Justyna Budzińska-Tylicka
Sprawa mieszkaniowa proletariatu
[1935]
Do najważniejszych potrzeb ludzi cywilizowanych należy posiadanie odpowiedniego mieszkania. Nie tylko dawać powinno ten niezbędny „dach nad głową”, zabezpieczający od chłodu, deszczu i wilgoci, ale najskromniejsze nawet mieszkanie powitano podtrzymywać nasze zdrowie, zapewniać niezbędne wygody życia rodzinnego i być źródłem dobrego samopoczucia i zadowolenia w chwilach naszego odpoczynku po pracy. Nie mówimy tu o zbytkownych domach, willach czy pałacach, w których burżuazyjne wygody, ogromne pokoje i salony dla paru osób rodzin bogaczy są jaskrawym dowodem strasznej niesprawiedliwości społecznej ustroju kapitalistycznego, w którym od wieków pieniądz jest panem wszechmocnym, a praca tylko jego sługą, jego poddanym, jego niewolnikiem. Dokąd będzie istniała ta przepaść między posiadaczami a wyzyskiwanymi – dotąd będzie istnieć przepaść między mieszkaniami bogaczy a ludzi ciężko na swe życie pracujących.
Nie rozstrzygniemy więc teraz sprawy mieszkaniowej z punktu socjalistycznego, bo ważne to zagadnienie społeczno-zdrowotne i kulturalne uzależnione jest od całokształtu walki klasowej i od zwycięstwa tej walki. Przy obecnych warunkach politycznych, przy tym strasznym tak zwanym kryzysie gospodarczym, przy bezrobociu i ogólnej nędzy proletariatu – głód mieszkaniowy, to jest brak najelementarniejszych pomieszczeń dla rodzin robotniczych, jest właśnie wynikiem kryzysu walącego się ustroju kapitalistycznego.
Ten głód mieszkaniowy ciągnie się nieprzerwanie od czasu wojny światowej i istnieje w mniejszym lub większym stopniu we wszystkich narodach, które zostały do tej barbarzyńskiej wojny wciągnięte. W krajach bogatszych i lepiej zorganizowanych, już w znacznej mierze uporządkowaną została klęska mieszkaniowa.
Niestety, Państwo Polskie nie jest ani bogate, ani dobrze, celowo prowadzące swe interesy gospodarcze, a przede wszystkim, za wyjątkiem tylko pierwszych lat uzyskania Niepodległości, w Polsce rej wodzą kapitaliści i bogacze, którzy byli, są i będą tylko ciasnymi egoistami, a następnie ci, którzy koło nich blisko się znajdują, myślą tylko o sobie i dla siebie wszystko chwytają.
Tak samo było i jest ze sprawą mieszkaniową. Gdy zaczęto gwałtownie budować, bo tysiące rodzin, nie tylko robotniczych, ale i zamożnych i inteligencja pracująca, znalazło się bez mieszkań z powodu gwałtownego przypływu do stolicy ludności zamiejscowej i emigrantów z Rosji Sowieckiej – to wtedy były znaczne ułatwienia kredytowe różnych banków, i wtedy mówiono i pisano o konieczności budowania także i domów robotniczych. Wiadomo, że domy robotnicze muszą posiadać mieszkanie tanie i zdrowe; muszą mieć dobrą komunikację do różnych warsztatów pracy; nie mogą znajdować się zbyt daleko od miast, bo mieszkańcy w fabrykach i warsztatach pracują. Ale cóż się stało? Nim zaczęli budować, powstał straszny, oburzający handel prywatnymi, nie tylko dużymi, ale i małymi jednoizbowymi mieszkaniami, dochodzący do tysięcy złotych za tak zwane „odstępne” – a jednocześnie budowano za pożyczone pieniądze piękne wille piętrowe z ogrodami; budowano całe kolonie prawie we wszystkich kierunkach i ze wszystkich stron Warszawy. Ale to było tylko burżuazyjne rozstrzygnięcie sprawy klęski mieszkaniowej; nawet kooperatywy tzw. robotnicze – dla biednego proletariatu, w żadnej mierze głodu mieszkaniowego nie zaspokoiły. Prawdę trzeba przyznać, że te wszystkie kolonie są bardzo ładne, bardzo zdrowe, nawet były one i są konieczne dla zdrowia i kultury miast – ale dla proletariatu np. warszawskiego, nic te kolonie nie przyniosły – chyba tylko, że Warszawa jest zdrowsza i ładniejsza, że posiadają dziś niezłą komunikację i oświetlenie, i różne potrzebne kulturalne urządzenia, ale tylko na tych przedmieściach, gdzie powstały te nowe zamożne kolonie.
W innych punktach, przeludnionych, robotniczych, jak Ochota, Wola, Mokotów itp. mamy w dalszym ciągu śmierdzące kałuże i rynsztoki; brak dobrej wody; brak kanalizacji; brak ogrodów; kocie łby i inne podobne dzikie, szkodliwe dla zdrowia braki i niedogodności. Sprawę głodu mieszkaniowego biednego proletariatu stolicy – wszystkie dotąd istniejące magistraty czy obecny zarząd miasta rozstrzygały i rozstrzygają w najwyższym stopniu zgodnie z kapitalistycznym traktowaniem biednego proletariatu. Dla tych wydziedziczonych urządzono baraki bezdomnych na odludnych Annopolach, na pustych przestrzeniach bez kanalizacji i wodociągu, upychając bezdomnych w ciasnych pomieszczeniach bez żadnych niezbędnych zdrowotnych urządzeń lub przerabiając zniszczone, zrujnowane fabryki, zupełnie nienadające się na mieszkania ludzkie, gdzie w ciemnych norach gromadzą się całe tysiące bardzo licznych rodzin na podobieństwo zwierząt i robactwa.
Właśnie takie przeludnione baraki są siedliskiem wielu chorób, wśród których na pierwszy plan wysuwa się gruźlica – to jest suchoty płuc lub kości. Ta choroba, tak słusznie nazwana „chorobą proletariacką” – męczy organizmy długie lata, a będąc bardzo zaraźliwą, szerzy wokół zarazę. Wśród dzieci małych, to znów angielska choroba – czyli rachityzm toczy wątłe organizmy o krzywych nogach i silnej anemii. Anemia zresztą jest stałą chorobą głodujących rodzin, które przy niedostatecznym odżywianiu oddychają zepsutym powietrzem ciasnych przeludnionych i wilgotnych mieszkań. W tych norach ciemnych, wilgotnych i przeludnionych prawie z konieczności istnieje brud, brud ciała, a więc skóry, co wywołuje różne skórne cierpienia, pogarszane wszawicą tak rozpowszechnioną z braku wody, mydła i ogólnego zaniedbania nieszczęśliwych, zrozpaczonych matek.
Kobieta – szczególnie matka, gospodyni stokroć bardziej odczuwa niedostatek, braki gospodarcze, braki ubrania i odżywiania swej rodziny. Gdy ojciec bezrobotny, szukając pracy, wałęsa się dzień cały za jej pogonią, przez ten czas matka musi walczyć z biedą i jękiem swych głodnych dzieci... Matka musi wystarać się dla nich o chleb, kartofle, może i mleka czasem...
W warszawski barakach dla bezrobotnych wielu, wielu tysiącach nieszczęsnych, rozgrywają się wielkie tragedie wspólnie zamieszkujących rodzin. Poza nędzą, szerzy się tam okropna demoralizacja, a często i pijaństwo. Młodzież wyrasta w tych okropnych warunkach nie tylko w głodzie i brudzie ciała, ale i w brudzie i rozpuście. Bezrobocie wśród dorastających dziewcząt i chłopców pogarsza jeszcze bardziej ten okropny stan. Nie tylko że młodzież ta wykoleja się przez swe życie próżniacze, przez nędzę i głód, ale nikt nad nimi nie czuwa ani moralnie, ani ideowo, ani kulturalne: brak im kierunku, brak rozrywek kulturalnych, brak oświatowych i ideowych celów.
Wszystkie te ujemne czynniki wśród bezdomnych i bezrobotnych rodzin proletariackich stwarzają bardzo niebezpieczny element, często zupełnie obojętny i niezdolny do walki o swe prawa do życia, do pracy i do wyzwolenia się z tej przepaści wydziedziczonych przez obecny ustrój kapitalistyczny.
Dotrzeć do proletariatu bezdomnych i bezrobotnych, uświadamiać ich i organizować – to wielkie zadanie dla nas socjalistów – do czego kobiety-towarzyszki nasze są specjalnie powołane.
Dr Justyna Budzińska-Tylicka
Powyższy tekst Justyny Budzińskiej-Tylickiej pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Głos Kobiet”, wydawnictwie Polskiej Partii Socjalistycznej, Warszawa, listopad-grudzień 1935. Od tamtej pory nie był wznawiany, poprawiono pisownię według obecnych reguł.