Kazimierz Zakrzewski
Teoria i praktyka Izb Pracy
[1937]
Najpierw teoria. Nie tyle bowiem praktyczne warunki życia pracowniczego, co raczej właśnie przesłanki natury teoretycznej przyczyniły się do zaktualizowania zagadnienia Izb Pracy.
Stanowią one stosunkowo nowy produkt tzw. samorządu gospodarczo-zawodowego. Burżuazyjne organy takiego samorządu nie są natomiast niczym nowym; izby przemysłowo-handlowe lub izby samorządowe tzw. zawodów wolnych istniały już w dobie poprzedzającej wybuch wojny światowej. Ich rola w życiu społeczeństwa była zresztą nieznaczna. Zmieniło się to wobec załamania się podstaw kapitalistycznego ustroju gospodarczego, widocznego już w czasach bezpośrednio następujących po wojnie światowej. Wobec stwierdzenia, że stan anarchii gospodarczej, niezbędny rezultat systemu prywatnej gospodarki, nie sprzyja odbudowie zniszczonych przez wojnę krajów Europy, rozszerzył się ogromnie zakres bezpośredniej działalności państwa; narodziło się państwo gospodarcze. Zarazem jednak pojawiła się – wobec braku organów państwowych starego państwa (państwa „liberalnego”) – mogących podjąć rozliczne funkcje gospodarcze – tendencja do przerzucania tych funkcji na samorządy gospodarcze różnego typu, bądź też oparcie się na pracowniczych związkach zawodowych i wciągnięcie ich do współpracy w sferze państwowej dyspozycji gospodarczej.
Zrodziło się hasło wcielenia związków zawodowych do państwa. Hasło owo, propagowane we Francji przez przeciwników czystej demokracji liberalnej o różnym zabarwieniu ideowym (m.in. przez tzw. młodych radykałów, tj. młodą lewicę burżuazyjną), zostało też na swój sposób zrealizowane przez faszyzm włoski (a później niemiecki), a i przez Sowiety. Istocie syndykalizmu hasło owo zresztą nie odpowiada; syndykalizm głosi stworzenie nowego aparatu państwowego przez związki zawodowe. W haśle „wcielenia do państwa” ujawniły się w co najmniej równym stopniu jak dążenia gospodarczo-rewolucyjne, dążenia polityczno-reakcyjne – chęć ujarzmienia silnego gospodarczo-rewolucyjnego ruchu zawodowego klas pracujących, występującego z żądaniem sukcesji po skrachowanej burżuazji.
Na podobnym tle zjawiła się u nas idea „Izb Pracy”. Ideę tę głosiło już w r. 1931 pismo „Jutro Pracy”, stanowiące nieoficjalny organ związków zawodowych pracowników umysłowych, prywatnych i państwowych, redagowany przez działaczy, pozostających w kontakcie z grupą płk [Walerego] Sławka i śp. Adama Skwarczyńskiego (dzisiaj po zerwaniu z Unią Związków Zawodowych „Jutro Pracy” stało się organem grupy zdecydowanie faszystowskiej i wrogiej ruchowi zawodowemu klas pracujących). P. Jan Hoppe na łamach „Jutra Pracy” już w tym czasie zalecał „Izby Pracy, pojęte jako najwyższy organ samorządu pracowniczo-robotniczego” i widział w nich przyszły „generalny sztab prowadzonej przez ruch zawodowy akcji uspołecznienia państwa”. Wzorem dla Izb Pracy polskich miała być w pierwszym rzędzie dobrze rozwijająca się instytucja austriacka, istniejąca od r. 1921.
Spróbujmy na chwilę zatrzymać się (tak jakby od r. 1931 nic nie zaszło) nad ówczesnym projektem p. Hoppego, opublikowanym w artykułach „Jutra Pracy” i w osobnej broszurze. Co nas musi uderzyć w tym projekcie? Otóż mimo że autor mówi o „planie koncentracji i pomnażania sił zorganizowanej pracy”, charakterystyczna jest jego niechęć dla nazbyt zdobywczej postawy klasy pracującej i dążenie do zwężania jej zainteresowań i uprawnień. Mimo że autor mówi o „gospodarce planowej”, nie chce on „przereklamowanej” Naczelnej Izby Gospodarczej, poprzez udział w której organizacje klasowe pracowników mogłyby przecież uzyskać pewien wpływ na kierowanie procesami gospodarczymi, z kolosalną ironią mówi więc o tej „kopule”, o „głowie bez tułowia” i o zalecających ją „profesorach” lub „efekciarzach publicystach”. Lubo że p. Hoppe w teorii uznaje w Izbach Pracy organ samorządu gospodarczego (tj. organ mający właściwość wydawania w swoim zakresie norm obowiązujących), w praktyce wyznacza im głównie „pracę naukową”, badanie potrzeb klasy pracującej i innych zjawisk socjalnych, chce, aby Izby Pracy stały się „najwyższym kolegium wiedzy pracowniczej”, czy też „akademią pracy”. Trochę mało.
Inaczej wyglądają Izby Pracy w „Założeniach kierunkowych Związków Zawodowych”, uchwalonych na II kongresie Związku Związków Zawodowych (ZZZ) w styczniu 1934 r.; mają one stanowić wyższą, ulepszoną formę klasowych związków zawodowych, posiadającą „rozstrzygający głos w sprawach uprawnień klasy pracującej”. Posiadając pełną niezawisłość – przede wszystkim niezawisłość finansową – i mając powierzoną sobie reprezentację i obronę interesów klasy pracującej, Izby Pracy przyniosłyby osiągnięcie dalszego etapu w syndykalizacji Polski i w wyzwoleniu społecznym proletariatu w granicach Rzeczypospolitej.
Realizacja koncepcji ZZZ w ramach dotychczasowego systemu nastąpić nie mogła i nie może; „założenia kierunkowe” zresztą ten stan rzeczy uwzględniły, podnosząc, że „scałkowanie w związkach zawodowych większości klasy pracującej” musi wyprzedzić przekształcenie tych związków w wyższą formę Izb Pracy.
Oczywiście – bezpłciowe „Izby Pracy” z projektu p. Hoppego z r. 1931, powołane tylko do wykonywania papierowej roboty – a w najlepszym razie do czuwania nad szkolnictwem zawodowym – nie mogły być niebezpieczne ani dla sfer gospodarki kapitalistycznej, ani też dla oderwanego od mas ludowych systemu rządowego. I tutaj zaczyna snuć się nić dywersji, jaką wyraźnie dostrzegamy w całym rozwoju problemów „Izb Pracy” na gruncie polskim.
Wyraźniejszą postać przybiera owa dywersja w ostatnich miesiącach r. 1934 za rządów premiera Leona Kozłowskiego. Niespodziewana dymisja owego gabinetu przeszkodziła – być może – realizacji posunięć, których ostrze było wymierzone przeciwko wolnemu ruchowi zawodowemu. A równocześnie różne czynniki „obozowe” coraz usilniej domagają się rozbicia „Izb Pracy”, w których chciałyby widzieć przeciwważnik związków zawodowych, organ dywersji tym skuteczniejszy, że mógłby być od wewnątrz kontrolowany przez radców-nominatów i przez wprowadzoną do „Izb” biurokrację, utrzymywaną przez klasę pracującą, która w takim wypadku nie mogłaby się zdobyć na finansowany wysiłek, nieodzowny dla utrzymania własnego aparatu związkowego.
Tak wygląda teoria i tak wygląda historia problemu Izb Pracy.
Dzisiaj nie z klasy pracującej wychodzi zainteresowanie dla owej instytucji; także w związkach zawodowych pracowników umysłowych zainteresowanie sztucznie zaszczepione przez grupę „Jutra Pracy” ogromnie zmalało. Do obrony klasy pracującej i do jej reprezentowania na forum decyzji społecznych i gospodarczych potrzebne są silne związki zawodowe. One także powinny być „mózgiem klasy pracującej” (Założenia kierunkowe ze stycznia 1934 r.). Nie nadszedł natomiast moment realizacji „Izb Pracy” w takiej postaci, jakiej by sobie klasa pracujące mogła ich życzyć.
„Izby Pracy” – zwłaszcza przy udziale nominatów – mogłyby natomiast bardzo łatwo wyrodzić się w organ dywersji, a w najlepszym razie stworzyłyby nowy, dodatkowy ciężar dla klasy pracującej, która w obecnej swej sytuacji gospodarczej nie może sobie pozwolić na luksus utrzymywania „akademii pracy”, czy też „najwyższego kolegium wiedzy pracowniczej” z kosztowną biurokracją i obfitą papierową produkcją.
Takie są motywy, dla których cały pracowniczy ruch zawodowy stworzył jednolity front w sprawie „Izb Pracy”.
Ruch zawodowy zgodnie uznał:
że Izba Pracy może być wyłącznie wyposażonym w pełny samorząd odpowiednikiem wolnego ruchu zawodowego, nie jakąkolwiek biurokratyczną konkurencją.
że może być utworzona jedna tylko Izba Pracy, jako naczelna reprezentacja robotników i pracowników, ograniczając do minimum obciążenie klasy pracującej.
Na tym stanowisku stanęły nie tylko cztery duże centrale ruchu zawodowego, a więc obok ZZZ także tzw. klasowcy [Związek Stowarzyszeń Zawodowych, tzw. klasowe związki zawodowe, pozostające pod wpływem PPS – przyp. redakcji Lewicowo.pl], Zjednoczenie Zawodowe Polskie i Unia Związków Zawodowych, ale także i Związki urzędnicze. Dodajmy, że po raz to pierwszy jednolity front klasy pracującej objął tak szerokie rozmiary.
Stanowi to jak najpomyślniejszą wróżbę zarówno w kwestii „Izb Pracy”, jak też i w całokształcie spraw polskiej klasy pracującej.
Kazimierz Zakrzewski
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Front Pracownika Umysłowego. Organ Związku Zawodowego. Pracowników Umysłowych Przemysłu, Handlu i Biurowości w Polsce ZZZ”, Warszawa – Katowice, 6 stycznia 1937 r., nr 1. Od tamtej pory nie był wznawiany, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł. Na potrzeby Lewicowo.pl udostępnił i przygotował Piotr Grudka.
Kazimierz Zakrzewski (1900-1941) – działacz polityczny, publicysta, naukowiec. Wybitny historyk, habilitował się w wieku 27 lat, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, czołowy przed wojną polski bizantynista, od roku 1935 szef Katedry Historii Bizancjum na Uniwersytecie Warszawskim. Jeden z czołowych działaczy polskiego syndykalizmu i lewicy piłsudczykowskiej (jej skrajnie lewego skrzydła). Działał w Związku Patriotycznym, należał do twórców Związku Naprawy Rzeczypospolitej, aktywny w Generalnej Konfederacji Pracy i w Związku Związków Zawodowych (od 1937 r. członek prezydium Centralnego Wydziału ZZZ, od 1939 r. jeden z trzech wiceprezesów Związku), związany był również ze środowiskiem pisma „Droga”. W obliczu ewolucji w prawo głównego rdzenia sanacji, w drugiej połowie lat 30. zwolennik współpracy z PPS, Stronnictwem Ludowym i radykalną inteligencją. Publicysta „Frontu Robotniczego” i „Przełomu”, w roku 1937 był przez kilka miesięcy zastępcą redaktora naczelnego lewicująco-syndykalistycznego dziennika „Głos Powszechny”, jednak pismo upadło z powodu częstych konfiskat ze strony cenzury obozu rządzącego. Autor kilku książek i broszur politycznych. Podczas okupacji należał do twórców podziemnego ugrupowania polityczno-wojskowego Związek „Wolność i Lud” (przemianowany w 1941 r. na Związek Syndykalistów Polskich). Aresztowany w ramach akcji represyjnej przeciwko polskiej inteligencji, rozstrzelany przez hitlerowców 11 marca 1941 r. w Palmirach.