Piotr Jagodziński
Skrawek wspomnień
[1936]
„Niech żywi nie tracą nadziei...”.
Po rozłamie w PPS – w końcu 1906 roku – dwa nasze oddziały Bojowej Organizacji (30 ludzi) z Dolnej dzielnicy w Warszawie wypowiedziały się za Frakcją Rewolucyjną. Trzeba było zaraz przystąpić do pracy, aby uzupełnić braki w partii, wytworzone przez rozłam.Szóstego grudnia pięciu z nas – pod dowództwem „Wesołego” (zabity w 1907 r.) – po wielu przygodach, gdyż był to okres stanu wojennego, kiedy na wszystkich drogach kręciły się patrole kozackie i schwytanemu z bronią groził sąd polowy – wzięliśmy gminę w grójeckim i monopol w Tarczynie, co dało nam kilkadziesiąt blankietów paszportowych, pieczęcie i około trzysta rubli gotówki. Ósmego grudnia, zaraz po powrocie z powyższej wyprawy, wezwano nas do baraków budującego się wówczas mostu Poniatowskiego, gdzie otrzymaliśmy rozkaz wyruszenia na nową „robotę”.
Generał gubernator warszawski, Skałon, jechał z Petersburga do Warszawy. W Wilnie PPS urządziła na niego zasadzkę, lecz uczestnicy – Montwiłł-Mirecki, Z. Owczarkówna i M. Olczak – wskutek mylnych informacji przeoczyli wiozący Skałona pociąg. Dlatego też my – koło Warszawy – mieliśmy się z nim załatwić.
Było nas piętnastu. Dziesięciu poszło naprzód, aby w pobliżu Wołomina przygotować pod nasypem kolejowym miejsce dla wysadzenia pociągu, a my, pod komendą instruktora „Maćka” (Sałek) z materiałami wybuchowymi – wyruszyliśmy po pewnym czasie za nimi, przeprawiając się czółnem przez Wisłę, po której już płynęła kra.
Idąc koło nasypu kolejowego – w ciemności – natknęliśmy się na patrol ochraniający plant kolejowy. Wywiązała się między nami i patrolem strzelanina, w rezultacie której jeden strażnik został zabity, dwóch żołnierzy rannych – no i ja ranny kilkoma kulami.
Skałon skorzystał na tym, bo akcja nie doszła do skutku, a mnie aresztowano. Gdyby akcja doszła do skutku, to razem ze Skałonem zginąłby może ówczesny szach perski, któremu – w przejeździe z Petersburga do Warszawy – asystował generał-gubernator, o czym zresztą dowiedzieliśmy się później.
Na placu boju – zabity strażnik, ranni żołnierze, no i ja z nimi – leżeliśmy przeszło godzinę, bo i towarzysze moi, i patrol – rozsypali się w nocy w różne strony.
Do szpitala w cytadeli wieźli mnie z wielką paradą. Rota żołnierzy z pochodniami otoczyła chłopski wóz, na którym – pod zabitym strażnikiem i rannymi żołnierzami – leżałem ja.
W Targówku zdjęto ze mnie „bagaż” – i powieziono przez most kolejowy do szpitala w cytadeli. Leżałem kilka godzin bez opatrunku – i od zupełnego upływu krwi uratowały mnie skrzepy, które powstały na ranach.
Byłem młody... więc nawet przestrzelone płuca zagoiły się po czterech tygodniach, kula, znajdująca się dziś jeszcze w ręce – przestała dolegać i... władze sądowe wzięły mnie w swoje obroty!
Ponieważ byłem aresztowany sam – więc Zawarzin, Klimów, Litwinow i inni „ochrannicy” wysilali cały swój spryt, aby wydobyć ze mnie – kto był ze mną na „robocie”.
Miałem już za sobą „staż” rewolucyjny, bo jako szesnastoletni chłopiec, aresztowany przy drukowaniu nielegalnych wydawnictw w drukarni Maślankiewicza, siedziałem w fortach przez cztery miesiące – i tam dostałem „szkołę”. Przeto wysiłki „ochranników”, włącznie do ulokowania w mojej szpitalnej celi na dwa tygodnie niby to rannego „towarzysza”, a w rzeczywistości szpicla – nic im nie dały.
Po akt oskarżenia wyprowadzono mnie z dziesiątej celi X pawilonu do klubu oficerskiego, który mieścił się na pierwszym piętrze domu, stojącego na dużym placu cytadeli. Prowadzono nas trzech: H. Barona, K. Białoruckiego i mnie. Znaliśmy się, bo poprzednio pracowałem z nimi w tym samym oddziale Bojowej Organizacji powązkowskiej dzielnicy.
Baron wytrzeszczył na mnie oczy, gdyż nie spodziewał się, że jeszcze żyję. Była pogłoska na wolności, że zmarłem wskutek ran.
Nie pokazywaliśmy po sobie, że się znamy, i szliśmy w milczeniu, lecz było jakoś raźnie i radośnie, że się spotkało swoich ludzi. Im pierwszym odczytano akt oskarżenia – z całą litanią zabójstw i zbrojnych napadów – po czym nastąpiła moja kolej.
Mieliśmy pewne stryki, ale nie przejmowaliśmy się tym.
Przy odczytywaniu aktów oskarżenia był obecny adwokat Sobolewski.
Po załatwieniu formalności szliśmy z powrotem do X pawilonu przez plac, na którym stała kolumna ku czci cara Aleksandra I – z napisem „zwycięzcy i dobroczyńcy Polski”.
Baron, wskazując na tę kolumnę, rzekł, że tu będzie szubienica dla wrogów wolności, gdy lud obali carat, a później stanie tu pomnik wolności.
Eskortujący nas z gołymi szablami żandarmi coś widocznie zrozumieli, bo spojrzeli na siebie i zaczęli iść szybszymi krokami.
Koło drzwi mojej dziesiątej celi pożegnałem na zawsze towarzyszy – Barona i Białoruckiego. Skazano ich na śmierć.
Barona w kilka dni po sprawie stracono, a Białoruckiemu zamieniono śmierć na dożywotnią katorgę, lecz po trzech miesiącach stracono go za inną sprawę: za rzucenie bomby pod Proskurjakowa.
Po wręczeniu aktu oskarżenia – czekałem na sprawę dwa tygodnie. Nie czułem lęku, choć wiedziałem, że będę skazany na śmierć. Było we mnie dużo ciekawości, jak to będzie na tej sprawie.
Siedziałem razem z Gerdzewiczem, podoficerem, oskarżonym o zbuntowanie pułku w Łomży. Uczył mnie języka esperanto – i, jako anarchista – podrwiwał, że będę stracony za mały skrawek kuli ziemskiej – Polskę, zamiast ginąć za całą ludzkość.
Broniłem swego stanowiska, jak umiałem – i tylko szczerze żałowałem, że tak mało zrobiłem jako bojowiec.
Sądzono mnie 31 marca 1907 roku. W piękny, wiosenny, słoneczny dzień zaprowadzono mnie pod eskortą żandarmów do sądu.
W małej sali klubu oficerskiego na parterze, gdzie na czas rozprawy uprzątnięto stoły i stoliki do kart i wyniesiono bufet, czuć było zapach alkoholu, kawy i dymu z cygar i papierosów. We wnęce, w której w czasie „urzędowania” klubu zasiadała orkiestra, na ławie siedziałem ja, a po bokach stali żandarmi z obnażonymi szablami.
Na wprost, pod naturalnej wielkości portretem cara, przy stole nakrytym zielonym suknem, siedzieli sędziowie – generał i dwóch pułkowników. Z lewej strony wojskowy prokurator, obok – mój obrońca.
Oskarżenie krótkie: z bronią w ręku, zabity strażnik, ranni żołnierze... „Wymagam kary śmierci”, stwierdził prokurator.
Obrońca Kułakowski kładł nacisk na to, że mam zaledwie 17 lat, że prawo nie przewiduje kary śmierci dla oskarżonych w moim wieku...
Dostałem stryk.
Procedura sądu wcale tak groźnie nie wyglądała. Jeden z sędziów asystentów przychylnie kiwał głową, gdy obrońca przemawiał do ich uczuć.
Prokurator – z uśmiechem w stronę obrony – zrzekł się repliki, a ja – w ostatnim słowie nic nie powiedziałem, na sali – oficerowie słuchacze dzielili się widocznie wrażeniami, jakie tej nocy przeżywali w tej sali.
Portret cara na ścianie nie był wcale poważny, bo słońce go ozłacało – i to: „...skazany na karę śmierci przez powieszenie...” nie zrobiło na mnie wrażenia...
Tego dnia dwóch skazano na śmierć I. Orzechowskiego za zabójstwo żandarma na Woli, no i mnie.
Wracaliśmy do X pawilonu w porze obiadowej. Przechodziliśmy koło koszar, przy których żołnierze jedli obiad z szaflików – na powietrzu. Jakiś dowcipniś spośród nich zastąpił nam drogę i – robiąc ruch palcem w poprzek szyi, zapytał: „Co, dostaliście sznurek?”.
Zgromił go jeden z prowadzących nas żandarmów, mówiąc: „Czego się śmiejesz? Przecież naprawdę dostali karę śmierci”.
Żołnierz od razu zamilkł i wszyscy w milczeniu odprowadzili nas wzrokiem.
Po przyjściu do X pawilonu już mnie nie wsadzono do mojej dziesiątej celi, tylko do 47. na śmiertelnym korytarzu. Na ścianach tej celi było pełno napisów ołówkiem, węglem, gwoździem: „żegnajcie!” – „niech żyje rewolucja!” – „precz z caratem!” – „niech żyje wolna Polska demokratyczna!” – „ginę niewinnie!”-– „pomścijcie nas!” – i nazwiska, nazwiska...
Tych śmiertelnych cel było siedem.
Co chwila żandarm lustrował celę przez szkiełko w drzwiach, a z jednej i drugiej strony pukali w ścianę towarzysze-sąsiedzi, skazani na śmierć. Zwykle do trzech dni następowała decyzja gubernatora: zamiana kary śmierci lub też zatwierdzenie takowej.
W ciągu tego czasu człowiek nie wiedział, czy trzeba nadal pchać życie, czy też dać spokój, żyło się, jakby się było zawieszonym w powietrzu. Sąsiedzi stale zawiadamiali: temu zamieniono, tego w nocy stracono... I przypuszczenia, na kogo dziś kolej...
Na trzeci dzień wezwano mnie do kancelarii . Szedłem z myślą, że mi ogłoszą zamianę wyroku. Uczucie, jakiego doznałem na tę myśl, nie było radością, a raczej jakby znalezieniem gruntu pod nogami.
W kancelarii zobaczyłem matkę i ojca. Wpuszczono ich, aby się ze mną pożegnali, bo gubernator zatwierdził karę śmierci. Tej samej nocy miałem być powieszony.
Wiadomość ta spowodowała znowu jakby skurcz duszy.
Byłem spokojny, tylko przeszedł po mnie mróz, gdy matka, płacząc, pytała, gdzie będę pochowany, i dała mi duży czarny, metalowy krzyżyk, abym go włożył na szyję, gdy mnie będą tracić, bo po nim rozpozna moje ciało.
Spokojnie pożegnałem rodziców. Matka, płacząc, przeklinała Moskali zabierających jej najstarszego syna, a ojciec, całując mnie kilkakrotnie, powtórzył jakby z wyrzutem: „miałeś mi być pomocą, jak będę stary...”.
Wracałem z tego pożegnania – nie zdając sobie sprawy, jakimi korytarzami idę. W głowie, jak błyskawice, przesuwały się obrazy prawie całego życia – i to w sposób jakby się pokazywały na pożegnanie. Już więcej tego nie będzie... już skończone...
W celi położyłem się – i nastąpił dalszy ciąg pożegnań tych – tak nieobfitych przeżyć, jakie miałem w ciągu siedemnastu lat mego życia...
Wieczorem przyszedł staruszek ksiądz. Nie chciałem z nim rozmawiać, lękając się, że jest szpiegiem.
Miałem takie uczucie, jak gdyby dookoła mnie coraz ciaśniej zaciskały się mury celi. Tej pierwszej – po zatwierdzeniu wyroku – nocy nie spałem. Słyszałem, jak przyszli po kogoś obok, wyprowadzili. Czekałem, myśląc – że zaraz wezmą mnie. Chodziłem całą noc, łowiąc najlżejszy szmer.
Rano zażądałem, by mi żandarm przyniósł książki. Dostałem jakiś stary „Tygodnik Ilustrowany” i zacząłem czytać o ornamentacji okuć w domach na Starym Mieście. Przykro mi było, że znając tam każdy dom, nigdy na te rzeczy nie zwracałem uwagi, a teraz już tego na pewno nie zobaczę.
Podczas moich spacerów żołnierze i żandarmi przy wejściu do swej dyżurki zbierali się w grupy, wyrażając żal, że taki młody będzie powieszony...
Przez osiem dni oczekiwania przyzwyczaiłem się do myśli o śmierci – i choć dziwiłem się, dlaczego tak długo trzymają mnie żywego, wszedłem w tryb życia skazanego na śmierć. Było to uczucie, jakie się ma prawdopodobnie przed nieuniknioną operacją. Nawet sypiałem po nocach.
Najgorszą była myśl, że założą mi sznur na szyję, że swoim ciężarem zaduszę się i że coś mi się przerwie w kręgosłupie.
Przeczucie męki fizycznej...
Sąsiedzi stale się zmieniali... Wieczorem pukał, rano nie odpowiadał, a po obiedzie z sądu wojennego przyprowadzali nowych...
Chodząc po celi, projektowałem najfantastyczniejsze ucieczki, po których układałem najśmielsze akcje bojowe. Czasami myślałem, że podczas wykonywania wyroku zabiję kogo, aby mnie z miejsca zastrzelono.
Dziewiątego dnia oczekiwania przyszedł do mnie rano stary wachmistrz-żandarm, który zastał mnie przy wierceniu żelaznym prętem od łóżka dziury w ścianie do sąsiedniej celi. Zaczął mi robić wymówki, że psuję ścianę.
Był to niezły człowiek. Czuł, widocznie, słabość do mnie, bo na różne moje wyczyny w X pawilonie patrzał przez palce, nie donosząc o nich zawiadowcy. Przyszedł, by mnie zawiadomić w sekrecie, że nadeszła depesza z Petersburga o zamianie mojej kary śmierci na dożywotnią katorgę.
Nie uwierzyłem temu, bo myślałem, iż w ten sposób chcą uśpić moją czujność, bym nie stawiał oporu, gdy mnie będą prowadzić na egzekucję.
Tylu stracono, a tylko w kilku wypadkach wyprowadzani na śmierć stawiali opór. Działo się to dlatego, że żandarmi kłamali, mówiąc, że prowadzą do kancelarii, gdzie ogłoszą zamianę wyroku, a tymczasem w kancelarii wiązano im z tyłu ręce, otaczano bagnetami i wieziono pod szubienicę...
Wachmistrz upewniał mnie, że mówi prawdę i że wkrótce przyjedzie adwokat, który tę wiadomość potwierdzi.
Przed obiadem wezwano mnie do kancelarii, w której zastałem adwokata E. Śmiarowskiego. Przywitał się ze mną i, zacierając ręce, wyrzucił z siebie: „no, macie życie!”. Uczył mnie, jak powinienem żyć na katordze: żebym zawsze pamiętał, że jestem polskim rewolucjonistą. Uprzedzał, że życie będę miał bardzo ciężkie, jednak żebym nie upadał na duchu.
Od niego dowiedziałem się, że matka moje wysłała podanie do cara o ułaskawienie. Poza tym koło obrońców wysłało depeszę do Koła Polskiego w drugiej Dumie. Z tego powodu R. Dmowski wniósł w Dumie interpelację, że tracą małoletniego, a A. Leliwa-Bielkiewiczowa wyjednała u Skalona, że dopóki nie nadejdzie odpowiedź z Petersburga, wykonanie wyroku będzie wstrzymane.
Gdyby nie to ostatnie, to ułaskawienie z Petersburga mogło przyjść wtedy, kiedy byłbym już stracony, co miało miejsce w kilku przypadkach.
Kiedy czekałem na wykonanie wyroku, krzyżowały się depesze między Warszawą i Petersburgiem i przyniosły mi życie w postaci... dożywotniej katorgi.
Po raz drugi narodziłem się dla katorgi.
Ileż to razy w ciągu tych przeszło dziesięciu lat siedzenia na katordze, gdy było bardzo ciężko, wyrywało się: „szkoda, że mnie nie powieszono...”. W marcu 1917 roku, gdy runął carat, narodziłem się po raz trzeci, wychodząc na wolność z moskiewskiego butyrskiego więzienia, zwolniony dzięki rewolucji.
Kasztany w alejkach X pawilonu, gdzie spacerowałem jako skazany na śmierć, które wtedy, obsypane wiosennymi pękami, były grubości trzech palców, jeszcze bez liści, których już się nie spodziewałem zobaczyć, są teraz grubymi drzewami. Oglądam je, oprowadzając wycieczki po cytadeli, jako wolny człowiek w niezależnej Polsce. Tylko nie ma już większości sąsiadów ze śmiertelnego korytarza i wielu towarzyszy z katorgi, których kości spoczywają na stokach cytadeli i na cmentarzyskach syberyjskich.
Nie doczekali się urzeczywistnienia części programu Polskiej Partii Socjalistycznej.
Piotr Jagodziński Warszawa, 27 września 1936 r.
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Kronika ruchu rewolucyjnego w Polsce – kwartalnik poświęcony dziejom walk o niepodległość i socjalizm” nr 3-4 (7-8), lipiec – grudzień 1936 r. Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.
Piotr Jagodziński (1889-1943) – pochodził z warszawskiej rodziny robotniczej, uczył się zawodu drukarskiego. W roku 1905 nawiązał kontakt z Polską Partią Socjalistyczną, której drukował nielegalne publikacje. Aresztowany za to, krótko więziony i objęty dozorem policyjnym. Wstąpił do PPS i brał udział w tworzeniu warszawskich struktur Organizacji Bojowej. Po rozłamie w partii wstąpił do PPS – Frakcja Rewolucyjna. Uczestnik wielu akcji bojowych na Mazowszu. Ranny i aresztowany podczas niedoszłego zamachu na generała-gubernatora Skałona, osadzony w X Pawilonie Cytadeli, a następnie skazany na śmierć. Jako niepełnoletniemu ostatecznie zamieniono wyrok śmierci na ciężkie więzienie i katorgę. Osadzony w więzieniu na Butyrkach w Moskwie, uwolniony dzięki rewolucji lutowej 1917 r. Powrócił do kraju. W niepodległej Polsce działacz PPS, organizator stołecznych struktur milicji partyjnej. Po rozłamie w warszawskiej organizacji PPS w następstwie zamachu majowego, odbudował struktury milicji partyjnej i wielokrotnie dowodził ochranianiem publicznych działań PPS. Zorganizował także struktury partii na Grochowie. Jesienią 1930 r. został aresztowany pod sfingowanymi zarzutami przygotowywania zamachu na J. Piłsudskiego – mimo braku dowodów winy skazany najpierw na rok więzienia, a następnie wypuszczony za wysoką kaucją. Działacz Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Współzałożyciel i jeden z liderów Stowarzyszenia byłych Więźniów Politycznych, pełnił w nim funkcję sekretarza. Na XXIV kongresie PPS w Radomiu w roku 1937 został wybrany do Centralnego Sądu Partyjnego. W roku 1938 odznaczony Krzyżem Niepodległości z Mieczami. W okresie okupacji członek PPS-WRN. Aresztowany w styczniu 1943, więziony na Pawiaku, a następnie osadzony w obozie na Majdanku. Był tam jednym z liderów akcji samopomocy więźniów, podjętej przez działaczy PPS. Zmarł w obozie.