmy przecież o przyszłym zwycięstwie. Przewidywaliśmy możliwość aresztowania, więzienia, rozproszenia, pomordowania wielu z nas, a nawet wszystkich; wierzyliśmy jednak, że podjęty przez nas sztandar wyzwolenia ludu polskiego od wszelkich ciemięzców i wyzyskiwaczy będzie przechodził z rąk do rąk od poprzedników ku następcom i tak długo będzie powiewał nad rosnącymi szeregami, aż padną potężni teraz nasi wrogowie i zapanują społeczne stosunki zapewniające jednostkom i narodom swobodne kroczenie ku szczęściu.
Józef Uziembło „Amerykanin”
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w pracy „Z pola walki. Zbiór materiałów tyczących się polskiego ruchu socjalistycznego”, wydanej nakładem Polskiej Partii Socjalistycznej, w drukarni partyjnej, Londyn 1904. Wydawnictwo to nawiązywało tytułem do publikacji z roku 1886, wydanej w Genewie w wydawnictwie „Walki Klas”, opisującej proces działaczy I Proletariatu. Wydawnictwo londyńskie uznaje się za jeden z pierwszych przejawów rodzenia się w ruchu socjalistycznym poczucia konieczności dokumentowania dziejów tego ruchu. Tekst przedrukowujemy za reprintem „Z pola walki”, opublikowanym przez Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1986, z posłowiem Feliksa Tycha. Pisownię poprawiono częściowo wedle obecnych reguł, zachowując jednak takie archaizmy, które powinny być jasne w kontekście całości wywodu.