Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Kazimierz Pietkiewicz

Stanisława Motz-Abramowska

[1925]

Ojciec Stanisławy – robotnik piwowarski, był pochodzenia niemieckiego, matka Polką. Dzięki temu, że na stopniach kariery robotniczej dotarł on najwyższego, tj. stał się majstrem i więcej zarabiał, Stasia otrzymała możność ukończenia gimnazjum.

Ruch społeczny, który w końcu dziewiątego dziesięciolecia ub. wieku miał formę kół­kową o niezdecydowanej barwie partyjnej, ogarnął ją względnie wcześnie. Jako córka robotnicza – poczuła największą sympatię do kierunku broniącego wyzyskiwanych i uciśnionych. W nim też widziała jedyne wyjście dla Polski.

Na całokształt przeto jej poglądu na świat złożyły się dwa uczucia: sympatia do swojej klasy i sympatia do Polski. Oba te czynniki były w niej tradycyjne: ojciec jej bowiem – pomimo iż był urodzonym w Polsce Niemcem – należał do powstania 1863 r. i odsiadywał w swoim czasie więzienie. Zaszła więc tu – mówiąc językiem przyrodniczym – „koniugacja” pojęć i kierunków zjawisko charakterystyczne specjalnie dla Polski, w której wynikiem takiej koniugacji był wspaniały ruch polityczny „pepeesowy”, brzemienny w następstwa dla całego kraju. Idee – pozornie sprzeczne – połączyły się z sobą i dowiodły swego pokrewieństwa owocem trwałym i pięknym.

Naturalnie, proces takiej koniugacji odbywał się w wielu umysłach, między innymi i przyszłego męża Stasi – Abramowskiego. Pomyłkowo dwa te kierunki zwalczały się z sobą i zdawały się wzajemnie wyłączać, póki nie połączyły się w umysłach różnych ludzi w różnym stopniu.

Edward Abramowski przyjeżdżał co roku ze Szwajcarii do Warszawy i brał udział w ruchu miejscowym. (Uczył się w uniwersytecie genewskim na wydziale przyrodniczym). Nareszcie osiadł w Warszawie na stałe, by zająć się wznowieniem „Proletariatu”. Studia swoje tymczasowo zawiesił.

Edward i Stanisława ocenili się wzajemnie bardzo prędko. On w niej widział niepospolity charakter i zdolności społeczne – ona w nim „najwybitniejszego w kraju socjalistę”. Z tą jej oceną niezupełnie się wówczas zgadzałem, teraz podzielam ją w zupeł­ności.

Stosunek ich wzajemny nie był obustronnie jednakowy. On, człowiek wiedzy i intelektu, miał dla niej głębię uczucia, ona zaś człowiek intuicji i uczuć – traktowała go bardziej rozumowo. On się nie wahał – ona się chwiała i radziła się mnie, kogo ma wybrać: Edwarda czy Janka S.?

Naturalnie, motywem jej rozumowania i wyboru nie była tak zwana kariera, względy natury materialnej, bogactwo, użycie; szukała człowieka, z którym by najowocniej mogła pracować na niwie społecznej.

Właściwie nie stanowili oni „dobranej pary” w pospolitym słowa tego znaczeniu. Różnice były duże.

On – dziedziczny arystokrata ducha o wysubtelnionej wrażliwości uczuć i skomplikowanej budowie intelektu, spotęgowanego ponadto dużą wiedzą i nauką – fizycznie trochę wątły; ona – robotnicza córka, wyniosła ze swojej sfery prostotę myśli, uczuć i zdrowie fizyczne. Była bardzo przystojna, arystokratycznego umiaru gestów i uczuć nie miała wcale. Może nawet bywała nieco trywialna...

A jednak było w niej coś takiego, co ogromnie zjednywało jej serca ludzkie. Pod tym względem – ze znanych mi kobiet – przewyższała ją być może tylko Maria Abramowska, siostra Edwarda, ale ta, dzięki środowisku, z którego wyszła i jego tradycji konwenansów i przesądów – nie miała samodzielności Stanisławy a z tego powodu i wpływ jej na ludzi był znacznie mniejszy.

Owo coś, które tak jednało jej ludzi – była właśnie jej prostota, nie pozwalająca na wahania – serce uczciwe i czyste wskazują­ce jej właściwe kierunki – i zdrowa silna wola, nie dająca się cofać. U niej „tak” – było „tak” i „nie” było „nie”.

W rodzinie swojej Stanisława względnie łatwo pokonała drobne przesądy i uprzedzenia rodziców i wyszła spod ich władzy. Wpływ jej tam był dominujący tak wobec ojca, jak i matki, nie mówiąc już o młodszym bracie, Wacławie.

W tym środowisku robotniczo-drobnomieszczańskim rodziny Stanisławy, Edward nigdy by się nie mógł dopasować i nie byłby rozumiany. W rodzinnym jego Stefaninie natomiast – Stanisława byłaby wiecznym dysonansem. O ile jej zdarzało się tam bywać, wzbudzała niepokój i obawy prostotą swoich myśli i postępków. Raz np. poszła pracować w ogrodzie z dziewczętami. To się nie podobało nawet chłopom: „Co to za »pani«, która pracuje, jak chłopka!” – mówili. W całym zaś domu, pomimo jego specjalnie pańskiego demokratyzmu, nie podobało się to ogólnie.

Ale oni znaleźli sobie środowisko inne, w którym bardzo do siebie pasowali – środowisko zmagań społecznych i walki politycznej. W tym środowisku dopełniali się wzajemnie, a ze stosunku do siebie wytworzyli idyllę niezrównanej piękności. Romeo i Julia? Ubliżyłoby im to porównanie. Oni nie byli parą gruchających go­łąbków, których uczucie, chociażby najgłębsze i najsilniejsze – zawsze jednak pozostaje egoistyczne w granicach dwojga. Nie byli tą czułą parą, dla której świat cały nie istnieje – oprócz nich samych. Romeo czy Julia – mogliby być, pomimo siły swojego przywiązania, ludźmi społecznie szkodliwymi. Kochać się potrafi i człowiek-tygrys, i człowiek-wilk, i szakal, i hiena.

Oni byli całkiem inni, a siła i piękno ich wzajemnego stosunku miało swoje źródło w zestroju uczuć i dążeń, którymi daleko wybiegali w przyszłość, wznosili się nad poziomy i wyżyny ludzkie, zagłębiali w przepaście zagadnień i wiedzy, ogarniali klasę, naród, ludzkość.

Rodzaj przywiązania u niego i u niej były różne, o ile oni sami byli różni – ale piękno ich wzajemnego stosunku towarzyszyło im zawsze, gdziekolwiek przebywali czy ukrywali się przed pościgiem żandarmów. Pobrali się w Szwajcarii, by uniknąć różnych ceremonii rodzinnych i wrócili do kraju nie bez przygód. Zagraniczna bowiem szpiegowska agentura rosyjska coś tam zwietrzyła u nich i zawiadomiła swoich przyjaciół – policję w Krakowie. Gdy więc powracali przez Kraków – zostali tam aresztowani przez znanego wówczas komisarza Kostrzewskiego. Nie pamiętam, co tam znaleziono u nich, lecz musieli coś znaleźć, bo Edward nigdy nie wracał do kraju z pustymi rękami. Groziło im wydanie żandarmom rosyjskim.

Uratowała sytuację Stanisława, która wobec Kostrzewskiego stanęła w roli nie oskar­żonej, lecz oskarżyciela. „Jak pan śmiesz, jak pan możesz – wołała nań – będąc Polakiem – jak pan twierdzisz patriotą polskim słu­żyć policji moskiewskiej”!

– Pani! – tłumaczył się Kostrzewski – Mam żonę, dzieci, muszę spełniać swój obowiązek... „Wolałbym ulicę zamiatać, niż takie obowiązki spełniać!” rzuciła mu ze wzgardą Stanisława.

Kostrzewski był zaskoczony tym śmiałym natarciem i rzuconą mu prosto w twarz „prawdą w oczy”. Cała jego specjalna logika policyjna chwiała się pod jej naciskiem i skoń­czyło się na tym, że pozwolił im wyjechać, kędy zechcą, ale bez prawa ponownego przyjazdu do Krakowa. Wrócili drogą okólną przez granicę pruską.

Związek z Abramowskim nie zawiódł oczekiwań Stanisławy, przed którą otworzyły się szerokie pola dla wpływów i działalności społeczno-politycznej. Już sam fakt znajdowania się jej w pobliżu źródła powstawania twórczej myśli socjalistycznej, którą uosabiał wówczas Abramowski swoimi utworami, był wielkiego znaczenia, bo dał jej możność wyciśnięcia na jego twórczości swojego dodatniego piętna. Abramowski bowiem nie wysiadywał myśli i planów w tajemniczym milczeniu, lecz lubił w młodości porozmawiać o tym z „bliskim sobie” człowiekiem, Stanisława zaś uosabiała intuicję i zmysł praktyczny. Poza tym – pewna chwiejność Abramowskiego, wynikająca z bogactwa i różnorodności wiedzy i uczuć – znikała zupełnie przy Stanisławie, gdyż zrównoważona była jej prostotą.

Stanisława zaczęła decydować w sprawach wielkiego znaczenia. Była członkiem-założycielem wznowionego „Proletariatu” (1889 r.) i członkiem jego Centralnego Komitetu, a jako taki – współrozstrzygała rzecz tak zasadniczą i doniosłą, jak obchód po raz pierwszy święta majowego (1890 r.).

Sprawa ta nie była tak prosta i łatwa, jakby to dzisiaj mogło się wydawać. Nad możliwością jej przeprowadzenia zastanawia­ły się duże i silne partie robotnicze Zachodu – w Rosji zaś nikt nawet nie marzył o tym. W Kongresówce wówczas, oprócz „Proletariatu” istniał jeszcze „Związek Robotniczy” [1]. Otóż i on – wzorem Rosji – ani marzył o tym. W „Proletariacie” także były duże wahania, zanim nareszcie zdecydowano się na wezwanie do świętowania.

Wahaliśmy się, bo tu chodziło o sprawę – być albo nie być dla młodej, ledwie powstającej z ruiny partii robotniczej, bo trzeba było wszystko postawić na jedną kartę – wyjść z ukrycia i stanąć jawnie twarzą w twarz ze strasznym, nieubłaganym, wrogiem – z całą potęgą caratu! Czy robotnicy nas usłuchają? A usłuchawszy czy nie zostaną rozbici, zmiaż­dżeni, zgnieceni, a młody ruch czy nie będzie wówczas znowu na długie, długie lata wstrzymany w swoim rozwoju? A jednak zdecydowaliśmy się i... wygraliśmy. Decydowało o tym w cieniu, w ukryciu i tajemnicy 6 ludzi (5 członków Komitetu Centralnego – Abramowscy, Jędrzejowski, Kasprzak i Kazimierz Pietkiewicz – i 1 delegat od emigracji Stanisław Padlewski, z tych sze­ściu pięciu już nie żyje), a od ich taktu i rozumnej oceny sytuacji – zależało wszystko.

I gdybyśmy się np. zdobyli na oportunizm i połączyli się ongi z apolitycznym „Związkiem Robotniczym” – na pewno zostalibyś­my na owym posiedzeniu przegłosowani i Święta Majowego by nie było.

Takie to są tajemnice momentu narodzin mutacji (przemian) społecznych, w których decydującym czynnikiem jest pierwiastek prometejski. Dalej – sprawa zasadniczo ważna, w któ­rej Stanisława miała decydujący głos – był rozłam partyjny i następne stworzenie nowej partii, „Zjednoczenia Robotniczego”.

Gdyśmy wznawiali „Proletariat” – wszyscy zgadzaliśmy się na to, że partia musi stanąć na nowych podstawach programowych, w których poglądy na terror i jego znaczenie uległy głębokiej krytyce. Nie wyrzekaliśmy się terroru zupełnie i na zawsze (jak to zrobił „Związek”), ale podporządkowaliśmy interesom masowego ruchu i postanowiliśmy unikać go, jeżeli on temu ruchowi może zaszkodzić, a w każdym razie nie czynić zamachów w imieniu Partii.

Okazało się jednak z biegiem czasu, że nie wszyscy na tym punkcie zgadzamy się ze sobą. Póki jednak nie zachodziła potrzeba czynu – znosiliśmy się wzajemnie, byle tylko nie naruszyć jedności partyjnej.

Lecz stało się, że Kulczycki z Cytadeli zawiadomił nas o pobiciu przez żandarmów na rozkaz zawiadowcy Wąsiackiego i puł­kownika Białanowskiego dwóch robotników: Napoleona Zelcera i Zalewskiego, i zażądał wyroku śmierci na Wąsiackiego i Białonowskiego.

Na tym tle powstały u nas gorące spory. Jędrzejowski był przekonany, że w podobnym wypadku „wszyscy – ilu nas jest – powinniśmy iść zabijać”. Kasprzak, jako terrorysta z temperamentu i przekonania – podtrzymywał go. Spór rozpoczęty w C. K. (gdzie ich dwóch było przeciwko nam trzem) – rozchodził się dalej, stawał przed forum szerszym, w końcu zaś widziałem na tych zebraniach ludzi, których ani przedtem, ani potem nigdy nie spotykałem. Skończyło się to wszystko rozłamem, któ­ry nastąpił w mieszkaniu Perla [2]. Oni zostali jako „Proletariat”, a myśmy postanowili stworzyć nową partię pod nazwą „Zjednoczenie Robotnicze”. Kasprzak powiedział nam po cichu, że on sam dokona zamachu i że w tym celu rozpoczyna natychmiast śledzenie, po zamachu zaś ma być ogłoszone, że zrobi­ła to Partia.

Wspominam o tym wszystkim, żeby podkreślić znamienny rys Stanisławy. Poprosiła mnie ona o pomoc w wykonaniu swoich zamiarów. Postanowiła bowiem ni mniej ni wię­cej – tylko sama zabić Białanowskiego i Wąsiackiego, żeby następnie objaśnić ten czyn zemstą osobistą i nie dopuścić w ten sposób, by Kasprzak zrobił to w imieniu partii. Chodziło więc o to, żebym dowiadywał się u Kasprzaka o postępie jego śledzenia i w chwili stanowczej dał jej możność zastąpienia go.

Zgodziłem się bardzo chętnie, bo wiedzia­łem, że już ktoś inny zrobił takie samo postanowienie, więc ofiara Stanisławy nie będzie potrzebna. Kasprzak nie doprowadził zamiaru do skutku, a rzecz cała skończyła się rozłamem partyjnym, czyli szkodą ogólną. Po tym rozłamie „Proletariat” uwstecznił się programowo, podczas gdy w życiu nie mógł swego programu stosować i musiał robić tylko to, co i dawniej. Powstało stąd szkodliwe rozdwojenie teorii i praktyki. My natomiast cały swój poprzedni program przekazaliśmy „Zjednoczeniu Robotniczemu”.

W ogóle rozłamy zawsze służyły na pożytek żandarmom, gdyż wskutek wzmożonego współzawodnictwa trzeba było sprzeniewierzać się wielu konspiracyjnym zasadom. Dawniej staraliśmy się specjalizować każdy w swoim kierunku – teraz wypadało robić co się zdarzy i chwytać jak najwięcej ludzi. Edward sam zaczął chodzić na masówki i miewać mowy (organizowaliśmy murarzy i piwowarów) – Stanisława organizowała ruch kobiecy, który był właściwie nowością.

Na tym polu spotykała nieraz nieoczekiwane przeszkody i trudności ze strony rozmaitych bractw kościelnych oraz naiwności robotnic. Raz spytała na zebraniu pewnego kółka, czego chciałyby się uczyć. Po pewnym zastanowieniu odpowiedzia­ły, że chciałyby nauczyć się po rosyjsku.

– Po cóż wam rosyjski język? – pyta Stanisława.

– Bo się zdarza nam spotykać z oficerami, więc dobrze by było umieć w nimi porozmawiać po rosyjsku – odpowiedziały.

Przy takich to głębinach nieświadomości Stanisława rozpoczynać musiała swoją pracę wśród kobiet. Przy zaostrzonej uwadze szpiegów i prowokatorów, wśród których operowali już Sidorek i Antoni Wiśniewski (nic wspólnego nie mający z Mieczysławem, studentem z Genewy, który pomagał nam organizować murarzy) – trudno było uniknąć szpiegowania. Toteż Abramowskim ciągle się zdarzało być szpiegowanymi. Gdy tylko więc to spostrzegaliśmy, staraliśmy się ich wyprawić – pomimo oporu – albo do Stefanina (na Ukrainie), albo do Grodzieńszczyzny (miejscowość – zdaje się – nazywała się „Porzecze”; tam raz Stanisława wpadła do rzeki, z której uratował ją Janek Strożecki) – albo, jeżeli już bardzo się opierali, nie chcąc porzucać swojej roboty, do pobliskich Marek. Szpiegowie tracili ich ślad – oni zaś po pewnym czasie wracali i zamieszkiwali w innej dzielnicy miasta, aż do nowego „szpiegowania”. Zdarzały się przy tym tragikomiczne położenia.

Raz zaczęto tak usilnie i tak bezczelnie śledzić, że pachniało natychmiastowym aresztowaniem.

Abramowscy mieszkali wówczas w Alejach Jerozolimskich gdzieś w pobliżu Poznań­skiej. Należało natychmiast wyjechać z Warszawy, ale jak? Naprzód trzeba było zgubić szpiegów, po wtóre zabrać rzeczy i to było najtrudniejszą sprawą, bo – pomimo szpicli – mieli jeszcze nad sobą gospodarza, który nie pozwoliłby na wywiezienie pakunków, ponieważ dłużni mu byli za komorne, a nie mieli czym zapłacić (wszystkie swoje pieniądze wydali na sprawy społeczne).

Po naradzie więc i rozejrzeniu się w położeniu postanowiliśmy: Abramowscy po cichutku spakują wszystkie swoje rzeczy; następnie – upatrzywszy odpowiednią chwilę – wynikną się niepostrzeżenie przez tylną furtkę na ulicę Nowogrodzką, tam wsiądą do dorożki, w środku miasta przesiądą do innej i dopiero udadzą się na dworzec i wyjadą do Stefanina; w mieszkaniu pozostanę ja i będę czekał, aż zjawi się ojciec Stasi; ten pójdzie do gospodarza, wytłumaczy mu całą aferę – jak potrafi, obieca zapłacić i zabierze pakunki do siebie.

Tak też zrobiliśmy. Podczas gorączkowego pakowania się – wychodziłem parę razy popatrzeć, co robią szpicle. Stało ich na ulicy aż dwóch, przy czym to jeden, to drugi wpadał na dziedziniec i rozglądał się. Źle!

Nareszcie Abramowscy wymknęli się. Wyjrzałem na ulicę – szpicle stoją spokojnie. W porządku! Zostałem w mieszkaniu z porozrzucanymi bezładnie pakunkami i czekam.

Po jakiej pół godzinie – dzwonek. Otwieram – myśląc, że to stary Motz. Zamiast niego wpada jakiś młodzieniec z zakłopotaną fizjonomią i bez pytania pcha się dalej do pokoju. Oburzenie moje nie miało granic. Co za bezczelne zuchwalstwo! Wpadł aż do mieszkania, by się przekonać, czy Abramowscy są, więc teraz grozi im pościg!...

Całkiem niegrzecznie zatem wypchnąłem go do przedpokoju, zatrzasnąłem drzwi, by nie rozglądał się w rzeczach i spytałem surowym głosem: „Kogo panu trzeba?”.

– Prze... prze... prze... praszam – jąkał się jakoś dziwnie – czy tu mieszka pan... Konopiński? – Nie ma tu żadnego Konopińskiego – proszę się wynosić! – krzyknąłem. Otworzy­łem drzwi na schody i ledwie się mogłem powstrzymać od nieprzepartej żądzy dania mu po karku na drogę. Młodzieniec zaś – jak kula potoczył się po schodach i znikł.

Byłem wściekły: Co za nachalstwo, co za śmiałość szpiclowska! Niezadługo nadszedł rzeczywiście Motz, więc opowiedziawszy mu co było, pełen troski i niepokoju o Abramowskich poszedłem nocować do Zygmunta Pietkiewicza.

Następnego dnia raniutko wpada do nas Leon Falski i woła: „Wiecie – Abramowscy aresztowani!”.

Zdrętwiałem. „A więc stało się to, czego się obawiałem, złapano ich!” – przemknęła błyskawiczna myśl.

– Na dworcu kolejowym – czy na ulicy? – spytałem.

– Nie na dworcu, lecz we własnym mieszkaniu – odpowiedział. – Więc wrócili? Nie, to nie może być, oni wczoraj wyjechali...

– Jak to nie może być! – woła Falski: – Wczoraj zaszedł do nich Tylicki i widział na własne oczy! Ich już uprowadzono, rzeczy leżały porozrzucane w nieładzie po całym mieszkaniu, a przy nich czatował szpicel... Ostrzegajcie wszystkich, by do nich nie zachodzili, bo tam pułapka! Tylicki ledwie zdołał uciec...

Zrobiło mi się bardzo przyjemnie i ogromnie wesoło, więc parsknąłem zdrowym, niepowstrzymanym śmiechem. Falski patrzał zdumiony.

– Mówiliście już komu o tym? – pytam.

– W dwóch miejscach.

– Wracajcie prędko i odwołajcie wszystko, a przede wszystkim złapcie Tylickiego – niech nie szerzy popłochu! Taka wieść rozchodzi się lotem błyskawicy, rozwiązuje wszystkie gęby i języki, dochodzi do uszu prowokatorów, żandarmów i wskazuje im palcem, kogo mają aresztować. To ja byłem u Abramowskich, bo pilnowałem tam rzeczy, a oni wyjechali!

Tego rodzaju sensacje i komiczne nieraz nieporozumienia były w ówczesnym życiu konspiracyjnym – dość pospolitym zjawiskiem. Mieli też ich sporo i Abramowscy. W ciągu swej nielegalnej działalności krążyli oni dokoła niebezpieczeństwa, jak ćma przy świecy – nie wpadając w nie jednak. Jest to cechą dobrych wodzów i organizatorów – nie brawurowanie odwagą, nie lekceważenie niebezpieczeństwa, lecz narażanie się na nie dopiero po rozwadze, a wówczas – bez strachu i wahania. Kto tego nie czyni – jest zwykłym awanturnikiem i najczęściej ginie bez pożytku, jeżeli zaś los i zbieg okoliczności dadzą mu powodzenie – wszystko jedno – w dalszym ciągu narobi szkód.

Abramowscy byli ostrożni i konspiracyjni, a kiedy temperament unosił ich za daleko – wówczas myśmy wywierali na nich nacisk i przedsiębrali środki.

Abramowscy więc uniknęli aresztu a nawet rewizji.

Ale wisiał nad nimi zupełnie innego rodzaju niewidzialny cios – wyroki ślepego losu i niepoczytalnych, żywiołowych sił...

W początkach stycznia 1892 roku przyjechałem ze Stefanina do Warszawy wraz z siostrą Edwarda – Marią Abramowską. Wiedzieliśmy już o tym, że Stasia powiła córeczkę – Walentynę i byliśmy o nią najzupełniej spokojni, pewni tego, że taka zdrowa, silna kobieta, jak Stasia, z łatwością wszystko przeniesie.

Tak też i było. Ale...

Stasia, oszczędna we wszystkim – nie zgodziła się na doktora-specjalistę, lecz zadowoliła się pospolitą akuszerką...

A ta – jakaś podła, leniwa dusza – przyszła od innej chorej i nie raczyła umyć ani zdezynfekować rąk...

A Edward nie wiedział, że akuszerkę pod tym względem należy dopilnowywać...

Wszyscy o tym wiedzieli, a on, przyrodnik, nie wiedział...

W wyniku – Stasia dostała zakażenia krwi, choroby beznadziejnie nieuleczalnej!

Boże, cóż to była za rozpacz Edwarda!

Załamały się w otchłani jego światy, runęły stropy niebieskie, pogasły słońca, spali­ły się wszelkie nadzieje i wizje przyszłości... Im bogatszy i więcej złożony był jego intelekt, im bardziej i skomplikowaną i subtelną miał budowę psychiczną, tym silniejsze były jego uczucia i potężniejszy ból! Rozpacz jego nie wylewała się na zewnątrz w zwykłej u ludzi formie: łez, spazmów, omdlenia... On się cały skupił w sobie i ześrodkował jakby do jakiegoś nadludzkiego wysiłku, do jakiejś tytanicznej walki z ciemnymi wyrokami losów, które pozazdrościły piękna ich wzajemnego stosunku. Toteż walczył szukał ratunku aż do końca. „Ja bym poradził się nawet psa!” – powiedział raz.

Dla nas, którzy na to patrzyliśmy, było jasne, że ginie tu nie jedno z nich, lecz oboje – że Edward nie przetrwa śmierci Stasi!...

Ona zaś reagowała prościej: gdy przychodziła chwilami świadomość beznadziejności położenia – wzbierał w niej żal za młodym życiem, za pięknem prac i nadziei, które ta i bezmyślnie – głupio miały się zakończyć i wybuchała długim, nieutulonym płaczem…

A ślepe, niszczące siły ciągnęły nieustannie dalej swoją pracę, nieczułe na wszelki ból i wszelką rozpacz. Niewidzialne, mikroskopijne, jednokomórkowe istoty, gdy raz wtargnęły do organizmu i nie zostały zniszczone natychmiast jego wewnętrznymi środkami obrony, rozrodziły się w miliony i miliardy, opanowały organizm, jak dzikie hordy – cywilizowany kraj, niszcząc wszystko – niebaczne, że wraz ze zgubą organizmu i one zginą, zaznaczając każde pojawienie się nowych hord spotęgowaną gorączką...

W kończynach, z dala od serca, zakażona, znieprawiająca obecnością wstrętnych bakterii – krew zaczęła wytwarzać obfite skrzepy, a nogi spuchły – Lada chwila te nagromadzone kry zerwą się z uwięzi i runą ku sercu – stworzą tam zator i unieruchomią… na zawsze!

Było nas sześcioro, czuwających nieustannie, dyżurujących dni i noce przy Edwardostwie: Maria Paszkowska, Maria Abramowska, Leon Falski, Maciej Radziewicz, Zygmunt Pietkiewicz i ja. Poza tym – liczni przyjaciele i sympatycy biegli na każde zawołanie z gorącą pomocą. Janek Stróżecki odbywał wówczas służbę wojskową na prowincji, więc mógł tylko z rzadka dojeżdżać.

Przed nami, bliskimi mu ludźmi, Edward nie ukrywał wcale, że z chwilą śmierci Stasi – skończy samobójstwem, a na próby perswazji odpowiadał pogardliwym lekceważeniem. Twierdził, że rola jego skończyła się i że w dalszym ciągu nie mielibyśmy – wszystko jedno – żadnej z niego ani korzyści, ani pociechy. Na wszelki wypadek – zapowiedział, byśmy ani marzyli przeszkadzać mu w samobójstwie, bo wtedy on zrobi jakąś rzecz okropną, np. obleje się naftą, zapali i wyskoczy z trzeciego piętra...

Nie ufając nam – postarał się sam przez jakichś aptekarzy o truciznę, którą wraz z kawałkiem sznurka nosił nieodstępnie w kieszeni.

Wszyscyśmy wiedzieli, że Edward nie mo­że inaczej postąpić, niemal wszyscy zaś byli zdania, że najlepiej zrobimy, jeżeli w niczym nie będziemy mu przeszkadzali.

Temu oparłem się z całą surową stanowczością, przekonałem, że nie masz takiego bó­lu, który by trwał wiecznie i którego by czas nie złagodził; więc chodzi tylko o to, żeby Edward przetrwał jakoś swój okres największego cierpienia.

Na plan mój wszyscy się zgodzili, a za następstwa jego ponoszę całkowitą odpowiedzialność.

Edward w ciągu choroby Stasi czuwał nieustannie – chwilami jednak znużenie fizyczne brało górę i wówczas zasypiał w jakimś krześle lub fotelu krótkim, ale mocnym snem. (Wszyscyśmy tam prawie, że nic spali).

I właśnie w czasie takiego snu (5 marca 1892 r.) w nocy – stało się to, co się stać musiało: ruszyły lody krwi Stasi, uderzyły na serce i ono przestało bić.

Ukryliśmy co prędzej wszystkie stalowe lub zapalne przedmioty i posłaliśmy po doktora Leona Wasilkowskiego i paru innych przyjaciół.

Gdy Edward się ocknął – od razu odgadł wszystko po wyrazie naszych twarzy i rzucił się do pokoju Stasi. Parę osób chcia­ło go wstrzymać i zastąpiło mu drogę.

– Proszę puścić! – zawołał Edward, a był tak stanowczy i wprost straszny, że wszyscy ustąpili.

Widziałem, jak ludzie silni, z tęgimi nerwami – zbledli jak papier i zęby im zaszczękały febrycznie.

Edward wszedł do pokoju i zamknął się na klucz.

Co tam było, jakie tragiczne załamanie się i pasowanie ducha – trudno coś o tym powiedzieć, ale co on tam robił odgadnąć łatwo. Przekonawszy się, że Stasia nie żyje – zażył truciznę i jednocześnie powiesił się w upatrzonym zawczasu miejscu... Sznurek pękł, pozostawiając jaskrawoczerwoną pręgę na szyi. Czekał więc na działanie trucizny – nie przychodziło... a czas płynął, energia się wyczerpywała...

Być może – zrozumiał, że czynna tu jest jakaś przewidująca ręka. Trzeba było wyjść z tego pokoju (z którego – sądził – powinien był być już tylko wyniesiony) – by szukać innych sposobów...

Po jakiejś tedy pół godzinie naprężonego z naszej strony oczekiwania – otworzyły się drzwi i Edward wyszedł – sam do trupa podobny, z pręgą na szyi. Skorzystaliśmy z momentu upadku sił i doktor Wasilkowski zastrzyknął mu dużą dawkę morfiny...

Po takiej dawce powinien był nastąpić głęboki sen. Na próżno jednak oczekiwaliś­my tego; Edward tylko osłabł, cierpienie złagodniało, ale nie zasypiał. W takim więc stanie przewieźliśmy go do mieszkania Zygmunta, gdzie trzeba go było nieustannie narkotyzować i pilnie strzec dniem i nocą w ciągu paru miesięcy – zanim nareszcie pojawiło się u niego pewne zainteresowanie życiem.

Narkoza – przyjaciółka zdradliwa cierpiących, bez której często niepodobna się obejść, dająca im ulgę, pociechę i zapomnienie – każe sobie jednak za to bardzo drogo płacić organizmowi, biorąc go na długo lub na zawsze pod swoją despotyczną władzę. Dzia­ła ona łagodząco i znieczulająco na najsubtelniejsze konstelacje neuronów, na najbardziej złożone i delikatne tkanki, stanowiące o bogactwie intelektu – znieprawia je i nałoguje... Tylko taki silny intelekt – jak Abramowskiego – mógł tej władzy z czasem się oprzeć, ale i on musiał walczyć z nią przez całe życie.

Toteż mając na względzie niebezpieczeń­stwo znałogowania – ciągle zmienialiśmy środki nasenne. Medycyna ma ich dużo. Bardzo trudno było jednak wywołać sen. Nie dawał się uśpić również hipnozie. Narkotyki trzeba było pilnie przed nim chować (nie żałował życia!) i dlatego, kiedym 25 marca wpadł w pułapkę (właściwie z niewyspania!), by posiedzieć blisko rok w Cytadeli (tam dopiero się wyspałem!) – miałem wszystkie kieszenie zapełnione narkotykami.

Zainteresowanie życiem budziło się u Edwarda stopniowo; najprzód przyczynił się do tego pietyzm dla Stasi – chęć uwiecznienia jej pamięci wydawnictwem pośmiertnym, następnie – majowy strajk w Łodzi. Ażeby nań popatrzeć – pojechali obaj – Edward i Zygmunt – na miejsce. Strajk wywarł kolosalne wrażenie na Edwardzie Na ulice Łodzi wyległy tłumy, wśród których cią­gle rozlegały się okrzyki po polsku i po niemiecku: „Zeit ist schon gekommen!”. Pod wpływem tego wrażenia Edward napisał – według słów Zygmunta – śliczny wiersz, którego każda strofka kończyła się słowami: „Bo czas już nadszedł, Zeit ist schon gekommen!”. Deklamując ten wiersz – płakał. Świadczyło to o zupełnym upadku jego sił nerwowych, bo Edward nigdy i w żadnym wypadku (nawet przy śmierci Stasi!) nie płakał.

Wkrótce potem wyjechał zagranicę, akurat w czas, bo właśnie w Cytadeli żandarmi bardzo napierali na mnie o Edwarda, co oznaczało, że coś o nim wiedzieli. Za granicą uczestniczył w Zjeździe Paryskim, na którym powołano do życia PPS. Walką czynną w kraju nie zajmował się już więcej nigdy – chociaż interesował się i sympatyzował, natomiast poświęcił się nauce, filozofii i kooperatywom i w tym kierunku zdziałał bardzo dużo.

Kazimierz Pietkiewicz


Powyższy tekst drukowany był w odcinkach w PPSowskim dzienniku „Robotnik” w nr 55 (24 lutego 1925), nr 56 (25 lutego 1925), nr 57 (26 lutego 1925) i nr 58 (27 lutego 1925). Od tamtej pory nie był wznawiany. Fotografia pochodzi z książki „Mieczysława Mazowieckiego” (Ludwika Kulczyckiego) pt. „Historia ruchu socjalistycznego w zaborze rosyjskim”, Kraków 1903. Tekst na potrzeby Lewicowo.pl udostępnił i przygotował Cezary Miżejewski. Poprawiono pisownię według dzisiejszych reguł. Tekst publikujemy w 124. rocznicę śmierci Stanisławy Motz-Abramowskiej.

 

Przypisy:

  1. Chodzi o Związek Robotników Polskich, działający od 1889 do 1893. Związek zakładał wyłącznie walkę oświatową i ekonomiczną, która nie odstraszałaby robotników. Aktywnie organizowała Kasy Oporu zaproponowane przez Partię Proletariat. Członkowie Związku uczestniczyli w powołaniu PPS, choć większość ostatecznie znalazła się w SDKP (przypis Cezarego Miżejewskiego, 2016).

  2. Tutaj muszę sprostować niektóre wywody autora, ów fakt konkretny, że plan zamachu był bezpośrednią przyczyną rozłamu. Zamach nie doszedł do skutku i zgodna praca trwała nadal. Rozłam nastąpił później, kiedy na propozycję Edwarda Abramowskiego zabraliśmy się do układania nowego programu „Proletariatu”. Wówczas to wybuchł gwałtowny teoretyczny spór o terror. Zdania podzieliły i zwołano dla rozstrzygnięcia sprawy szerszą konferencję, na której nastąpił rozłam (przypis Feliksa Perla, redaktora naczelnego „Robotnika” w momencie, gdy opublikowano w nim powyższy tekst Pietkiewicza).

↑ Wróć na górę