Władysława Michałowska
Wspomnienia robotnicy
[1937]
W zakładach żyrardowskich zaczęłam pracować od r. 1888, mając lat 13. Pracę rozpoczęłam w oddziale prządek w przędzalni lnu. Praca ta była ciężka i trudna. Jako niepełnoletnia, pracowałam jednego tygodnia od 6 rano do 12.45, drugiego zaś od 13.30 do 7 wieczorem. Za dwa tygodnie pracy otrzymywałam 9 złotych 16 groszy. (Złoty liczył wówczas 30 groszy).
W roku 1891 w przeddzień 1 maja majster Ogiński podszedł do mnie i poprosił, abym nazajutrz przyszła rano wcześniej, to mi coś powierzy do wykonania. Kiedy przyszłam w dniu następnym, poprowadził mnie do swej szafki, z której wyjął paczkę odezw, i powiedział: „Proszę rozrzucić te kartki po wszystkich uliczkach oddziału, ale tak, by nikt nie widział, że to ty zrobiłaś”. Mając na uwadze to upomnienie, porozrzucałam około maszyn wezwanie do świętowania. W dwie godziny później, kiedy maszyny były wszystkie w ruchu, na salę wkroczyło trzech mężczyzn; podnieśli ręce do góry i wówczas maszyny wszystkie stanęły. Parę osób krzyknęło: „Święto robotnicze! Wychodźcie z fabryki”. Robotnice posłusznie opuściły pracę.
Na drugi dzień robotnicy zażądali podwyżki płacy. W odpowiedzi sprowadzono kozaków.
Nazajutrz ojciec mój przybiegł do domu zdenerwowany, mówiąc: „W tej chwili kozacy prowadzili aresztowanego majstra Ogińskiego w stronę przejazdu”. Gdy to usłyszałam, zaraz wyszłam przed dom, gdzie spotkałam sąsiadkę Czajkowską: „Patrz Władziu – powiedziała do mnie – dopiero co kozacy prowadzili mężczyznę przywiązanego do konia, a teraz prowadzą jakąś kobietę z dziećmi”. Kobieta szła powoli; jedno małe dziecko miała przy piersi, a drugie trzymała za rękę. Potem widzieliśmy jeszcze grupę mężczyzn, których kozacy pędzili do przejazdu kolejowego, do koszar.
Gdy wróciłam do domu, opowiedziałam ojcu, co widziałam i słyszałam. Ojciec westchnął, zacisnął pięść, lecz milczał.
Z rana dnia następnego przyszła do nas żona Ogińskiego, prosząc ojca, żeby mi pozwolił zanieść pożywienie jej mężowi do koszar wojskowych. Obawiała się bowiem, by jej nie aresztowali, gdyby się tam zjawiła. Ojciec się zgodził. Kiedy przechodziłam około okien koszarowych, widziałam, że jest zaaresztowanych dużo robotników. Do środka mnie nie wpuszczono, a tylko zawezwano majstra Ogińskiego do frontowych drzwi. Od dnia tego nosiłam często jedzenie Ogińskiemu, póki nie wysłano go do więzienia w Skierniewicach.
Po jakimś czasie, gdy już wyprowadziłam się z domu ojca, poznałam się z Wincentym Jaśkiewiczem, kolejarzem, od którego otrzymywać zaczęłam nielegalne wydawnictwa PPS. Po jego aresztowaniu w kwietniu 1903 r. straciłam na dłuższy czas kontakt z organizacją.
Dopiero w r. 1905 nawiązałam na nowo stosunki z PPS. Zaczęłam chodzić na masówki i na zebrania kół partyjnych; uczęszczałam na kursy dla dorosłych analfabetów pod lasem, gdzie wygłaszano odczyty. Po każdym takim odczycie, w oddziale, gdzie pracowałam, zbierałam parę kobiet i dzieliłam się z nimi nabytymi wiadomościami. Gdy zauważyłam, że moje pogadanki budzą zainteresowanie zaczęłam kolportować wydawnictwa. Robotnice bardzo mnie polubiły, cieszyłam się ich zaufaniem. W pracy agitacyjnej dopomagały mi chętnie tow. Jachmanowa i Wierzbicka.
Kiedy w listopadzie r. 1906 nastąpił w PPS rozłam, przeszłam do Frakcji Rewolucyjnej. Bloczki i bibułę otrzymywałam od Marianny Krupińskiej, której przekazywałam pieniądze i od której otrzymywałam pokwitowania.
Pewnego razu, kiedy załatwiałam swe sprawy z tow. Krupińską, mąż jej, Józef (późniejszy prowokator), powiedział mi, żebym przyszła do nich w najbliższą niedzielę o godzinie 9 rano, gdyż chce się ze mną widzieć w ważnej sprawie tow. Gienek [1]. Gdy stawiłam się w wyznaczonym czasie, tow. Gienek zaproponował mi, żebym wynajęła na swoje imię mieszkanie, w którym można by zorganizować biuro. Na razie nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć na taką propozycję. Przez całą drogę do domu, gdzie byłam sublokatorem, rozmyślałam nad tym, co ludzie powiedzą, gdy zobaczą, że do mnie, samotnej kobiety, będą przychodzić mężczyźni... Pomyślałam jednak, że ktoś musi takie mieszkanie wynająć i poświęcić się dla sprawy. Zwalczyłam więc w sobie względy osobiste i wynajęłam mieszkanie na poddaszu przy ul. Familijnej nr 12.
Na nowym mieszkaniu miałam trochę kłopotów. Pewnego razu tow. Krupińska przyprowadziła do mnie z polecenia tow. Gienka tow. Adama Wasiaka, który, jak się dowiedziałam, uciekł z więzienia w Grodzisku. Ukrywałam go u siebie przez dwa dni, może bym go dłużej trzymała, gdyby nie to, że zaczął się wypytywać o różnych towarzyszy, zaznaczając, że ich zna.
Nie podobało mi się to i dlatego poszłam do tow. Krupińskiej, której powiedziałam, że przyprowadzony przez nią człowiek jest zbyt ciekawy i że może mi rozkonspirować mieszkanie, żądałam więc, żeby tow. Gienek zabrał go gdzie indziej. Tego samego jeszcze dnia, lecz późno wieczorem, tow. Wasiak wyekspediowany został na inne mieszkanie, mniej ważne. Później dowiedziałam się, że tow. Wasiaka żandarmeria aresztowała na granicy austriackiej, gdy się chciał przedostać do Krakowa. Został zesłany na Syberię na 3 lata.
Miałam też zmartwienie z tow. Gienkiem, który przyjechał kiedyś do mnie bardzo chory i prosił, żebym poszła do jego matki i powiedziała, że jej syn jest chory i zapytuje, czy może przyjść do niej. Kiedy przyszłam do matki Gienka i opowiedziałam, o co chodzi, kobieta płacząc, odrzekła: „Niech zaraz przyjdzie, policji już dawno nie było”. Zawiadomiłam Gienka, że mieszkanie jest bezpieczne i że matka na niego czeka. Tow. Gienek czekał jednak, aż zrobi się ciemno. Korzystając z okazji, zapytałam go, czy jego matka nie była w latach dawnych kiedyś aresztowana. Wówczas wspomniałam mu o roku 1891. Opowiadania mojego Gienek wysłuchał uważnie, po czym dodał: „Mówicie prawdę, była to moja matka, miałem wówczas 4 lata, a brat mój Ludwik, którego matka niosła na ręku, około roku”. W późniejszym czasie, kiedy tow. Gienek został aresztowany, matka jego mówiła mi, że w dni pierwszomajowe w 1891 roku najpierw aresztowali jej męża, Pawła, a ją z dwoma synkami na drugi dzień. Siedzieli jakiś czas w Skierniewicach, potem wysłano ich za granicę, jako cudzoziemców, do Niemiec.
Miałam też kłopot z tow. Jerzym (Andrzejem Radkiem), który przez pewien czas zamieszkiwał u mnie. Jednego dnia, po powrocie z pracy, zastałam drzwi od mieszkania uchylone. Okradli mnie złodzieje, zabierając biednej robotnicy 5 rubli, sygnecik, poduszkę, kapę i prześcieradło z łóżka. Cały prawie majątek. Jak to jednak czasem bywa – w nieszczęściu ma się szczęście. Złodzieje tak się moim dobrem materialnym zainteresowali, że nie tknęli pokarmu duchowego – bibuły nielegalnej i książek oraz skryptów bojowych tow. Gienka. Udałam się jednak do tow. Piotra Lubiejewskiego, który niedawno powrócił z zesłania do żony i dzieci. Opowiedziałam mu, co zaszło. Lubiejewski doradził mi, żebym natychmiast się wyprowadziła i zamieszkała na pewien czas bez meldunku u niego. Posłuchałam rady i zamieszkałam u tow. Lubiejewskich na dwa tygodnie. Ponieważ policja mnie nie poszukiwała, postanowiłam chwilowo zamieszkać u p. Bodychowej w domu Koberta przy ul. Wiskickiej.
Pewnego razu przyszedł do mnie Cygan, Jan Sobczak (sypał później w sprawie 67 [2]), i zakomunikował mi polecenie tow. Gienka, żebym wynajęła na siebie mieszkanie. Po upływie paru dni wynajęłam mieszkanie w domu Chmielewskiego przy ul. Wąskiej nr 20. Gienek w tym czasie przygotowywał zamach na majstra czesalni lnu – Latoska, który miał sobie powierzone zadanie wprowadzenia bezwzględnej dyscypliny w stosunku do robotników w swym oddziale. Później miał być zaprowadzony taki sam system i w innych oddziałach fabrycznych. Nie liczył się on z nikim i niczym, terroryzował i prowokował robotników na każdym kroku.
Dnia 4 marca 1909 r. wieczorem przyszedł do mnie tow. Gienek i powiedział, że ma zaraz przyjść Maciej (Mieczysław Seroczyński, późniejszy prowokator), i polecił mi przygotować dla niego łóżko. Kiedy Maciej przyszedł, Gienek oświadczył mu, że nazajutrz czeka ich robota i polecił mu udać się na spoczynek. Maciej był zaskoczony i chciał iść do domu, aby zawiadomić rodziców, że w domu spać nie będzie, lecz tow. Gienek na to nie pozwolił.
Nazajutrz o godzinie 4 rano Gienek wstał i obudził Macieja, ubrali się, sprawdzili broń i wyszli; dokąd poszli, nie miałam pojęcia. Gdy przyszłam do pracy, zauważyłam wśród robotnic niezwykłe ożywienie na sali. Jedne do drugich mówią: Latoska zabili! Padają pytania: Gdzie? Na moście! Gdzie na moście? Na rogu Głównej i Sokolskiej! Blisko fabryki i kancelarii policmajstra!
W dalszym ciągu z opowiadań robotnic dowiedziałam się wszystkiego. Jedna z prządek z podleśnej dzielnicy opowiadała o wypadku w następujący sposób: „Idę sobie z mężem do pracy, zauważyłam dwóch młodych mężczyzn, z których niższy stał na rogu przy moście, a wyższy (Gienek – przypisek autorki) strzelał do Latoska. Po zabójstwie ten wyższy stanął pośrodku mostu i podniósłszy rękę do góry, w której trzymał rewolwer, zawołał na cały głos do robotników: „Proszę iść naprzód! Nic złego wam się nie stanie”. Robotnicy, którzy tłumnie szli do pracy, na odgłos wystrzałów zaczęli się cofać nazad w podleśną dzielnicę. Słysząc jednak ten głos, nabrali pewności i poszli naprzód”. Rozmowy nasze przerwał trzeci gwizdek fabryczny i maszyny poszły w ruch.
Kiedy przyszłam na śniadanie do domu, obaj chłopcy siedzieli i czytali książki. Zadowolona, że ich widzę, opowiedziałam im o nastroju robotników. Na obiad przyniosłam wiadomość, że wojsko i policja obsadziła cały oddział zabitego Latoska i aresztowała wszystkich robotników. Później dowiedziałam się, że ich wywieźli do więzienia do Łodzi.
Zabójstwo majstra Latoska było ogłoszone w „Robotniku”. Wywołało ono w administracji Zakładów żyrardowskich gwałtowną zmianę w stosunkach z robotnikami; dyrektorowie, obermajstrowie i majstrowie od razu zrobili się grzeczni i uprzejmi dla robotników i robotnic, aż ci ze zdziwieniem patrzyli na swych niedawnych dręczycieli...
Po dwóch czy trzech tygodniach siedzenia w więzieniu w Łodzi aresztowani robotnicy z oddziału Latoska zostali zwolnieni. Policja przytrzymała tylko 9 robotników w więzieniu dłużej, lecz wykonawców zamachu nie zdołała wykryć.
W maju tego samego roku policja aresztowała Bronisława Wysockiego (później stał się prowokatorem). Niedługo po tym aresztowaniu zaczęły chodzić słuchy, że matka Wysockiego nakłania syna, żeby przyznał się do wszystkiego. Wiadomości te zbadał Gienek i okazały się prawdziwe.
Z powodu niepewności i obawy przed wsypą tow. Gienek przeniósł do mego mieszkania, które już wówczas wynajęłam w domu Milatego przy ul. Ogrodowej 9, broń palną i wybuchową: pyroksylinę, dynamit i parę browningów. W parę dni potem przyszedł znowu i prosił mnie, żebym lekko naoliwiła browningi i przewiozła je do Grodziska. Nazwiska towarzysza, do którego zawiozłam tę broń, przypomnieć sobie nie mogę, ale pamiętam, że pracował on w fabryce farbkowej i mieszkał blisko więzienia. Do niego też w tydzień później przywiozłam bombę, która była przeznaczona dla głośnego siepacza, Aleksandrowa [3], który przyjeżdżał do Grodziska do swej żony. Do wykonania zamachu tego nie doszło, gdyż nastąpiło nagłe aresztowanie tow. Gienka.
Na drugi dzień po tym aresztowaniu przyszedł do mnie tow. Witold [4] i prosił, abym wyjechała do Grodziska i przeprowadziła wywiad, czy jest rzeczą możliwą wykradzenie tow. Gienka z więzienia. Wyjechałam tam z bratem Gienka, Bolesławem, który miał polecenie zbadać siły nadzoru więziennego i zmianę warty; ja zaś miałam skontaktować się z miejscową organizacją i przygotować odpowiedni lokal. Załatwiliśmy dobrze jedną sprawę i drugą i wykradzenie byłoby niewątpliwie nastąpiło, gdyby nie zepsuł całej akcji Józef Petaś (późniejszy prowokator), który nie wiedząc nic o przygotowanym wykradzeniu, przyjechał z Żyrardowa do Grodziska z Franciszkiem Galińskim, by na własną rękę wykraść Gienka. Do rzeczy wzięli się nieudolnie i zamiar ich się nie udał, a żandarmeria, której czujność została zbudzona, wywiozła tow. Gienka do Warszawy.
Tow. Witold wyjechał wkrótce potem, unikając aresztowania, do Austrii. Przed samym wyjazdem przyjął do organizacji bojowej trzech gimnazistów, których przedtem wypróbował tow. Gienek, a których nie przyjął, bo nie miał do nich zaufania. Nie omylił się w ocenie tej trójki, jak się później okazało, gdyż jeden z nich był prowokatorem i we wrześniu żandarmeria przy jego pomocy aresztowała około 30 towarzyszy.
Od czasu aresztowania tow. Gienka nastał w całej organizacji wielki rozgardiasz. Organizacja żyrardowska zaczęła chylić się ku upadkowi i całkiem wreszcie upadła po wielkiej wsypie, jaka zaczęła się w grudniu 1909 roku.
Aresztowano bardzo dużo ludzi; mnie też to nie ominęło. Dnia 4 grudnia o godz. w pół do 7 rano przyszedł do mojej maszyny majster Adamiak z chłopcem z kantoru i mówi: „Niech pani się ubierze i idzie do kantoru”! Domyśliłam się zaraz, o co chodzi; ubrałam się i pożegnałam się na sali serdecznie z towarzyszkami Jachmanową, Wierzbicką i Stankowską. Gdy przyszłam do kantoru, zastałam tam Aleksandrowa, który zwrócił się do mnie z zapytaniem: „Pani się nazywa Władysława Michałowska?”. Tak – odpowiedziałam. „Dobrze, to ja mam do pani interes...”. Po czym kiwnął na dwóch policjantów i kazał mnie odprowadzić do kancelarii policmajstra.
W kancelarii policmajstra zauważyłam młodego człowieka siedzącego na ławce. Usiadłam obok niego, bo innej ławki nie było. Niedługo potem przyszła młoda kobieta i zapytała go, co ma mu przynieść. Prosił o trochę żywności i bieliznę. Był to Bronisław Kowalski i jego żona. Korzystając z tego, że policjanci byli zajęci pisaniem, podeszłam do żony tow. Kowalskiego i dyskretnie wsunęłam jej w rękaw palta klucz od mego mieszkania, prosząc półgłosem, by ten klucz doręczyła zaraz mojej siostrze, Bronisławie. Siostra moja oddała klucz matce i powiedziała jej o mym aresztowaniu. Matka przyszła, poinformowałam ją więc, żeby zaraz poszła do mego mieszkania i usunęła partyjną bibliotekę i broń. Matka zaraz zmobilizowała do pomocy swego syna Józefa i córkę Bronisławę, którzy przenieśli całą bibliotekę i broń do siebie. Co do broni, to na dwa dni przed moim aresztowaniem przyjechali do mnie towarzysze: Graf (Józef Dymecki) i Śmigły (Bolesław Basiński) i zabrali ze sobą większą jej część do Warszawy. Pozostawili tylko jeden fiński nóż i dwa browningi, które brat mój, Józef, w czasie mego aresztowania ukrył w ogródku. Kiedy dowiedziałam się w jakiś czas później o spaleniu biblioteki, bolało mnie bardzo serce. Nie było jednak na to już rady, musiałam pogodzić się z myślą, że lepiej, by książki te ogień strawił, niż żeby miały dostać się do rąk wroga.
W grodziskim więzieniu z towarzyszek zastałem Marię Brzezińską, Helenę Walczak, Marię Burchardt, Krupińską i jeszcze jedną, które z płaczem zaczęły opowiadać mi o tym, że nastąpiła zdrada.
Wkrótce po moim przyjeździe do Grodziska klucznik więzienny wywołał mnie z nazwiska. „Niech się pani ubierze na śledztwo” – powiedział. Gdy się ubrałam, dwóch strażników zaprowadziło mnie do naczelnika Aleksandrowa. Na śledztwie przede wszystkim zaczął mnie sypać Józef Krupiński, potem Wysocki, Zakrzewski i Syroczyński. Mówili wszystko, co wiedzieli.
Wysocki i Kotwica chodzili za mną w kancelarii jak dwa psy i namawiali mnie, żebym się przyznała i nie mordowała pana naczelnika. W pewnej chwili Wysocki mnie popchnął, potoczyłam się i krzyknąwszy: „won, ty zbrodniarzu”, złapałam za krzesło. Wtedy Aleksandrow chwycił mnie za gardło i rzucił o drzwi. Padając, zawołałam – wody! Jakiś szpicel podał mi wody, którą zwilżyłam sobie twarz i usta. Potem podniosłam się z podłogi i usiadłam na ławce, oddychać było mi bardzo ciężko. Aleksandrow kazał mnie z powrotem odprowadzić do więzienia. W celi więziennej dostałam silnych bólów, jęczałam i krzyczałam do rana jak nieludzkie stworzenie. Na drugi dzień z rana wołałam na cały głos, aby mi dali doktora. Przed obiadem przysłano jednego doktora, a po obiedzie drugiego. Doktorzy widocznie uznali, że jestem poważnie chora, gdyż po sfotografowaniu mnie jeszcze tego samego dnia o godz. 4 po południu odstawiona zostałam na stację w Grodzisku do dalszej podróży. Strażnicy, co mnie odstawiali, chodzili sobie po sali, a ja siedziałam na ławce. Wkrótce na stację przyszła Krupińska. Nie odezwałam się do niej wcale, gdyż zwolnienie jej bardzo mnie zdziwiło i byłam ostrożna. Później dowiedziałam się, że Aleksandrow ją zwolnił pod naciskiem jej męża, który postawił Aleksandrowowi za warunek, że będzie dalej sypał, o ile mu żonę wypuści. Aleksandrow wypuścił mu żonę, ale na nowo ją aresztował, jak tylko wypompował co chciał od Krupińskiego. Kiedy pociąg przyszedł, wsiadłam ze strażnikami i pojechałam do Warszawy.
W Warszawie strażnicy zawieźli mnie do więzienia kobiecego na Pawiaku, do tzw. Serbii [5]. Tutaj umieszczona zostałam w więziennym szpitalu. Na spacer nie wychodziłam wcale, bo miałam ataki serca i odczuwałam silny ból w głowie i gardle. Po niejakim czasie przyszły do mnie klucznica i starsza więzienna: „Niech się pani ubiera – mówi – bo pojedzie pani na ukończenie śledztwa do Grodziska”. Odpowiedziałam, pojadę, o ile pojedzie ze mną prokurator. Wówczas przyszli naczelnik i sekretarz więzienny, oświadczając, że „jeżeli nie wstanę z łóżka i nie ubiorę się, to sprowadzą żołnierzy, którzy mnie podniosą”. Odpowiedziałam, że jestem bardzo chora i że żądam prokuratora. W dwa tygodnie później przyjechał prokurator i Aleksandrow, aby przeprowadzić śledztwo. Po śledztwie przyszły do mnie towarzyszki Maria Rodziewiczówna i Maria Łopuska, które też siedziały wtedy na Serbii, aby mi powinszować, że dobrze się trzymałam na śledztwie. Wkrótce te same towarzyszki zawiadomiły mnie, że towarzysze starają się, aby mnie zwolnić za kaucją dla przeprowadzenia operacji gardła. Lekarz więzienny proponował mi, żebym się zgodziła na operację gardła w więziennym szpitalu. Odpowiedziałam, że na to nie zgodzę się nigdy, że pracowałam w Zakładach żyrardowskich i że tam należy mi się szpital. Na czwarty dzień poinformowana zostałam, że kaucja za mnie została złożona i że jeszcze przed wieczorem zostanę zwolniona. Przysłana będzie parokonna dorożka, która przewiezie mnie do szpitala Św. Ducha.
Tak też się stało. Kiedy wyszłam zza więziennych krat i jechałam w powozie, cały świat kołował się w mej głowie.
W szpitalu św. Ducha zaraz przy wejściu jeden z towarzyszy wręczył mi piękną wiązankę kwiatów, a mecenas Stanisław Patek podszedł do mnie i zaprowadził mnie do gabinetu doktorów Kryńskiego i Kalinowskiego i prosił ich o opiekę nade mną.
Na drugi dzień, we wtorek, pojechałam w towarzystwie wyżej wymienionych doktorów do kliniki na ulicę Niecałą dla przeprowadzenia badania nad wzdęciem gardła, które powstało na skutek dużego i długiego krzyku. W klinice było bardzo dużo doktorów i asystentów. Doktorzy dochodzili do mnie, oglądali mi gardło i objaśniali coś młodym. Potem jeden z doktorów, staruszek, zapytał mnie wobec swych kolegów: „Czy pani nie obawia się iść pod nóż?”. Odpowiedziałam, że na wszystko jestem zdecydowana. Staruszek mocno uścisnął mi rękę. Po badaniu na komisji lekarskiej powróciłam z doktorami Kryńskim i Kalinowskim do szpitala św. Ducha, gdzie dokonali mi operacji.
W szpitalu najtroskliwiej opiekowała się mną siostra tow. Łopuskiej, która była w szpitalu św. Ducha masażystką; codziennie przynosiła mi po kilka sztuk pomarańcz, których sokiem żyłam przez pewien czas. Kiedy nabrałam już siły, przeprowadzona zostałam z sali operacyjnej na salę płucną. Ale na tej drugiej sali byłam krótko, bo dnia jednego przyszła do mnie siostra tow. Łopuskiej z doktorem i powiada: „Ubierajcie się prędko, bo telefonicznie zapytał się o was Aleksandrow, czy jesteście zdrowa? Chce was pewnie aresztować ponownie”. Słysząc to, prędko zrzuciłam z siebie ubranie szpitalne i ubrałam się w swoje, które mi przyniósł jakiś posługacz. Ponieważ formalności z wymeldowaniem ze szpitala załatwiała siostra tow. Łopuskiej, przeto bez trudności wyszłam ze szpitala, wsiadłam do bryczki i kazałam się wieźć na Nowy Świat do mieszkania mojej szpitalnej opiekunki, gdzie ukrywałam się przez parę dni. Następnie pojechałam do tow. Czerwonego (Wojdalińskiego) na ul. Niecałą, który wysłał zaraz swoją żonę do tow. Stefanii Sempołowskiej, od której otrzymałam adres na ul. Polną do nauczycielki, której nazwiska dziś już nie pamiętam. U nauczycielki tej byłam tylko 3 dni. W dniu czwartym przyszedł do mnie towarzysz od tow. Sempołowskiej i zakomunikował mi, że jeszcze tego samego wieczora wyjeżdżamy za granicę. Poinformował mnie przy tym, że jedzie nas czworo, że więc w wagonie nie usiądziemy razem w jednym przedziale. W Będzinie mieliśmy wysiąść i pójść pieszo do wyznaczonego miejsca... Wieczorem kwadrans do 9 byłam na dworcu warszawsko-wiedeńskim.
Do Będzina zajechaliśmy szczęśliwie. Na peronie oczekiwał towarzysz, który według ustalonego hasła obcierał sobie twarz chusteczką. Podeszłam do niego i powiedziałam, że jestem Michalina. Zgadza się – odpowiedział – i zaprowadził mnie na miasto do towarzyszy robociarzy, gdzie znalazła się również trójka przybyła ze mną z Warszawy. Składała się ona z jednego pepeesowca i dwojga esdeków, męża i żony, katorżników. Dwa dni spędziliśmy razem na jednym mieszkaniu. Trzeciego dnia przyjechał po nas młody towarzysz w parę koni i zawiózł nad graniczną wioskę, gdzie znowu czekaliśmy półtora dnia. W piątym dniu naszej wędrówki na tej samej bryczce wyjechaliśmy do nadgranicznego lasu Rembek, gdzie wysiedliśmy, gdyż blisko była granica. Gdy uszliśmy kawałek drogi, usłyszeliśmy wystrzały. Przemytnik powiada: „Usiądźcie, a ja zbadam, co to jest, i za chwilę wrócę”. Po pół godziny przemytnik wrócił i poprowadził nas do rzeczki nad samą granicę. Nadszedł żołnierz austriacki; myślałam, że wpadliśmy, a on do nas wykrzyknął w polskim języku, aby iść trochę dalej... Skoro podeszli, przemytnik mówi: „Mężczyźni niech się rozbiorą (i sam się rozebrał) i przeniosą kobiety przez wodę”. Ja weszłam na plecy przemytnika, a katorżanka weszła na plecy swego męża. Po przejściu podaliśmy sobie z radości nawzajem dłonie, że szczęśliwie udało się nam przedostać przez granicę rosyjsko-austriacką. Za granicą przeszliśmy kawałek drogi, ja zasłabłam i iść dalej nie mogłam. Wtedy towarzysze wzięli mnie na plecy i nieśli do pobliskiej wsi, niedaleko stacji Szczakowej. We wsi tej odpoczęliśmy, pożywiliśmy się i doprowadziliśmy odzież do porządku. Następnie poszliśmy na stację w Szczakowej, gdzie przemytnik wykupił nam 4 bilety do Krakowa. Działo się to w maju 1910 roku.
W Krakowie po przyjacielskim i serdecznym rozstaniu się z esdekami udałam się w towarzystwie na ul. Lubicz, gdzie pożegnaliśmy się przed mieszkaniem doktorów Bujwidów. Po wręczeniu listu polecającego od tow. Sempołowskiej dr Bujwid i jego żona przyjęli mnie bardzo serdecznie. Opiekowali się oni mną przez czas dłuższy, odżywiali mnie dobrze i leczyli.
Na drugi dzień po moim przyjeździe zjawił się tow. Franek (Gibalski) i zabrał mnie do redakcji „Trybuny” [6] dla zdania sprawozdania o wielkiej wsypie żyrardowskiej przed władzami centralnymi partii. Byli tam tow. Stanisław (Arciszewski) i tow. Michał (Sulkiewicz); żądali ode mnie informacji dotyczących przeważnie przebiegu śledztwa i prowokatorów. Zdałam sprawozdanie, co wiedziałam i słyszałam. Pod koniec mego sprawozdania przyszedł i tow. Ziuk (Piłsudski), który zapytał mnie się o tow. Gienka. Powtórzyłam, co już mówiłam poprzednio, że tow. Gienek jest odosobniony, siedzi sam w pojedynczej celi, że Aleksandrow używa wszelkich środków, włącznie do katowskich, żeby go tylko złamać na duchu i uzyskać od niego potrzebne wiadomości, że jednak nie dał się zepchnąć na drogę zdrady.
Pewnego razu przyszedł do mnie tow. Witold i zakomunikował mi najpierw wiadomość, że na Aleksandrowa rzucona została bomba na stacji w Grodzisku. Bardzo mnie to uradowało, gdy jednak Witold powiedział mi, że tow. Henryk (Bartniak), który tę bombę rzucił – dostał się w łapy carskich siepaczów, zrobiło mi się smutno na sercu... Potem rozmawialiśmy o znaczeniu tej akcji i wrażeniu, jakie musiała ona wywrzeć na masach robotniczych i więźniach politycznych, w szeregach, których było bardzo dużo ofiar Aleksandrowa.
Kiedy pod bardzo troskliwą opieką dr. Bujwidów odzyskałam zdolność do jakiej takiej pracy, przesłana zostałam przez władze partyjne do babki i dziadka Pawińskich na komunę na ul. Czarnowiejską. Na tej komunie byli sami bojowcy: Witold Orzech [7], Franek II [8], Michał II, Jerzy II i Emil. Na razie nie bardzo to mi zaimponowało, że sama jedna znalazłam się pośród takich wilków... Ale musiałam pogodzić się z losem. Zaczęłam poznawać życie i ludzi w gromadzie. Były dni smutne, były i wesołe.
Towarzysze moi często narzekali na władze partyjne. Sami jednak nie byli bez winy, gdyż jak tylko dostali pieniężny zasiłek, to go roztrwonili i znów była bieda. Pewnego razu, gdy zaczęli wyrzekać, zaczęłam wyszywać pantofelki na kopytku. Po skończeniu roboty poszłam do tow. Rodziewiczówny, która po uwolnieniu z więzienia przyjechała do Krakowa i pantofelki te jej darowałam. Z podarunku mojego tow. Rodziewiczówna była bardzo ucieszona i podziękowała mi serdecznie. Ofiarowaną zaś sumkę od tow. Rodziewiczówny na tramwaj wręczyłam babce, żeby kupiła moim gderałom tytoniu. Gdy babka tytoń kupiła i powiedziała z jakiego źródła pochodzi, to później chłopcy jeden przez drugiego nakręcali rafię, żebym wyszywała pantofelki. Wykonywałam z zadowoleniem tę pracę i gdzie tylko mogłam, spieniężałam swoje „arcydzieła”, żeby tylko chłopcy nie narzekali na swe położenie. Najczęściej bywałam w sprawach moich chłopców u tow. Marii Paszkowskiej, której doręczałam gotowe pantofelki i od której przynosiłam tytoń, ubrania lub bieliznę.
Jeżeli bielizna lub ubranie było porwane, to je reperowałam. Tak było do przyjazdu tow. Mutry [9] do Krakowa, którą władze przydzieliły do naszej komuny.
Po rozkonspirowaniu się tow. Mutry w zaborze rosyjskim władze centralne zaangażowały mnie na jej miejsce do Centralnej Techniki. Od tego czasu byłam w komunie tylko gościem. Ponieważ przydział mój do Centralnej Techniki był zakonspirowany, musiałam każdy swój wyjazd do zaboru rosyjskiego maskować. Z tego powodu zaprzestałam się zajmować sprawami komuny, a towarzysze zaczęli na nowo gderać. Gdy im odpowiadałam, że teraz w komunie jest tow. Mutra, niewiasta zdrowa, która może poświęcić się całkowicie jej sprawom, to chłopcy odpowiadali: „Towarzyszko, my wolimy was chorą, jak Mutrę zdrową”. I chórem na mnie, że skoro należę do komuny, to powinnam pracować dla niej, a nie chodzić po innych kątach! Zezłościłam się i odpowiedziałam, że pracuję dla wszystkich, którzy pomocy mej potrzebują. „Czy i dla góry pracujecie?” – zapytali wszyscy. Odpowiedziałam: tak dla góry, jak i dla dołu... Nie podobała się moja odpowiedź moim gderałom, gdyż wszyscy byli źle usposobieni wtedy do „góry”, tj. do władz kierowniczych. Od tego czasu towarzysze unikali ze mną rozmowy, co mi na dobre wychodziło, gdyż byłam mniej skrępowaną.
Z powodu piastowania przeze mnie funkcji w Technice Centralnej bywałam często w „Trybunie”, gdzie poznałam szereg wybitnych ludzi, jak B. Limanowskiego, I. Daszyńskiego, L. Wasilewskiego, F. Perla, dr. H. Diamanda, inż. Al. Malinowskiego, W. Jodko-Narkiewicza i innych, nie licząc tych, o których już wspomniałam na innym miejscu.
Pierwsza moja wyprawa do zaboru rosyjskiego była dość urozmaicona. Na dworcu w Krakowie zamiast wsiąść do pociągu, który idzie do granicy, wsiadłam do pociągu lwowskiego. Przy sprawdzaniu biletów, gdy minęliśmy kilka stacji, powróciwszy do Krakowa, przesiadłam na inny pociąg, idący przez Szczakową do granicy. Po przybyciu do granicy dowiedziałam się, że pociąg do Warszawy odchodzi dopiero nazajutrz rano. Zapytałam się oficera straży pogranicznej, gdzie mogłabym dostać nocleg; wskazał mi ręką na siedzącą staruszkę. Staruszka dała mi pokój wygodny, zamknęła go na klucz i poszła, bo było już późno. Przez noc całą nie spałam. Przed odejściem pierwszego pociągu staruszka przyszła, otworzyła drzwi i zapytała się, czy będę co jeść. Poprosiłam o bułkę i szklankę herbaty. Po skonsumowaniu posiłku i zapłaceniu należności skierowałam się ku drzwiom wyjściowym, prowadzącym na peron. Przy wyjściu z sali żandarmi rosyjscy zapytywali pasażerów o nazwiska i wręczali im dokumenty podróży, które były im oddane przy wysiadaniu z austriackiego pociągu. Gdy wypowiedziałam nazwisko – Lipińska, żandarm zapytał mnie, dlaczego nie jadę razem z mężem. Odpowiedziałam, że mąż jest nauczycielem i okoliczności mu na podróż nie pozwoliły, żandarm popatrzył się na mnie chwilkę, jakby się namyślał, wreszcie paszport mi oddał. Kiedy już wsiadałam do pociągu, odetchnęłam. Towarzysz, który miał razem ze mną jechać w charakterze mego męża, nie stawił się na dworcu w Krakowie i postanowiłam jechać bez niego. Na drugi raz już bym tego nie zrobiła; o taki drobiazg mogłam się wsypać.
W Koluszkach wysiadłam z pociągu, który szedł do Warszawy, i przesiadłam się na pociąg łódzki. W Łodzi na ul. Widzewskiej odszukałam ojca tow. Henryka (Bartniaka), dla którego przywiozłam pieniądze od Wydziału Bojowego. Ojciec Henryka nie miał słów uznania dla swego zacnego i bohaterskiego syna, który oddał swe życie za życie Aleksandrowa. Starowina zaprowadził mnie do swej córki na ul. Piotrkowską, która była służącą. Mówiła, płacząc, jak jest jej przykro, że już nigdy nie zobaczy swego ukochanego brata, do którego miała tyle zaufania i o którym zawsze myśli...
Po bardzo serdecznym pożegnaniu się z ojcem i siostrą Henryka poszłam na dworzec kaliski, gdzie wykupiłam bilet do Kutna. Na stacji w Kutnie nieoczekiwanie spotkałam tow. Śmigłego, który, jak się okazało, niedawno przeprowadził się tutaj z Żyrardowa ze swą matką, gdyż dostał tu zajęcie na stacji w urzędzie telegraficznym. Dowiedziałam się przy tym o aresztowaniu brata tow. Śmigłego, Ludwika, oraz otrzymałam pewne informacje ze śledztwa dotyczące sprawy 67-miu.
Z Kutna udałam się karetką do Koła i zgłosiłam się do jakiegoś urzędnika; nazwiska jego dziś sobie nie przypominam. Poprosiłam go o skontaktowanie mnie z tow. Sokołem (Gorgulem), z którym zobaczyłam się wieczorem. Zakomunikowałam mu rozkaz Wydziału Bojowego, żeby przyjechał w ważnej sprawie do Krakowa.
Na drugi dzień z rana wyjechaliśmy z Koła karetką do Kutna, gdzie do przyjścia pociągu zatrzymaliśmy się u tow. Śmigłego, który mieszkał naprzeciwko stacji.
W kilka dni później, po powrocie do Krakowa przetransportowałam przez granicę broń do Sosnowca. W Sosnowcu przychodzę pod wskazany adres, a tu... drzwi zamknięte. Stukam, nikt nie otwiera. Uchyliły się drzwi sąsiednie, z których wyszedł mężczyzna, spojrzał na mnie i poprosił mnie do siebie. W mieszkaniu zapytał mnie, czy jestem przyjezdną? Odpowiedziałam, że tak. Wtedy, jak się okazało – towarzysz mówi, że miała przyjechać tow. Bronka. Odpowiedziałam, że przyjechałam zamiast niej. Wówczas poinformował mnie, że towarzysz, do którego przyjechałam, został w przeddzień aresztowany. Wtedy mówię: „Towarzyszu, musicie mnie natychmiast skomunikować z miejscowym instruktorem lub przedstawicielem dzielnicy, mam bardzo ważną rzecz do załatwienia. Odpowiedział, że on nie pójdzie, gdyż policja ma go na oku, lecz pójdzie jego żona. Żona zgodziła się chętnie, kazała mi zdjąć płaszcz i wziąć chustkę. Ubrałam się, jak chciała, byleby załatwić sprawę. Po wyjściu kazałam jej iść chodnikiem po lewej stronie, sama poszłam po prawej. Kiedy doszłyśmy do domu, gdzie mieszkał towarzysz, któremu miałam powierzyć broń, towarzyszka moja weszła pierwsza do sieni. Towarzysza zastałam w domu, przedstawiłam mu się, kto jestem, i u niego przenocowałam. Na drugi dzień oczekiwałam przyjazdu tow. Stanisława z Krakowa, który kazał mi poczekać na siebie w Sosnowcu. Skoro jednak minął dzień cały i tow. Arciszewski nie pokazał się, wyjechałam z powrotem do Krakowa. Byłam bardzo zaniepokojona i myślałam, że tow. Stanisław już wsiąkł. Tymczasem zaszły inne przyczyny. Bojowcy z mojej komuny, którzy mieli jechać z tow. Stanisławem do zaboru rosyjskiego, uchylili się od akcji... Tow. Arciszewski, jak mi wiadomo, wyjechał potem sam do zaboru rosyjskiego i stamtąd wziął potrzebnych ludzi.
Pracę w technice centralnej pełniłam aż do ostatniej akcji bojowej pod Turkami. Nie odciągnęły mnie od niej nawet wsypy Sukiennika w Częstochowie i Zagłębiu.
Tarcia wewnętrzne w partii w Krakowie coraz bardziej się wzmacniały... Pieniądze, zdobyte pod Turkiem, zaostrzyły tylko stosunki pomiędzy CKW a Wydziałem Bojowym, który pieniądze te bez aprobaty CKW zużył na spłacenie długu Organizacji Bojowej i jej potrzeby.
W związku z tym poszłam do tow. Paszkowskiej, u której tow. Arciszewski złożył z tych właśnie pieniędzy po 150 koron dla mnie i niektórych innych towarzyszy prosząc, aby mi je dała w całości. Tow. Paszkowska chciała udzielać mi ze złożonej sumy po parę koron, gdybym wam dała wszystko – mówiła – to rozdacie towarzyszom. Ostatecznie jednak po rozmowie wręczyła mi całą sumę.
Na drugi dzień poszłam do „Trybuny” i położywszy na stole 150 koron przed towarzyszem Jodko-Narkiewiczem, powiedziałam: Towarzyszu, pieniądze te otrzymałam od tow. Stanisława z ostatniej konfiskaty na swe utrzymanie; składam je do rozporządzenia CKW. Tow. Wroński był bardzo uradowany z mego postępku i kazał mi przyjść za 3 dni. Kiedy przyszłam w oznaczonym czasie, tow. Wroński oświadczył mi, że CKR bardzo wysoko ceni mój postępek, lecz 150 koron przyjąć nie może. Ucieszyłam się, że sprawa pomyślny obrót wzięła, gdyż naprawdę znajdowałam się po zlikwidowaniu komuny bez dachu nad głową i bez pieniędzy...
Z „Trybuny” udałam się do tow. Rodziewiczówny i powiedziałam jej, że teraz nie mam stałego miejsca zamieszkania, że czuję się wyczerpaną na siłach i że chętnie bym gdzieś wyjechała. Tow. Rodziewiczówna bardzo przejęła się moim położeniem, a w parę dni później zakomunikowała mi, że rozmawiała o mnie z żoną tow. Agrafki (Dehnelową), która na całe lato wyjeżdża do Zakopanego z dziećmi i chorym mężem; że zgodziłaby się, abym pojechała z nią do pomocy w domowym gospodarstwie. Propozycję tę przyjęłam z zadowoleniem i wyjechałam z towarzyszami Dehnelami do Zakopanego. U tow. Dehnelów było mi bardzo dobrze i byłam wdzięczna tow. Rodziewiczównie, że mnie tak dobrze urządziła. W tej samej willi zamieszkali państwo Róg (zdaje się, że to obecny poseł na Sejm), którym zakupy robiłam w mieście i za tę usługę otrzymywałam 5 koron miesięcznie. Oprócz tego tow. Maruszka (żona Mireckiego) nadsyłała mi swą bieliznę do reperacji, za co otrzymywałam również wynagrodzenie.
Niedługo potem, po przeniesieniu się tow. Dehnelów z Zakopanego do Krakowa, pojechałam do Lwowa, gdzie tow. Arciszewski ulokował mnie u tow. Sygietyńskiej przy ul. Sapiehy 12. Dom tow. Sygietyńskiej stał otwarty dla wielu towarzyszy emigrantów; najczęściej bywał tam tow. Jur (Gorzechowski).
We Lwowie podówczas, jak i Krakowie, wytworzyła się opozycja przeciwko CKW (Piłsudskiemu, Wrońskiemu i innym). Na zebraniach główny nacisk kładziono, żeby nie zaniedbywać roboty w zaborze rosyjskim i mobilizować masy robotnicze do aktywnych wystąpień. Stanowisko to podzielałam, uważając za święty obowiązek podtrzymywanie w ten sposób w masach robotniczych ducha walki [10].
W końcu 1912 r. postanowiłam opuścić Lwów i pojechać do zaboru rosyjskiego na robotę partyjną. Poszłam do tow. Arciszewskiego, od którego zażądałam pieniędzy na drogę i paszport. Tow. Arciszewski chętnie zgodził się na moją propozycję i dał mi pieniądze na przejazd, ale co do paszportu, to poradził mi się zwrócić do tow. Maruszki w Krakowie. Spakowałam swoje skromne rzeczy i wyjechałam do Krakowa, zabierając ze sobą transport „Placówki”.
W Krakowie tow. Maruszka wyrobiła mi paszport na nazwisko Salomei Olechowskiej. Za tym paszportem wyjechałam do zaboru rosyjskiego.
Udałam się do Łodzi, gdzie zamierzałam dostać się do pracy, żeby nawiązać bezpośredni kontakt z robotnikami i zarobić na swe utrzymanie. W Łodzi zamieszkałam u tkacza, Michała Trzaskowskiego, który pracował u Gejera; przez niego też starałam się dostać do tej fabryki, ale bezskutecznie. Potem zgłosiłam się do zakładów Scheiblera, Poznańskiego, do Widzewskiej Manufaktury i innych, ale bezskutecznie. Chciałam się dostać do jakiej przędzalni lnu, gdyż jestem wykwalifikowaną prządką, lecz i tutaj nie mogłam dostać się do pracy. Nie chcąc tracić czasu, zajęłam się małymi dziećmi robotników i uczyłam je czytać, pisać i rachować; prócz tego uczyłam dziewczynki ręcznego szycia. Praca oświatowa dawała mi duże zadowolenie, lecz jeszcze większe miałam z nawiązanych stosunków z towarzyszami robotniczymi, którzy z zadowoleniem przyjmowali ode mnie „Placówkę”. Z tow. Murawą, tkaczem, bardzo wyrobionym i uświadomionym robotnikiem, ułożyliśmy plan pracy organizacyjnej, który częściowo wprowadziliśmy w życie. Lecz niedługo potem musiałam uciekać z Łodzi, bo zainteresowała się moją osobą policja łódzka. Pewnego razu przyszła do mnie sąsiadka, której córeczki uczyłam, wywołała mnie do sieni i mówi mi, że w tej chwili był u niej młody, wysoki pan, ładnie ubrany, który wypytywał się: „Czy do tej pani, co uczy dzieci, przychodzą jacy mężczyźni?”. Sąsiadka miała odpowiedzieć, że nie widziała. Potem się zapytał: „Czy ta pani jest w domu?”. Sąsiadka odpowiedziała, że pewnie jest, bo niedawno mnie widziała. Myślała początkowo, że to mój narzeczony tak się wypytuje o mnie, była więc pewna, że po wyjściu z jej mieszkania uda się do mnie. Zdziwiło ją, że tak się nie stało i dlatego prędko mi opowiedziała o tajemniczym panu. Tknięta przeczuciem, że to szpicel, złapałam sąsiadkę za rękę i wybiegłam z nią na ulicę, żeby mi pokazała tego pana. – To ten, co idzie w czarnym palcie i kapeluszu! – wykrzyknęła. Żeby nie stracić go z oczu, poprosiłam sąsiadkę, żeby mi prędko przyniosła chustkę, a okrywszy się nią, prędko poszłam po drugiej stronie ulicy, żeby tego pana dogonić i wyśledzić, gdyż wszedł do cyrkułu policji. Nie czekając, co dalej będzie, powróciłam prędko do mieszkania, spakowałam w walizkę swe rzeczy i ukryłam się na Górnym Rynku przy ul. Zarzyckiej u tow. Krawca. Tow. Murawa radził mi zaraz wyjechać z Łodzi; posłuchałam go i wyjechałam wieczorowym pociągiem z dworca Kalisko-Łódzkiego do Kutna do Basińskich.
Szczęście mi sprzyjało, trafiłam na przeprowadzkę. Basińscy przenosili się z powrotem do Żyrardowa. Tow. Śmigły (Bolesław) ulokował mnie u kolejarza, tow. Filipowicza, u którego w czasie mojej krótkiej tam bytności czułam się dobrze.
Po tygodniowym wypoczynku w Kutnie wyjechałam do Częstochowy, gdzie odszukałam w osadzie fabrycznej Błeszno Bielarskich, którzy w swoim czasie przenieśli się z całą rodziną do Częstochowy. Staruszek Bielarski, człowiek bardzo miły i szlachetny, gdy mnie zobaczył, tak się rozczulił, że z trudem udało mi się go opanować, opowiedział mi z dużym żalem o śmierci swej córki i żony, bardzo zacnej niewiasty. Sympatyczny ten staruszek zamieszkiwał przy starszym synu Józefie, który na „Częstochowiance” zajmował poważne stanowisko w biurze, mając pod swoim kierownictwem również dział paszportowy. Po wynurzeniach staruszka z kolei przyszłam do słowa i powiedziałam mu, że chciałabym się dostać do pracy i pozostać w Częstochowie. Klasnął w ręce z radości, że choć teraz będzie mógł z kimś pogadać o minionych czasach. Potem zwrócił się do swego syna i prosił, żeby wstawił się za mną do dyrekcji fabrycznej i pracę mi wyrobił. Pan Józef przyrzekł mi, że wstawi się za mną i sprawę załatwi jako z Olechowską Salomeą Władysławą, austriacką poddaną.
Nazajutrz już otrzymałam wezwanie do pracy. Polecono mi stawić się przed doktorem, lecz doktor mnie nie badał, widocznie był już urobiony przez pana Józefa, bo od razu wydał mi kartkę, że jestem zdrowa.
Zamieszkałam tymczasowo u młodszego syna Bielarskiego – Piotra, który wtedy mieszkał z żoną przy ul. Bór. Na tej też ulicy później wynajęłam mieszkanie w domu Hermana, gdy dostałam maszynę i pracować zaczęłam na akord.
Na „Częstochowiance” początkowo pracowałam na dniówkę i zarabiałam 55 kop. dziennie (pracowałam od 6 rano do 6 wieczór, z półtoragodzinną przerwą na śniadanie i obiad). Gdy jednak nauczyłam się szpulować, to otrzymałam maszynę na 15 szpingli (wrzecion); zarabiałam od 4 rb. 38 kop. do 5 rb. 82 kop. tygodniowo, po potrąceniu na rzecz kasy chorych od 4 do 6 kopiejek. Po otrzymaniu maszyny byt mój znacznie się poprawił. Ogólne jednak warunki na „Częstochowiance” były bardzo ciężkie.
Często zdarzało się, że robotnice z nadmiaru pracy i złego odżywiania się zapadały na zdrowiu i chorowały po parę tygodni. W fabryce był zaprowadzony taki zwyczaj, że gdy jedna z robotnic zachorowała, to pozostałe trzy robotnice (cztery pracowały przy jednej maszynie) musiały podzielić pomiędzy siebie pracę. W taki sposób robotnice miast pracować na 15 wrzecionach, musiały robić na 20, nie mając za te dodatkowe 5 wrzecion wynagrodzenia. Wzbudzało to wśród robotnic niezadowolenie, milczały jednak w obawie utraty pracy. Pewnego razu do pracy nie stawiło się parę robotnic; pracę ich nakazał obermajster Piłatowski podzielić pomiędzy robotnice, które pracowały razem z nimi. Robotnice wykonały rozkaz, ale zażądały dopłaty, która dotąd nie była stosowana. Byłam w liczbie pokrzywdzonych i wystąpiłam razem z innymi. Udałyśmy się do kantoru. Gdy weszłyśmy do kantoru, dyrektor podszedł do nas i zapytał się najbliżej stojącej robotnicy, co ma do powiedzenia? Robotnica niezbyt wymowna zaczęła się plątać i tłumaczyć niejasno, że nie może za to, co zarabia, wyżyć, że wynajęła do swoich drobnych dzieci dziewczynkę, której nie może zapłacić, bo nie ma z czego. Inna znów mówiła, że gdy pracowała u jakiegoś naczelnika, to tam płacono jej oddzielnie za pracę w ogrodzie i oddzielnie za pracę przy praniu, więc chciałaby i przy tej pracy być też wynagradzana sprawiedliwiej. Słysząc, że robotnice niezbyt jasno stawiają swe żądania i nie wyjaśniają należycie całej sprawy, poprosiłam dyrektora o głos i wyjaśniłam mu, że robotnice z przepracowania i nędznego odżywiania często chorują i dlatego nie przychodzą do pracy i że żadnej dopłaty za dodatkowe wrzeciona nie otrzymują. Przy tym zaznaczyłam, że według mnie najważniejszą rzeczą w tym zatargu nie jest dodatkowa dopłata, lecz unormowanie samych wrzecion, aby robotnice nadmiernie nie pracowały; nie będą wtedy chorować. W rozmowie z dyrektorem miałam tę przewagę, że pracując kiedyś w przędzalni lnu, jako prządka, miałam pojęcie o maszynach przędzalnianych i orientowałam się we wszystkich szczegółach. Toteż dyrektor uważnie mnie słuchał i w końcu oświadczył, że nie będzie zmuszał do przejmowania pracy po tych robotnicach, które z powodu choroby nie stawiły się do pracy. Zauważyłam jednak, że niektóre z robotnic nie były zadowolone z takiego wyniku rozmowy, zwłaszcza te, co były silniejsze, wolałyby one jaką taką dopłatę, toteż gdy po jakimś czasie dyrektor wydał zarządzenie salmajstrowi, żeby unormował wszystkie wrzeciona na 15, przyszły do mojej maszyny 4 robotnice i powiedziały, że dobrze by było parę groszy więcej zarobić, o ile by tylko dyrektor zechciał dopłacić za te 5 wrzecion... Odpowiedziałam im z oburzeniem, że widocznie nie dbają wcale o swe zdrowie i życie, żeby wychować swe potomstwo, skoro za parę groszy chcą zniszczyć resztki swych sił.
Innego razu miałam zatarg z nowo przyjętym majstrem Polakiem, który nastał na miejsce ewangelika Niemca. Nowy majster był dla robotnic bardzo przykry i despotyczny. Jednego razu poszłam do parownika po przędzę; gdy nachyliłam się nad koszem z przędzą, żeby zobaczyć, czy są w koszu szpulki na dużych tutkach, nowy majster nadszedł i zakomenderował: „Brać szpulki i wynosić się”. Wyprostowałam się i popatrzyłam chwilę na brutala, po czym zapytałam: „Do kogo pan tak mówi? Czy ma pan jakie podstawy, aby tak się do kobiety-robotnicy odzywać?”. Odpowiedział, że ma prawo mówić, co mu się podoba, gdyż jest majstrem. Oświadczył mi przy tym, że zapisze mi 50 kopiejek kary, co też wykonał.
Przy tych sporach zdobyłam sobie duże zaufanie wśród robotnic. Wykorzystując je, zorganizowałam koło kobiet, na czele którego postawiłam tow. Szymańską. Sama chciałam być trochę bardziej swobodna, żeby szerzej robotę organizacyjną rozwijać. W tym też czasie przyjechał tow. Józef (Mieczysław Mańkowski), któremu zdałam sprawozdanie ze swej działalności w Łodzi, w Częstochowie, oraz swej bytności w Kutnie. Przy sprawozdaniu narzekałam na brak literatury. Tow. Józef doręczył mi 25 egzemplarzy „Walki”, domagałam się więcej, ale że miał sam niewiele, to mi nie dał, bo po trochu miał obdzielić wszystkie miejscowości, do których miał adresy. Żyrardów też oczywiście otrzymał, bo dałam tow. Józefowi adres do Basińskich.
Dobrze dziś sobie nie przypominam, od kogo się dowiedziałam o tow. Pawińskiej, którą organizacja wysłała do kraju z „literaturą”. Zdziwiłam się bardzo, gdy się dowiedziałam, że staruszce tej, przeszło 70-letniej, chciało się jeździć do kraju i robić rewolucję... Ktoś musiał ją zdradzić, bo niebezpieczną starowinę aresztowała żandarmeria z całym ładunkiem literatury i osadziła ją w piotrkowskim więzieniu, gdzie życie zakończyła.
W tym czasie na terenie Częstochowy praca organizacyjna szła mi bardzo ciężko. Nic dziwnego. Częstochowa po rewolucji w 1905 r. do 1911 r. włącznie przeżyła bardzo wiele prześladowań, miała w pamięci ostatnią, ale wielką w swych rozmiarach, prowokację Sukiennika, instruktora bojówki, który nie oszczędził nikogo. W takich warunkach praca organizacyjna nie mogła się rozwijać szybko.
W końcu roku 1913 przyjechał do mnie tow. Mikita, który mi przywiózł trochę literatury i powiedział, że otrzymał polecenie zorganizować Zagłębie i Częstochowę. Przyjęłam to z dużym zadowoleniem. Zaangażowałam też go zaraz do koła męskiego, które niedawno zorganizowałam przy pomocy tow. Celestyna Dzięciołowskiego. Liczyło ono ośmiu mężczyzn. Kobiece składało się z pięciu kobiet. Od tego czasu dość często widywałam się z tow. Mikitą, który, jak żywe srebro, był wciąż w ruchu, nigdy bezczynnie nie chciał siedzieć; nie zdziwiłam się więc, że wkrótce udało mu się w Zagłębiu założyć organizację opozycji PPS.
Kończyła się zima, a nikt nie przypuszczał, że rok 1914 przyniesie nam wojnę. O przygotowaniach do niej wciąż się pisało i mówiło; nikt jednak nie myślał, że tak nagle wybuchnie.
Jak tylko Niemcy wypowiedzieli wojnę Rosji, w Częstochowie wszystkie fabryki stanęły: wypłatę ostatnią otrzymałam 29 lipca. W mieście zrobił się duży ruch. Wojska rosyjskie jeszcze tego samego dnia podminowały żelazny most na Ostatnim Groszu i wysadziły go w powietrze. Po wyjściu wojsk rosyjskich z Częstochowy, dnia 2 sierpnia, tłuszcza, a w tym i robotnicy, rzucili się na pociągi towarowe, co stały na bocznicy, i rozbijali wagony towarowe, z których zabierali maszyny do szycia, garnki żelazne do gotowania, towary płócienne i sukienne, pierze w workach i inne rzeczy. To zaopatrywanie się w różne rzeczy trwało krótko, bo zaraz nadeszli Niemcy, którzy zaprowadzili rygor w mieście.
W parę dni później wpadła do mego mieszkania p. Herman, właścicielka domu, w którym mieszkałam, wołając: „Pani 6 braci zabili”. Myślałam na razie, że biedna kobieta przejęła się wybuchem wojny i zwariowała, braci rodzonych bowiem nie posiadałam. Wyjaśniło się jednak, że nie chodzi o braci w ścisłym pojęciu, a tylko o braci w przenośnym znaczeniu. Ponieważ gospodyni moja wiedziała, że meldowana jestem jako austriacka poddana, uważała mnie za Austriaczkę. Gdy na przejeździe przy fabryce „Częstochowiance” przy wskakiwaniu do odchodzącego pociągu z wojskiem austriackim 6 żołnierzy tragicznie zginęło pod kołami pociągu, zawiadomiła mnie o tym, nazywając ich mymi braćmi. Poszłam na miejsce wypadku. Przy przejeździe po lewej stronie, idąc do miasta z Ostatniego Grosza, Niemcy wykopali dół, do którego na łopatach znosili szczątki nieszczęśliwych.
Z powodu działań wojennych straciłam kontakt z władzami partii, nie wiedziałam, co mam dalej robić; chciałam się dostać na teren Galicji. Było to bardzo trudne. Wszystkie pociągi wypełnione były wojskiem, cywilne pociągi nie kursowały. Taki sam stan rzeczy przedstawiał się i od strony Niemiec. Byłam w rozpaczy. Pewnego razu przyszła tow. Szymańska, mówiąc, że niektóre robotnice zapisują się na roboty rolne w Niemczech. Gdy to usłyszałam, poszłam do biura werbunkowego i zapisałam się z tą myślą, że przez Górny Śląsk uda mi się dostać do Krakowa. Podałam prawdziwe swe nazwisko (dowód miałam zaszyty w plisie w spódnicy). Werbunek do robót rolnych odbył się zaraz wkrótce po zajęciu Częstochowy przez Niemców. Zapisało się na te roboty około 100 osób.
Kiedy przejechaliśmy niemiecką granicę, wysiadłam z pociągu na jednej ze stacji, żeby urzeczywistnić zamiar dostania się do Krakowa. Idąc, spotkałam żandarma, który mnie zapytał, dokąd idę. Wskazałam mu ręką na mały domek. Popatrzył się na mnie i mówi, że tam on mieszka, wobec tego w jakiej sprawie. Tłumaczyłam mu, że chciałam coś sobie kupić z żywności, jednak wzbudziłam w nim podejrzenie i ostatecznie musiałam powiedzieć, że jestem robotnicą i że jadę na roboty rolne. Zaprowadził mnie do kierownika stacji, zrewidował moją walizkę, odesłał mnie pod strażą pociągiem pośpiesznym do Katowic, poczekaliśmy trochę na pociąg, w którym jechała moja gromada na roboty rolne, i tam oddał mnie agentowi transportu. Plan więc się nie udał; musiałam się pogodzić z losem i jechać razem z robotnikami na miejsce pracy do dworu niejakiego p. Dosteina.
Robotnicy i robotnice jadąc do Niemiec na roboty rolne przyjęli następujące warunki: płaca dla kobiet po jednej marce dziennie, a dla mężczyzn po jednej marce i siedemdziesiąt fenigów. Oprócz tego dwór miał wydawać na każdą osobę co tydzień następującą ilość prowiantów: 25 funtów kartofli, 10 f. chleba, 1 f. słoniny lub szmalcu, 1 f. grochu, 1 f. kaszy, 2 f. mąki i 1 litr mleka. Wymówili sobie również robotnicy w umowie, żeby pościel i pomieszczenie, gdzie zamieszkają, było w porządku. Tymczasem dwór z umowy się nie wywiązał; pomieszczenie i pościel były w lichym stanie, prowiant obciął do połowy, słoniny nie dawał wcale. Do tego jeszcze dochodziła brutalność inspektora (rządcy majątku), który za byle co walił kijem robotników; nawet chorych bił kijem, żeby szli pracować, praca trwała od godz. 5 rano do 9 wieczór. Ponadto mieliśmy kucharkę, która nas okradała, wskutek czego żywności wystarczało tylko na 5 dni. Tak trwało przez czas dłuższy, gdyż Dostein, który zgodził nas na sezon letni, przedłużył umowę na sezon zimowy, potem znowu na letni i znów na zimowy, w obawie przed brakiem robotników w sezonie letnim. Traktowano nas w tym dworze jak prawdziwych niewolników. Grożono nam również sądami wojennymi. Mimo jednak tego terroru udało nam się wywalić kucharkę, która była nam narzucona. Potem na prośbę współtowarzyszy pracy podjęłam się być kucharką; robotnicy byli ze mnie zadowoleni. Funkcja ta była dla mnie dogodna, gdyż miałam bliski kontakt ze wszystkimi robotnikami, o których szczególnie mi chodziło; często pracowali oni we dworze przy innych robotach niż robotnice i mieszkali również gdzie indziej. Toteż rozwinęłam między nimi agitację, żeby przed robotami wiosennymi w 1916 roku wystąpić z żądaniem o zawarcie umowy w sposób prawny, aby nie mogła ona być tak haniebnie gwałcona jak ta, która została zawarta z agentem werbunkowego biura w Częstochowie. Robotnicy na moją propozycję zgodzili się wszyscy; gdy przyszedł marzec, kiedy roboty rozpoczynają się w polu, wystawiliśmy rządcy swoje żądania. Rządca się zdumiał: „Co buntujecie się? Czy nie wiecie, że teraz wojna i za bunt pod sąd pójdziecie?”. Odpowiedziałam, że nic nie burzymy, żebyśmy szli pod sąd, że tylko żądamy sprawiedliwego wynagrodzenia za swą pracę i ludzkiego obchodzenia się z nami. Przy tym oświadczyłam, że wszyscy pójdziemy w tej sprawie do miasteczka, do Landrata. Miasteczko leżało o 5 kilometrów od majątku. Gdy wyruszyliśmy marszem do miasta, rządca wyprzedził nas na rowerze, a właściciel majątku na koniu. Kiedy przyszliśmy pod budynek Landrata, ten zaraz wyszedł z tłumaczem i zapytał się, w jakiej przyszliśmy sprawie. Wysunęłam się, jako delegatka, i mówiłam o krzywdzie, jaka nam się dzieje ze strony dworu: o niedotrzymanej umowie, o brutalnym obchodzeniu się z robotnikami inspektora, o tym, że nawet wtedy, gdy są chorzy, pędzi ich kijem do pracy i zapisuje im kary. Opowiedziałam, jak inspektor niejednokrotnie kazał nam pracować przy ulewnym deszczu na polu, a po ulewie zwalniał nas na krótko, aby odzież osuszyć w kuchni. Ponieważ w ciągu najwyżej pół godziny wysuszyć przemoczonej odzieży nie było można, przeto robotnicy, żeby nie mieć pisanej kary, wracali na pole pracować w rozgrzanym tylko, ale nie wyschniętym ubraniu. Z tego powodu wielu robotników chorowało i choruje. Nadmieniłam także o budynku, w którym nas pomieszczono, o tym, że dach jest dziurawy i że podczas deszczu cieknie nam na głowy. Kiedy skończyłam mówić, Landrat, którego moje opowiadanie wcale nie wzruszyło, zapytał się mnie, dlaczego to wszystko ja jedna mówię, a pozostali milczą. Odpowiedziałam, że gdybyśmy wszyscy mówili, to naszych żądań wcale by nie rozumiał, lepiej jest więc, gdy mówię jedna, upoważniona przez ogół. Po tej odpowiedzi Landrat nakazał wszystkim powracać do dworu, a mnie poprosił do swego urzędu. Kiedy robotnicy odeszli, Landrat kazał mnie dwóm żandarmom aresztować i odstawić do więzienia w Gliwicach, gdzie siedziałam od 9 marca do 26 maja 1916 roku.
Pod koniec kary do więzienia przyszedł oficer w towarzystwie naczelnika więzienia i klucznicy, pytając mnie, czy bym poszła do pracy. Zapytałam go się, na jakich warunkach. Odpowiedział, że za całodzienne utrzymanie i jedną markę dziennie. Na warunki te się zgodziłam i w dniu zwolnienia z więzienia przyjechał po mnie ojciec wspomnianego oficera, Franciszek Ballon, który zawiózł mnie do swego majątku do niemieckich Żernic. W majątku tym przepracowałam cztery miesiące, gdyż właściciel nie wypłacał mi całego zarobku, lecz tylko dawał na konto, a gdy stanowczo zażądałam wypłacenia zaległości, policzył mi dzień tylko po 30 fenigów. Wobec tego zwymyślałam go i uciekłam do Katowic, skąd miałam zamiar rejterować do Krakowa, lecz tu mnie znów złapano i uwięziono. W Katowicach siedziałam od 13 do 26 października, a potem w Gliwicach od 26 października do 9 listopada 1916 roku. W obu tych wypadkach siedziałam w więzieniach karnych na podstawie rozkazu prezesa sądu krajowego. Po odbytej karze przyszedł żandarm i zaprowadził mnie za miasto do cegielni, do pracy, gdzie byli zatrudnieni rosyjscy żołnierze, którzy zabrani byli do niewoli przez wojska niemieckie. Inspektor cegielni zapytał mnie, czy chcę pracować. Odpowiedziałam mu na to, że to zależy od tego, jaką da mi pracę. Odpowiedział, że będę napełniała taczki piaskiem. Wyraziłam zgodę i zapytałam o warunki. Odpowiedział, że płaci wolnonajemnym od tej pracy jedną markę i daje wyżywienie z ogólnej kuchni. Warunki nie były zadowalające, jednak zgodziłam się na nie. Kiedy potem z bliska poznałam pracę tych biednych wynędzniałych ludzi, nakładających glinę do taczek lub idących w taczkach, myślałam sobie, że jest to prawdziwa katorga, gdy ludzie pod przymusem, wbrew własnej woli, muszą pracować pod knutem, źle traktowani i żywieni. Między niewolnikami wojennymi było bardzo dużo chorych. Ja również w tych ciężkich warunkach zachorowałam. Po przyjściu do zdrowia nie chciałam pozostawać więcej w Niemczech i prosiłam o wysłanie mnie z powrotem do Częstochowy.
Dnia 26 lutego 1917 roku żandarm przyszedł i zaprowadził mnie na stację w Gliwicach, gdzie dopiero przed samym odejściem pociągu wręczył mi bilet i przepustkę do Częstochowy. Przepustkę, a właściwie rozkaz graniczny za nr 754, wystawił mi zastępca dowódcy 23 brygady piechoty w Gliwicach.
W Częstochowie zaraz po przyjeździe poszłam zameldować się do Magistratu do burmistrza. Zamieszkałam na Ostatnim Groszu. Od znajomych towarzyszy i towarzyszek dowiedziałam się o połączeniu się opozycji z CKR, a także o stanowisku partii wobec wojny itd. Wszystkie te opowiadania, przyznaję się szczerze, wydały mi się wtedy dziwne.
Po niedługim pobycie w Częstochowie pojechałam do Żyrardowa, gdzie nie spodziewałam się po przeszło siedmiu latach niebytności żadnych przykrości, a szczególnie aresztowania. Tymczasem gdy poszłam do burmistrza Hantzcha i przedstawiłam mu paszport niemiecki, który wydany mi został w Częstochowie zamiast dowodów, jakie otrzymałam w Niemczech, to ten mi powiedział, że paszport nie jest wymeldowany w Częstochowie i dlatego nie może być zameldowany w Żyrardowie. Radził mi więc, abym pojechała się wymeldować, gdyż w przeciwnym razie mogę być wysłana do Częstochowy etapem. Łatwiej wydawać takie rozporządzenia, ciężej je było wykonać. Nie posiadałam środków na taką przejażdżkę: Żyrardów – Częstochowa – Żyrardów! Z takimi myślami zeszłam z drugiego piętra na pierwsze do biura i zwróciłam się do urzędnika, Bronisława Wiśniewskiego, którego przedtem nie znałam, prosząc go o udzielenie mi rady. Wiśniewski poradził mi, abym udała się ze swym dowodem do Urzędu Gminnego przy ul. Teklinowskiej; tam mnie zameldują, a później, po trzech dniach, będzie się można stamtąd wymeldować i zameldować się w Magistracie. Oprócz tego ob. Wiśniewski poinformował mnie, że część Teklinowskiej ulicy razem ze wsią Teklinowem podlega Urzędowi Gminnemu i że z tego powodu mogę się fikcyjnie zameldować u kogokolwiek ze znajomych. Za dobrą radę podziękowałam serdecznie i poszłam szukać znajomych na Teklinowie. Kiedy się dowiedziałam, że w białym małym domku Urzędu Gminnego mieszkają Zielińscy, moi znajomi, będąc pewną, że Zielińscy nie będą mi robili żadnych trudności, poszłam prosto do Urzędu Gminnego i zameldowałam się na ich adres. Wójt gminy, Aleksander Gołyński, gdy usłyszał adres, odezwał się w te słowa: „U państwa Zielińskich jest bardzo ciasno, jak pani może się tam pomieścić?”. Odpowiedziałam, że żadnych rzeczy nie sprowadzam, bo cały mój majątek mam na sobie. Wójt nie robił trudności i polecił sekretarzowi gminy, Walendzińskiemu, mnie zameldować, przy czym wydał mi kartki żywnościowe na chleb i na cukier. Kiedy w parę dni później poszłam oznajmić Zielińskim, że zameldowałam się na ich adres, Stefan Zieliński, nauczyciel, który jadł obiad, gdy to usłyszał, położył łyżkę i poprosił mnie do gminy. W gminie poszedł do wójta i coś mu zaczął szeptać do ucha. Wójt zwrócił się do mnie, abym pokazała mu kartki żywnościowe. Kiedy to zrobiłam, kartki zgarnął do szuflady, następnie zażądał ode mnie dowodu osobistego, polecił sekretarzowi, żeby meldunek mój wykreślił z dowodu, oraz odnotował, że zameldowana zostałam omyłkowo i napisać: „Okazicielka Michałowska w gminie Żyrardów zameldowana nie jest”. Gdy wzięłam dowód do ręki i odczytałam te słowa, powiedziałam wójtowi, że gdyby wójt miał poczucie obywatelskie Polaka, to wytłumaczył by innym, że nie wypada tak postępować z kobietą, która miała odwagę i ma odwagę walczyć z najazdem o niepodległość kraju! Na te usłyszałam: „Niech pani tak dużo nie mówi, bo mogę panią aresztować”. „Proszę pana – odrzekłam – dla mnie więzienie to jak klatka dla kanarka; jestem z nim dobrze oswojona...”. Potem powiedziałam jeszcze, co myślę o postępowaniu nauczyciela.
Zabrałam paszport i wyszłam z gminy. Poszłam prosto do Magistratu, do p. Wiśniewskiego, u którego byłam już poprzednio, a któremu teraz opowiedziałam wszystko, co mnie spotkało w Urzędzie Gminnym. Ob. Wiśniewski, muszę przyznać, odniósł się do mnie z całą życzliwością i nie bacząc na konsekwencje, z którymi tak bardzo liczyli się inni, podjął się mnie zameldować w Magistracie, co zrobił jeszcze tego samego dnia. Było to w lipcu 1917 roku. Na tym miejscu niech mi będzie wolno wyrazić ob. Wiśniewskiemu swoje serdeczne podziękowanie za jego obywatelski postępek.
Będąc oficjalnie zameldowaną na adres matki, czułam się uspokojona formalnie, ale w głębi serca pozostał żal do ludzi. Byłam wtedy bardzo wyczerpana fizycznie wszystkimi przejściami. Zasłużyłam sobie na odpoczynek. Po wzmocnieniu zdrowia po dłuższym wypoczynku zainteresowałam się warunkami życia robotników, stanem miasta i organizacji.
Zakłady żyrardowskie nie były czynne, niektóre oddziały zostały zupełnie zniszczone przez wojska rosyjskie, wszędzie i na każdym kroku dawała się odczuwać bieda i niedostatek; wiele kobiet aby nie umierać z głodu, udawało się za miasto, żeby stamtąd skrycie przed patrolami wojskowymi i posterunkami policyjnymi dostarczać mąki, kaszy, grochu lub słoniny i za otrzymane ze sprzedaży pieniądze utrzymać przy życiu rodzinę. Nieszczęście czyhało na nie nie tylko poza miastem, ale i w mieście, gdyż byli tacy, co donosili niemieckiej policji o wszystkim.
W takim stanie zastał wszystkich rok 1918!
W Żyrardowie w czasie wypadków zaczął ruch rosnąć szybko w siłę. Na krótko przed opuszczaniem miasta przez Niemców powstała Rada Robotnicza, która nawiązała łączność z Radą Żołnierską wojsk okupacyjnych. Rezultat porozumienia był taki, że Niemcy dobrowolnie zgodzili się na oddanie broni, pod warunkiem, że wyruszą w pełnym uzbrojeniu i pójdą przez miasto do stacji kolejowej, gdzie dopiero odrzucą broń. Tak też się stało.
Starć krwawych w Żyrardowie nie było.
Władysława Michałowska
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Niepodległość – czasopismo poświęcone dziejom polskich walk wyzwoleńczych w dobie popowstaniowej”, tom XVI zeszyt 1 (42), lipiec grudzień 1937. Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.
Przypisy:
[1]: Gienek – pseudonim Kazimierza Basińskiego.
[2]: Sprawa 67 – była to rozprawa sądowa przeciw członkom PPS w r. 1911 (początek procesu 11 grudnia) oskarżonym o należenie do żyrardowskiej, pruszkowskiej i józefowskiej organizacji Frakcji Rewolucyjnej i dokonanie 15 zamachów terrorystycznych. W wyniku przewodu sądowego 31 oskarżonych skazano na ciężkie roboty, 26 na osiedlenie w Syberii, 10 uwolniono. Najwyższy wymiar kary otrzymał Kazimierz Basiński (20 lat katorgi).
[3]: Iwan Iwanowicz Aleksandrow – naczelnik straży ziemskiej powiatu błońskiego. Prześladowania przez niego robotników spowodowały zamach, który miał miejsce w dniu 17 VI 1910 na stacji Grodzisk. Wykonawcą zamachu był Władysław Bartniak (pseudonim Henryk), posługujący się w tym celu bombą. Zamach udał się o tyle, że bomba poszarpała obydwie nogi Aleksandrowowi.
[4]: Witold – pseudonim Bertolda Breitenbacha.
[5]: Serbia – oddział kobiecy więzienia przy ul. Dzielnej (Pawiak).
[6]: „Trybuna” – nieoficjalny teoretyczny organ tego kierunku w PPS, który wyłonił się spośród organizacji PPS Frakcji Rewolucyjnej w okresie bezpośrednio poprzedzającym rozłam i w chwili rozłamu. „Trybuna” wychodziła w Krakowie w 1806-7 pod nominalną redakcją Tadeusza Bobrowskiego, faktyczną zaś Artura Śliwińskiego. Ogółem wyszło 18 numerów „Trybuny”.
[7]: Orzech – pseudonim Sitka Józefa.
[8]: Franek II – pseudonim Bielewskiego Jana.
[9]: Mutra – pseudonim członkini PPS Orderówny.
[10]: Opozycja PPS powstała w roku 1910 na podłożu ściśle programowym. Część członków PPS obawiając się, by w ogólnonarodowym prądzie wojskowo-powstańczym nie zostały zmarnowane pierwiastki klasowo-robotnicze oraz aby partia nie zaniedbała swojej działalności ekonomiczno-społecznej w masach pracujących, oderwało się od partii i założyło osobną grupę, na czele której stanęli F. Perl, W. Kunowski, T. Arciszewski, J. Cynarski, E. Gibalski i inni. Opozycja ta wydawała nawet dwa pisma („Placówka” – teoretyczne i „Walka” – popularne dla robotników). Z chwilą wybuchu wojny Opozycja wróciła do PPS, a jej członkowie wstąpili gremialnie do Legionów.