Aleksander Erlich
Powrócimy
[1939]
12 lutego 1939 roku jest pamiętną datą dla międzynarodowego ruchu robotniczego. W tym bowiem dniu mija pięć lat od chwili, kiedy faszyzm europejski, oskrzydlony zwycięstwem Hitlera, napotkał w swym marszu zdobywczym po raz pierwszy na zorganizowany i bohaterski opór.
Pamiętamy cztery dni i cztery noce, kiedy uderzenia naszych serc wtórowały salwom karabinowym tych, co na rozkaz swej partii trwali do ostatniej chwili pod ogniem armat i kartaczownic – cztery dni i cztery noce, w których elita proletariatu austriackiego, jego Schutzbund, krwią swoją, lecz i krwią wroga zmywała z nas wszystkich hańbę niemieckiej kapitulacji. I pamiętamy dobrze dreszcz zgrozy i zarazem podziwu, jaki wstrząsnął wówczas proletariuszami świata – i nie ustał nawet wtedy, kiedy przebrzmiało ostatnie echo okrzyku na cześć Socjalizmu i Wolności, wzniesionego u stóp szubienicy przez Kolomana Wallischa...
Lecz dziś na wspomnienia te padają posępnym cieniem wydarzenia chwili obecnej. Walka, z tego samego ducha co powstanie lutowe poczęta, lecz nierównie potężniejsza w zasięgu, zbliża się na naszych oczach w zawrotnym tempie ku rozstrzygnięciu. 26 stycznia padła Barcelona – a w chwili, kiedy piszemy te słowa, ostatnie oddziały wojsk republikańskich opuszczają Katalonię. Trwają jeszcze Madryt i Walencja wraz z przyległymi obszarami – ale tylko ci, co chcą się świadomie łudzić, mogą zamykać oczy na tragiczną prawdę: jeżeli nie nastąpi radykalny przełom w sytuacji poza Półwyspem Pirenejskim – wówczas dwa i pół roku Hiszpanii Ludowej zakończą się tak jak cztery dni rewolucyjnego Wiednia...
***
Dlaczego tak się stało – wiemy wszyscy.Piekło i niebo poruszyli jaśnie urodzeni i dobrze usytuowani przeciwko narodowi, który wypluł ich spośród siebie. Uruchomili najnieszczęśliwsze ofiary swej tyranii i najpotężniejsze moce reakcyjnej Europy, najbardziej barbarzyński prymityw Afryki i najbardziej precyzyjną technikę i sztukę organizacyjną nowoczesnego kapitalizmu. Od pierwszej chwili wojny domowej hordy marokańskie, które tak celująco „zdały egzamin” jeszcze za czasów powstania asturyjskich górników, stanowiły chlubę i dumę armii generała Franco. Lecz tym razem obok czarnych niewolników kolonialnych wielkorządców walczyli biali niewolnicy faszystowskich dyktatorów; tym razem obok zakrzywionych mauretańskich noży działały włoskie Fiaty i niemieckie Junkersy, zasypujące bombami miasta i równające z ziemią wsie ku chwale i wielkości – nie tyle operetkowych wodzów „narodowej Hiszpanii”, ile ich panów i rozkazodawców z Rzymu i Berlina...
A kiedy faszystowskie armaty, moździerze i kulomioty prażyły ogniem w piersi obrońców Republiki, wprawne i zwinne ręce zachodnioeuropejskich dyplomatów zaciskały coraz mocniej powróz na jej szyi. Niewątpliwie: bombardowanie otwartych miast raniło szlachetne uczucia czcigodnych dżentelmenów – lecz stokroć większym skandalem była w ich oczach demokracja, której kośćca nie stanowiły kartele i banki oraz podległa im militarno-biurokratyczna kasta. Zapewne wiedzieli dobrze, że nazajutrz po opanowaniu półwyspu pirenejskiego przez Franco lufy dział, które z takim powodzeniem mordowały kobiety i dzieci, wezmą pod obstrzał linie komunikacyjne i porty Brytyjskiego i Francuskiego Imperium – lecz bardziej niż ciężkokalibrowych pocisków włoskiej czy niemieckiej marki obawiali się ci „ojcowie narodów” wpływu rewolucyjnego kraju na trwałość ustroju społecznego u siebie w domu. Dlatego zawiesili nad ludem, broniącym swej wolności, blokadę, nadając jej, przez dobre wychowanie, mile brzmiącą nazwę „nieinterwencji”. Dlatego uporczywie „nie dostrzegali” włoskiej i niemieckiej artylerii i lotnictwa, pod których morderczym ogniem padały jeden po drugim. Irun i San Sebastian, Malaga i Bilbao, Oviedo i Teruel. Dlatego teraz, po upadku Barcelony, tylko jedna wątpliwość rozdziera serca „demokratów” z londyńskiej City: czy lepiej jest zaofiarować mocodawcom generała Franco kredyty dla eksploatacji podbitego kraju, czy też zdobyć się na odważny krok – i za okrągłą sumę 100 milionów funtów szterlingów nabyć na własny i wyłączny użytek ambitnego dyktatorka. I tego oto nikczemnego spisku przeciwko krwawiącemu ze wszystkich ran narodowi nie potrafili, niestety, ani na jednym odcinku skutecznie zgnieść również i ci, przeciwko którym był on w nie mniejszym stopniu skierowany, również i socjalistyczni proletariusze Europy – fakt, którego nie zmienią ani ofiarne zbiórki na rzecz walczących, ani nawet epopeja Międzynarodowej Brygady...
Nie – zamiast pytać, jak doszło do obecnej klęski, zastanówmy się lepiej: jak mógł skatowany lud wytrwać dotychczas w swym oporze? I wówczas te dwa i pół roku ukażą się nam jako lata wielkości, nie mającej sobie równej w dziejach.
W ogniu i krwi rodziła się nowa Hiszpania. Pod bombami niemieckimi i włoskimi niezorganizowany tłum, który w żywiołowym szturmie 19 lipca 1936 roku odrzucił wstecz faszystowską rewoltę, zwarł się w karną jednolitą armię. Na sterze wielkich przedsiębiorstw, unieruchomionych lub opuszczonych w popłochu przez kapitalistycznych właścicieli, legła dłoń Rządu Ludowego i organizacji robotniczych. Pług reformy rolnej przeorał wieś, krusząc pozostałości obszarniczej niewoli. Prowincje, ongiś gnębione przez pasożytniczą biurokrację, otrzymały możność swobodnego rozwoju. Zapewne niedoskonałe i pełne sprzeczności w swych szczegółach było to dzieło przebudowy, wyrosłe ze skrzyżowania spontanicznej inicjatywy masy i świadomego planu kierownictwa, powstałe wśród wojennego chaosu i rozprzężenia; lecz właśnie dzięki niemu ów lipcowy zryw ku wolnemu, godnemu człowieka życiu nie przeminął tak samo nagle, jak i nadszedł, ale wszedł jako niezniszczalna część składowa w codzienność – by wcielić się w spokój robotnika fabryki broni, odrabiającego pod gradem bomb swe nadliczbowe godziny, lub w zatraceńcze męstwo mieszkańców Madrytu, odpierających gołymi rękami szturm rozjuszonych Marokańczyków, by żyć w radości starego chłopa, wodzącego ciemnym palcem po literach alfabetu, lub w promiennym bohaterstwie młodego antytankisty – i by kazać im wszystkim bronić aż do ostatniej kropli krwi tego, co pozostało z wolnej hiszpańskiej ziemi...
***
Dawno już ruch robotniczy podobnie bolesnej klęski nie przeżywał – to pewne. A jednak tylko słabi i tchórzliwi mogą popaść pod jej wpływem w zwątpienie.Kiedy powstanie Schutzbundu zostało stłumione – niejeden mieszczuch austriacki triumfował z powodu „końca austromarksizmu”. A dziś? „Odnowiciel” Dollfus leży w grobie, przeszyty kulami hitlerowskich terrorystów. Jego współpracownicy, co z taką werwą bombardowali wiedeńskie domy robotnicze, oddali przed rokiem bez jednego strzału państwo, którym wszechwładnie rządzili, w ręce wroga. Jeżeli istnieje teraz w podbitym kraju siła, myśl, o której spędza sen z oczu władców – to jest nią jedynie i wyłącznie klasa robotnicza, prześladowana i gnębiona, lecz scementowana wewnętrznie krwią swych męczenników. A jeśli tak jest w Austrii – to cóż dopiero tam, gdzie po dwóch latach krwawych zmagań tylko siła obcych bagnetów może przynieść rodzimej reakcji zwycięstwo, okupione ruiną kraju i całkowitym zdaniem się na łaskę i niełaskę najeźdźcy, gdzie pod osłoną włoskich dywizji zaczną się od pierwszej chwili wodzić za łby falangiści i karliści, kapitaliści i feudałowie?
Zapewne – za dawnych „dobrych” czasów istniał wypróbowany środek przeciwko procesom rewolucyjnym w mniejszych krajach – trwałość stosunków społecznych i nieprzerwana ciągłość rozwoju gospodarczego w otaczającym świecie. Ale dziś? Kiedy na jednej połaci świata cywilizowanego machina kapitalistycznej gospodarki wciąż nie jest w stanie zagarnąć w swe tryby milionów bezrobotnych i tysięcy unieruchomionych fabryk, na drugiej zaś gna jak obłąkana poprzez granice zdolności wytwórczej urządzeń technicznych, rozporządzalnych zasobów surowca, wytrzymałości organizmów pracujących ludzi? Kiedy potworny splot imperialistycznych rywalizacji, politycznych ambicji i społecznych konfliktów rozsadza istniejący układ państw, prze ku katastrofie wojennej – i kiedy każde zwycięstwo faszystowskiej reakcji jest tylko nową beczką oliwy do ognia?
Nie pomogą „zwycięstwa” nad bezbronnymi i głodnymi. Nadejdzie chwila, kiedy wrogowie faszyzmu będą głodni może, ale już nie bezbronni... Nie pomogą pacyfistyczne zamawiania Chamberlaina i Daladiera. Nadejdzie chwila, kiedy piekielny mechanizm, przez nich naoliwiony, puszczony zostanie w ruch. Wtedy w ogniu nawałnicy dziejowej obnażą się do reszty przeciwieństwa rozchwianego ustroju: wtedy pryśnie wszelki konserwatyzm i niezdecydowanie. I wtedy niedaleka będzie godzina, kiedy stanie się ciałem słowo, co się ukazało pięć lat temu na murach miast austriackich:
Powrócimy!
W Wiedniu i Barcelonie, w Berlinie i Rzymie – wszędzie!
Aleksander Erlich
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Wolna Młodzież” nr 2(13)/1939, luty 1939 r. Pismo to było jednym z organów Cukunftu – młodzieżowej organizacji żydowskiej socjalistycznej partii Bund. Od tamtej pory nie był wznawiany, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.
Aleksander Erlich (1912-1985) – działacz lewicowej organizacji żydowskiej Związek Młodzieży Cukunft (Przyszłość) – oficjalnej młodzieżówki partii Bund. Redaktor i wydawca jej organu „Wolna Młodzież”. Syn lidera Bundu, Henryka Erlicha (Ehrlicha). Po wojnie na emigracji w Nowym Jorku, ekonomista, pracownik naukowy Uniwersytetu Columbia, autor m.in. pracy „The Soviet Industrialization Debate 1924-28” (1960).