Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Józef Tadeusz Mieszkowski

W "Robotniku" na Wareckiej

W mieszkaniu [Stanisława] Dubois na Flory zasadniczo zbierali się tylko uczestnicy koła samokształceniowego Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, natomiast większość innych zebrań organizacyjnych tudzież wszelkie czynności ZNMS dopełniały się w dwu innych punktach Warszawy, mianowicie w domach na Wareckiej 7 i w Alejach Jerozolimskich 6.

Oba to domy winienem chyba określić mianem domów historycznych. To wszystko bowiem, co się w nich rozegrało na moich oczach, na pewno zadecydowało nie tylko o mych osobistych losach, ale także w dużym stopniu wpłynęło na kształtowanie się wydarzeń w Drugiej Rzeczypospolitej w tym okresie.

W domu na Wareckiej mieściły się władze centralne najważniejszych organizacji socjalistycznych w Polsce, zaś w Alejach ulokowały się oddziały stołeczne tych organizacji.

Już od jesieni 1925 byłem częstym gościem w obu domach. Stało się to niejako automatycznie. Zaraz po przyjęciu mnie do ZNMS rozwinąłem żywą działalność organizacyjną. Na początek werbunkową. W Warszawie, na uniwerku, co krok spotykało się starych kolegów i sympatyczne koleżanki aż z pięciu miast Polski i Rosji, w których uczęszczałem do szkół. Jakże ich teraz nie zaagitować do organizacji, która mi się tak bardzo podoba! Zwerbowałem więc przynajmniej kilkanaścioro. A to zobowiązywało.

– Towarzysz Mieszkowski wprowadził do ZNMS-u cały swój harem, niech sobie radzi z nim dalej. Dokooptujemy go do zarządu – poradził Stasiek Dubois z nigdy nie opuszczającym go humorem.

I w taki oto sposób, wbrew wszystkim ostrzeżeniom, pogrążałem się jeszcze bardziej w bagnie „demoralizującej polityki”.

Wielki pokój z filarami i balustradą na pierwszym piętrze domu przy Wareckiej, gdzie pracował zespół redakcyjny „Robotnika”, pociągał mnie zawsze w jakiś nieprzeparty sposób. Najprzyjemniejsze wydawały mi się godziny wieczorne, gdy było najwięcej roboty i gdy pomocnicy-amatorzy byli tu najmilej widziani. I ja także w tych godzinach kończyłem z mymi „korkami” i przychodziłem pomagać towarzyszom robić korektę bieżącego numeru.

Najczęściej lokowałem się przy wielkim biurku korektorskim, tuż przy wejściu do zecerni i rozpoczynałem robotę. Przy biurku urzędował generalny korektor „Robotnika”, Marian Murawski, więc jego najczęściej wyręczałem. Robiłem to z satysfakcją. Praca dawała dużą przyjemność. Z zapałem poprawiałem najnudniejsze nawet teksty, rzadko odwołując się do rękopisów. Korektę praktykowałem przecież już, także po amatorsku, i w siedleckim „Ku światłu”, i w drukarni „Ruchu” Bolka Daberhuta w Łodzi. Obecnie bez trudności opanowałem technikę znaków korektorskich i praca szła gładko.

Tak jak ongi, doznawałem jakiegoś wyjątkowego uczucia biorąc do rąk długie, wilgotnawe i ostro pachnące farbą drukarską wstęgi korekty, a następnie oddając je, już poprawione, z powrotem do zecerni i na linotypy. Obrót następował sprawnie i już po paru godzinach na korektorskie biurko zaczynały napływać płachty złamanych w kolumny stronic dziennika, by za chwilę po dokonanej rewizji znów wrócić do zecerni.

Gdzieś po godzinie dziesiątej wieczorem numer był gotowy i wędrował na dół, do maszyn, by wkrótce w wielu tysiącach pójść w świat, zaś zespół redakcyjny, po zakończonej intensywnej robocie, mógł także pójść już spokojnie na Nowy Świat, do „Kokosa”, by coś przekąsić i wypić, lecz przede wszystkim, by gruntownie poplotkować o wszystkim, co stało się dzisiaj, a także o tym, co było wczoraj i co będzie jutro.

Te przyjacielskie rozmowy redakcyjnych towarzyszy z „Robotnika” w „Kokosie” przy kieliszku stały się dla mnie niewyczerpanym źródłem informacji, jakich nigdzie więcej usłyszeć bym nie mógł.

Już wtedy odnosiłem wrażenie, że cechą wyróżniającą zespół „Robotnika” od zespołów innych dzienników stołecznych jest wyjątkowo liczny zastęp nieetatowych, czyli nie opłacanych współpracowników redakcji.

Ekipa etatowych redaktorów „Robotnika” była stosunkowo nieliczna. Z perspektywy korektorskiego, biurka przy zecerni widziało się oddzielony balustradą długi stół i przy dwu zestawionych biurkach z telefonami dostrzegało zaledwie kilka stale dyżurujących osób. A więc Staśka Dubois i Bolkę Kopelównę, pełniących na zmianę funkcje sekretarzy redakcji, dalej Jana Maurycego Borskiego, cenionego, przez wszystkich „Imbusia”, autora większości wstępniaków tudzież artykułów politycznych w organie PPS, i nieodłącznego odeń Romana Boskiego – „Ultimusa”, sprawozdawcę sejmowego i autora krotochwilnych felietoników podpisywanych „XYZ”, „Poor Yorick” i jeszcze dowcipniej.

– Boski, Borski dwa bratanki i do pióra, i do szklanki – wyśpiewywali o obu w świetnej, samokrytycznej „szopce” redakcyjni przyjaciele, acz i oni, dziennikarskim zwyczajem, nie wylewali bynajmniej za kołnierz przy stolikach w „Kokosie”.

Stałymi współpracownikami redakcji byli ponadto Stojan Stefanowski, który podochociwszy sobie potrafił nam całymi stronami deklamować „Trylogię” Sienkiewicza, zaś furorę w pokoju z filarami robiła nieoceniona „IKA”, czyli Irka Kalinowska, wkrótce już Kopankiewiczowa, urocza sprawozdawczyni z kin i sądów, wchodząca zawsze z szykiem, bo ze złotym lorgnon w dłoni i z wyjątkowo szczekliwym pinczerkiem na ręku. Stale rezydował tu także nasz niezawodny ZNMS-owiec Stasio Niemyski – „chłopak do wszystkiego” wedle przyjaciół, a „funkcjonariusz PPS”, wedle własnego, z dumą wypowiadanego tytułu.

Filarem administracji „Robotnika” była Kazimiera Jaworska, wkrótce już Kazia Dubois, pełniąca od zarania niepodległości trudną i odpowiedzialną funkcję kierowniczki kasy wydawnictwa, zaś dyrektorowali tu kolejno: Jerzy Szapiro, Julian Maliniak i Franciszek Białas.

Bibliotekę redakcyjną prowadził Ignacy Klibański, montując jednocześnie rubryki sportu i tak zwanych „Michałków”, to jest ciekawostek ze świata w dzienniku. We wspomnianej już szopce redakcyjnej zauważono, że Polska tych lat miała aż trzech „wielkich Ignaców” – Ignacego Daszyńskiego, Ignacego Paderewskiego i... Ignasia Klibańskiego. Albowiem sam Klibański, wówczas jeszcze drobne i niepozorne chłopię, lubił mawiać, że być może – inni miewają lepsze pióra od niego, ale on ma za to wycinki prasowe. Owo słowo „wycinki” wymawiał Ignaś ze specjalnym akcentem i nabożeństwem.

Wycinki to ho, ho, ho... Cuda można z nich robić!

Redaktorem naczelnym „Robotnika” był jeszcze w tym czasie doktor Feliks Perl, wzbudzający powszechny szacunek i respekt „Res”.

Odnosiłem wrażenie, że „Resa” w zespole redakcyjnym ceniono i szanowano, a i bano się nawet, nie tyle z uwagi na ogromną jego wiedzę i autorytet moralny ani dlatego, że Perla bał się podobno nawet Piłsudski, lecz dlatego głównie, że „Res” był tak bardzo innym człowiekiem niż jego współcześni, że był to jakimś cudem zachowany relikt z poprzedniego, bohaterskiego pokolenia ofiarników i ludzi podziemnych walk o niepodległość i socjalizm. „Resa” zestawić mogłem jedynie z towarzyszem „Małym”, chorążym Pogotowia Bojowego PPS z lat okupacji, a potem skromnym współtwórcą Instytutu Gospodarstwa Społecznego, Tadeuszem Szturm de Sztremem.

I ja czułem się cokolwiek nieswojo przy korektorskim biurku, gdy z maleńkiego pokoiku naczelnego wybiegała nagle szczupła, zaniedbana postać z rozwichrzoną brodą i czupryną, przebiegała szybko przez salę i znikała w zecerni. Milkły wówczas rozmowy i wszyscy pochylali się pilnie nad robotą. Perl bowiem sam pracował aż do samozapomnienia, ale i od innych wymagał, by rzetelnie pracowali. Mówiono o nim, że jest wprawdzie istotą ludzką, ale bez ludzkich potrzeb. Gdy utonie w robocie, zapomni o wszystkim. Może nie jeść, nie pić i nie spać. Nie znosił jedynie, gdy mu przeszkadzają, kiedy pisze.

Feliks Perl nie mógłby w ogóle egzystować, gdyby nie jego żona, Teresa. O małżeństwie Perlów zostało wiele pięknych i wzruszających legend. Jedni przekazywali je młodszym towarzyszom jak intymne tajemnice i nieosiągalne wzory nadludzkiego poświęcenia dla sprawy, inni natomiast opowiadali takie legendy, chichocząc, jak kawały i życiowe kurioza, nad którymi można się pośmiać.

Był więc podobno w latach nielegalnego wydawania „Robotnika” dość długi okres, kiedy Perlowie tylko we dwójkę redagowali pismo i drukowali je w zakonspirowanej drukarni. Wówczas Perl sam wypełniał cały numer, zaś na Perlową spadała cała technika, a także troska o utrzymanie męża przy życiu.

Tak się złożyło, że w jakiś czas po śmierci Perla zbliżyłem się do Perlowej i mogę śmiało tak rzecz określić – Teresa zmarła w dniu śmierci swego męża, choć samobójstwo popełniła znacznie później. Cokolwiek czyniła po śmierci męża – a czyniła jak na swoje możliwości bardzo dużo – dokonywała wszystkiego w imię Felka, wierząc głęboko, że spełnia jego wolę i nadal mu służy.

Na zawsze zapamiętałem takie wyznanie Teresy Perlowej:

– Często byliśmy w  strasznej nędzy, kiedy na życie zarobkowałam tylko ja, moim krawiectwem. Lecz zauważyłam, że mój Felek gorzej pracuje, gdy rano nie zje dobrego, krwistego befsztyka. Więc postanowiłam sobie, że Felek będzie miał co rano, do końca życia, krwisty befsztyk. Postanowienia dopełniłam...

Teresa Perlowa była zdumiewającą kobietą. Z zawodu krawcowa, rodem z żydowskiego getta, nigdy nie zdobyła formalnego wykształcenia ani nawet dobrej znajomości polskiego języka. Na świat umiała patrzeć tylko poprzez swego Felka, a ideały Felkowe były jej ideałami. Stała się więc fanatyczną Polką i fanatyczną socjalistką. Bowiem fanatycznym Polakiem i socjalistą był dr Feliks Perl – redaktor naczelny centralnego organu PPS w latach najcięższych. Ten Perl, od którego patriotyzmu i wierności polskim ideałom postępu uczyło się całe pokolenie.

Znacznie liczniejszym od etatowych redaktorów „Robotnika” był zastęp jego nieetatowych współpracowników – działaczy politycznych PPS różnego autoramentu i stopnia. Rozpocznę od członków Klubu Polskich Posłów Socjalistycznych.

Istniała okoliczność stwarzająca w zespole redakcyjnym „Robotnika” stosunki zgoła odmienne od panujących w innych redakcjach. Otóż wszyscy posłowie z ramienia, PPS, sprawujący swe mandaty, a zatem otrzymujący stosunkowo wysokie diety poselskie, w zasadzie nie tylko nie brali żadnych uposażeń za swoją działalność polityczno-społeczną w instytucjach, w których pracowali i które reprezentowali, lecz odwrotnie – wszyscy oni opłacali wysokie, specjalnie dla nich ustalone, podatki poselskie na cele partyjne.

W ten sposób w zespole redakcyjnym „Robotnika” najwybitniejsi jego członkowie, zajmujący w redakcji najodpowiedzialniejsze stanowiska i wykonujący najważniejsze prace, jak Perl, Niedziałkowski, Czapiński, Posner lub Zaremba, a po wyborach 1928 Dubois i Kaczanowski byli, formalnie rzecz biorąc, pracownikami nie etatowymi, lecz, jak to wówczas nazywano – „honorowymi”, nie pobierającymi wynagrodzenia za pełnione funkcje.

Sytuacja pracowników etatowych redakcji, pobierających uposażenia bezpośrednio z kasy wydawnictwa, bywała tedy dość kłopotliwa, zwłaszcza że „Robotnik” honorowych współpracowników miał zawsze więcej i pośród tych, którzy sutych diet poselskich nie pobierali.

Drugą co do liczebności grupę honorowych współpracowników „Robotnika” stanowili studenci, członkowie ZNMS.

W wielkim pokoju pod filarami na Wareckiej zawsze można było spotkać wielu ZNMS-owców. Załatwiali oni tutaj nie tylko bieżące sprawy organizacyjne, ale starali się także pomóc przy redagowaniu dziennika swym towarzyszom i przyjaciołom. Najwięcej gości mieli zawsze Stasiek Dubois i Stasio Niemyski.

Przychodzili więc tutaj Wacław Bruner, Michał Kaczorowski, Lucyna Woliniewska z najstarszego organizacyjnego rocznika, dalej Ludwik Cohn, Stanisław Garlicki, Władysław Landau i Stanisław Legniewski z pokolenia średniaków i chyba najwięcej ze współczesnego mi rocznika 1925. Widywałem więc tu stale Zygmunta Kopankiewicza, Tadeusza Jabłońskiego, braci Rutkiewiczów, braci Lipińskich i braci Kaczanowskich, Stefana Dąbkowskiego i Wacława Schayera. Z towarzyszek często tu zobaczyć było można siostry Ewę i Zofię Kalinowskie, Wandę Bruner, Stefanię Sochaczewską i Genowefę Zającównę.

Część wymienionych pracowała już na stanowiskach redaktorów innych pism socjalistycznych, drukowanych w wydawnictwie „Robotnika”. Tak tedy sekretariat tygodnika ilustrowanego [autor ma na myśli tygodnik „Pobudka” – przyp. redakcji Lewicowo.pl] prowadził Jan Rutkiewicz, mając za naczelnego Ignacego Daszyńskiego, sekretarzem redakcji „Robotniczego Przeglądu Gospodarczego”, organu centrali klasowych związków zawodowych, był Stanisław Legniewski, redaktorem organu Związku Dozorców i Służby Domowej był Stanisław Lipiński i wreszcie z redakcjami większości pism socjalistycznych w Polsce współpracował Ludwik Winterok, poliglota i polihistor, mając konkurenta chyba tylko w osobie posła Kazimierza Czapińskiego, skoro mowa o ilości pochłanianej codziennie pracy i literatury, zwłaszcza obcojęzycznej.

Problem pracy etatowej w prasie socjalistycznej był przeto niezmiernie trudny i skomplikowany, a nawet drażliwy specjalnie w środowisku studentów-socjalistów. Wielu ZNMS-owców żywiło niewątpliwie zbyt idealistyczne przeświadczenie, że praca społeczna w instytucjach i organizacjach o celach ideowych i politycznych może nosić jedynie charakter honorowej pracy obywatelskiej, a więc nie może być opłacana. Twierdzono, że człowiek opłacany nie może się kierować własną najlepszą wolą, lecz wykonuje jedynie wolę swego pracodawcy, ściślej – zarobkodawcy. Słowem, człowiek opłacany nie jest ani wolny, ani niezależny. W konsekwencji w oczach wielu ZNMS-owców tak zwani „funkcjonariusze partyjni”, do których zaliczano także redaktorów pism socjalistycznych, byli źle widziani i zaledwie tolerowani. Istniały tu jednak także poglądy zgoła odmienne, wyznawane przez ruch zawodowy, a nawet przenikał tu już ze sfer literackich modny dowcip, że „za darmo piszą tylko grafomani”. Słowem, zagadnienie kontrowersyjne, wciąż aktualne i intrygujące, z którym odtąd stale miałem się stykać.

Dom na Wareckiej 7 mieścił nie tylko redakcję i wydawnictwo „Robotnika”. Gnieździła się tam większość organizacji socjalistycznych w Polsce. Aż dziw bierze, jak wielu potężnym organizacjom dawał schronienie ten niewielki dwupiętrowy dom czynszowy na bocznej ulicy Warszawy. A może bardziej należało się zdumiewać, jak niezmiernie skromnymi lokalami rozporządzały te potężne organizacje w Polsce?

Józef Tadeusz Mieszkowski


Powyższy tekst to fragment książki Autora pt. „Wspomnienia dziennikarza socjalisty”, Książka i Wiedza, Warszawa 1971.

↑ Wróć na górę