Edward Abramowski
Pomniejszyciele ojczyzny
[1914]
I
Są idee pochodzące ze słabości, tak samo jak są pochodzące z siły. Ludzie znużeni życiem i walką, wątpiący, „psychostenicy” z natury, pesymiści z urodzenia, poszukują jak gdyby usprawiedliwienia przed samymi sobą własnej niemocy czy bojaźni – i szukają idei, więcej nawet, szukają systemów filozoficznych lub programów społecznych, które by wytłumaczyły i uzasadniły ich słabość. Rodzą się wtedy owe idee smutnej rezygnacji, hasła wstydliwe, wypowiadane z zastrzeżeniami, hasła, które już w samym początku swych narodzin noszą piętno śmierci. Jeżeli przyjmują się wśród jakiegoś narodu i żyć zaczynają, to znak nieomylny, że naród ten skazany jest na zagładę. Jeżeli spotykają atmosferę życzliwą dla siebie, w której mogą rozszerzać się, to znaczy, że jest to atmosfera upadku energii życiowej, okres tchórzostwa, zmalenia dusz, zwyrodnienia.W przeciwieństwie do tego, jak idee z siły pochodzące przynoszą z sobą wszędzie, gdzie powstaną, radość życia i dumę, upojenie bohaterstwa i przedziwny urok cnót rycerskich, romantyzm młodości, który sam przez się starczyć może niekiedy za broń niezwalczoną; w przeciwieństwie do tego – idee słabości przynoszą z sobą upokorzenie i wstyd, zgrzybiały, bezsilny rozsądek, starający się uczyć ludzi, jak trzeba żyć, ażeby żyć jak najmniej, jak najskromniej, najciszej, żyć nie zawadzając nikomu, zadowalając się najmniejszą ilością powietrza i słońca, ziemi i wolności, pokarmu i uciechy. Są to idee, uczące życia bojaźliwego, życia ludzi na wymarciu, życia pariasów.
W narodzie polskim, którego duszą było rycerstwo hojne i odważne, dumne i wspaniałomyślne, idee tego rodzaju nie miały dotychczas pola, aby się rozwinąć mogły. Tradycja bohaterstwa, idąca nieprzerwanie poprzez pokolenia, aż do ostatnich czasów nie pozwalała krzewić się myśli, którą rodziła bojaźń, a hodowała niemoc i zwątpienie.
Dopiero w ostatnich latach, w pokoleniu wychowanym na „materializmie” filozoficznym i społecznym, szerzyć się zaczęły nieśmiałe szepty „ideologii trzeźwej”. Któż z nas nie spotykał ludzi, należących do ziemiaństwa kresowego lub z inteligencji wschodnio-galicyjskiej i poznańskiej, którzy, opowiadając o ciężkich warunkach życia, o przemożnej sile żywiołów wypierających, wypowiadali jednocześnie, bojaźliwie i niepewnie patrząc w oczy, swój „program” rezygnacji z dawnych siedzib? Czyż zdołamy ostać się! – mówili – jest nas coraz mniej, fala obca zalewa, a jeżeli nie zalewa jeszcze dzisiaj, to na pewno zaleje jutro. Po co zatem daremna walka i straty? Czy nie lepiej, nie wygodniej, nie korzystniej wynieść się z tej ziemi praojców, z której nas pędzą; czy nie lepiej skupiać się nad Wisłą, przenieść do Warszawy swoje fortuny i siły? Tych ustępujących zawczasu można spotkać wszędzie: na Litwie i na Wołyniu, pod Kołomyją i pod Lwowem nawet! Boją się oni wszystkiego, czują się pariasami wobec każdego obcego nawet przybysza; gotowi są ustąpić z własnego domu na pierwsze wezwanie, na pierwszą groźbę. Są to „ugodowcy” z urodzenia, „pomniejszyciele ojczyzny” z własnej woli, a raczej z własnego niedołęstwa. Bismarck wysyłał ich ironicznie do Monte Carlo. Rusińscy prowodyrzy w Galicji wyrzucają ich za San; litewscy „nacjonaliści” wskazują im bez ceremonii, że mają wynosić się nie tylko z Litwy, ale i z całej Suwalszczyzny. Czesi wreszcie pędzą ich ze Śląska Cieszyńskiego.
Ale ci wszyscy bojący się i ustępliwi nie mieli dotychczas swego oficjalnego hasła, swojej ideologii, swego programu, który by w imię „dobra ojczyzny” usprawiedliwiał ich małe dusze. Mówiono o tym, ale szeptem, mówiono jakby wstydząc się, o smutnej konieczności, zarzekając przy tym, że to nie przekonania ich, ale mus działa.
I oto – zjawia się dla „nich” ideologia; zjawia się w chwili wzmożonego ataku na naród polski, głośnego wezwania, by się wynosił za Bug i San, za Niemen i Wartę. Spotkałem się z tą smutną ideologią w broszurze p. Czesława Jankowskiego pt. „Naród polski i jego Ojczyzna” (Warszawa 1914). Tym przykrzejsze jest zjawienie się tego nowego „programu pomniejszycieli”, że wychodzi on nie spod obcego nam pióra, że wygłasza go dziennikarz polski, dziennikarz i poeta, sympatyczny i popularny.
Ale historia miewa takie tragiczne momenty; a miewa je szczególnie historia polska. To, co dotychczas mówiło się cicho, po kryjomu, w chwilach upadku ducha, z rumieńcem wstydu na twarzy, jest podniesione do znaczenia hasła i programu. Hasło takie nie powinno było zjawić się; etyka narodowa nie pozwala na dyskutowanie pewnych kwestii, bo ojczyzna ma swoje dogmaty nietykalne, jak każda religia. Ale stało się! Podniesiono program „pomniejszycieli”, więc trzeba go przedyskutować choćby w kilku słowach.
Autor broszury streszcza ów program w aforyzmie następującym: Nabycie i utrzymanie w polskim ręku jednej kamienicy w Warszawie jest czynem patriotycznym sto razy donioślejszym, niż tkwienie z pełną kabzą i w pełni sił życiowych, albo z resztkami jednej i drugich, gdzieś w mińskich błotach, pod kurlandzką granicą, na czernichowskich czarnoziemach, albo gdzieś pod Kołomyją (str. 60). W innym zaś miejscu mówi: Należałoby przede wszystkim wykreślić ścisłe granice Polski etnograficznej; nie cofając się przed uznaniem np. części guberni suwalskiej za terytorium etnograficznie litewskie, a wschodnich dzielnic Galicji za terytorium etnograficznie rusińskie, oczywiście godząc się na wszelkie takiego uznania konsekwencje. Należałoby następnie uznać za pożądane, a nawet za obowiązek narodowy, zasilanie Polski etnograficznej wszystkimi siłami kulturalnymi i kapitalistycznymi, wycofywanymi z tzw. kresów byłej Rzeczypospolitej (str. 59). Owe „kresy”, o których mowa, mieszczą w sobie bardzo wiele; wchodzi w nie Litwa i Białoruś, Ukraina, Wołyń i Podole, nawet wschodnia Galicja (zapewne ze Lwowem) i Suwalszczyzna. Według tego programu, ojczyzna polska ma być zredukowana do Polski etnograficznej. Autor byłby zapewne w kłopocie, gdyby go zapytać o wykreślenie granic tej nowej Polski. Czy decydowałaby o tym procentowa większość ludności mówiącej po polsku? W takim razie spora liczba powiatów wschodniej Galicji weszłaby do owej etnograficznej Polski; natomiast wiele powiatów Księstwa Poznańskiego, Śląska, Prus zachodnich i wschodnich znalazłoby się poza jej granicami, a całe Pomorze gdańskie uznalibyśmy za legalną posiadłość niemiecką. Zresztą granice tej nowej Polski zmieniałyby się zapewne co lat kilka. Gdyby się okazało, przy nowym spisie ludności, że obwód gnieźnieński np. ma większość niemiecką, to według programu pana J. Gniezno zostałoby wyłączone z Polski itd.
Na szczęście jednak sama zasada Polski etnograficznej jest zasadą fałszywą, pojęciem utopijnym, nierealnym. Historia nie zna narodów etnograficznych; są tylko szczepy lub plemiona etnograficzne – to, co służy do tworzenia narodu. Narody najbardziej dziś rozwinięte i jednolite, posiadające swoistą duszę i cywilizację, młodsze i silne, są wielkim zbiorowiskiem różnych ras, szczepów i plemion. Na przykład Francja: przejdźmy jej poszczególne kraje od celtyckiej Bretanii zaczynając, przez Normandię, Pikardię, Sabaudię itd. do południowej Prowansji; spotkamy nie tylko odmienne rasy i typy etnograficzne, zamieszkujące jednolicie owe kraje, lecz także odmienne języki lub gwary ludowe, tak dalece niepodobne do siebie, że włościanie tych krajów, nie znający mowy literackiej francuskiej, nie mogą się między sobą porozumieć. A jednak jest tylko jedna Francja jako ojczyzna, jednakowo miłowana i broniona bohatersko przez Bretonów, jak i przez Prowansalczyków.
Zobaczmy taką Anglię. Celtowie, zamieszkujący Walię i południowe brzegi Anglii, nie mogą porozumieć się ze Szkotami; Szkoci nie rozumieją języka londyńczyków itd.; spotykamy tu odmienną mowę, odmienne zwyczaje, podania, ubiory. Pomimo to jest tylko jedna ojczyzna angielska dla nich wszystkich. Albo Niemcy. Zdawałoby się, że jest to ów par excellence jednolity etnograficznie naród. A jednak chłop bawarski, stając przed sądem pruskim, potrzebuje tłumacza; a nawet powierzchowny obserwator potrafi odróżnić typ Prusaka, mieszańca krwi Słowian, Niemców, Prusów, Litwinów, od typu Niemca południowego lub z okolic Hamburga i ze Szlezwigu. W przeciwieństwie do tych narodów, etnograficznie mieszanych, mamy tylko plemiona czyste etnograficznie, Słowaków, Chorwatów, Ormian itd., ludy bez ojczyzny, dążące dopiero do tego, aby się przetworzyć w naród i ojczyznę stworzyć.
Widzimy więc, że tzw. jedność etnograficzna a „ojczyzna” są to pojęcia niewspółmierne. Ojczyzna tworzy się ewolucyjnie; tworzy się historią współżycia ludów na tej samej ziemi; tworzy się przez ciągłe krzyżowanie się krwi i ducha, przez przeżywanie tych samych wypadków zbiorowego życia, tych samych walk, uczuć, wspólnych nadziei i radości, klęsk i smutków. Ojczyznę mam dlatego, że we krwi mojej na dnie mojej duszy, w najtajniejszych głębinach jaźni, żyją ciągle przodkowie moi – ich uczucia i przeżycia, ich pożądania i ideały, ich wiara i pamięć. Dlatego ludy i plemiona, odmiennymi nawet językami mówiące, ale które krzyżowały się ciągle przez wieki i pokolenia i które przeżywały razem tę samą historię, które mają te same wspomnienia dziejowe, we krwi przechowane, ludy takie mają zawsze jedną ojczyznę, i ta ojczyzna nie jest czymś zewnętrznym dla nich, sztucznym, narzuconym, albo tylko wspólnym państwowym dachem nad głową, lecz przeciwnie, stanowi ich własną duszę, jest głębszą i najważniejszą cząstką jaźni każdego człowieka. Wybitny przykład tego, jak się tworzy „ojczyzna”, stanowią dla nas Żydzi; ponieważ krzyżowaniu z nami nie podlegali i mieli zawsze własne życie zbiorowe, zamknięte i odgraniczone od naszego, dlatego też, pomimo życia wśród nas przez tyle wieków, nie mają jednak wspólnej z nami ojczyzny i zachowali swoją odrębną, bez ziemi i granic, nawet bez języka własnego.
Dla etnograficznej Polski trzeba byłoby utworzyć nową kulturę i nową duszę. Nie miałaby ona ani historii, ani przeszłości. Czy z takim okaleczeniem duchowym naród mógłby żyć? Niech na to odpowiedzą szczerze zwolennicy „pomniejszenia”; niech odpowiedzą nie mnie, ale sami sobie, bo to jest sprawa ich własnego sumienia.
Pójdźmy jednak dalej i wyobraźmy sobie, że ów program ogłoszony przez p. Czesława Jankowskiego jest wykonywany; bo przecież po to tylko stawia się nową ideę społeczną czy polityczną. Co by z tego wynikło? Przypuśćmy, że przejęci tą ideą i ośmieleni ziemianie polscy i przemysłowcy z Litwy i Rusi zaczynają sprzedawać tam swoje majątki, likwidować interesy i przenosić się do Królestwa, kupując kamienice w Warszawie i w innych miastach właściwej Polski. Na całej przestrzeni między Bugiem, Dźwiną i Dnieprem nikną więc dwory polskie, topnieje polskie mieszczaństwo, zaludniające Wilno, Grodno, Żytomierz, Kamieniec itd.; zostają się tylko ci, którzy przenieść się nie mogą, zostają wsie polskie, rozrzucone po całej Litwie, zaścianki drobnej szlachty, rzemieślnicy i służba. Z ubytkiem polskich majątków i przedsiębiorstw, cała ta rzesza ludu polskiego, licząca z górą dwa miliony (bez Galicji wschodniej) zostaje na łasce losu i w miarę słabnięcia polskiego stanu posiadania i kultury w tych krajach musi z konieczności rzeczy zatracać swą narodowość, poddawać się innym wpływom, innej kulturze. I oto ideał nowego programu zostaje osiągnięty: za Bugiem nie słychać już mowy polskiej, nie spotyka się polskiej książki, ani utworu polskiego, ani kościoła.
Czy można przypuścić, że po takiej zmianie Polska „etnograficzna” stałaby się silniejszą? Nawet gdyby wszystkie kamienice Warszawy były w rękach Polaków? Stałoby się wprost przeciwnie: Warszawa, która dziś jest ogniskiem umysłowym i cywilizacyjnym dla całej przestrzeni Królestwa, Litwy i Rusi, do której ciążą z najodleglejszych zakątków kresowych nie tylko umysły, ale i interesy polskie finansowe, która jest wielkim rynkiem nauki i handlu dla całej tej przestrzeni b. Rzeczypospolitej, dlatego właśnie, że jesteśmy jeszcze ,,w mińskich błotach” i na „czarnoziemach” Ukrainy – Warszawa stałaby się wyłącznie i jedynie stolicą „Nadwiślańskiego kraju”, zubożałaby materialnie i duchowo.
Odpowiedzieć mi może na to pan Jankowski, że natomiast zgromadziłyby się tutaj kapitały wycofane stamtąd, że bogactwo narodowe nie zmniejszyłoby się, lecz tylko zgęstniałoby na mniejszej przestrzeni, stając się odporniejsze. Otóż, z punktu widzenia ekonomii społecznej jest to absurd, bo kapitały dla swego życia i rozwoju potrzebują przede wszystkim rozległych rynków i rozległych stosunków; nagromadzanie się w jednym miejscu jest zarazem zatamowaniem ich rozwoju, słabnięciem żywotności. Unarodowienie przemysłu i handlu w Królestwie, spolszczenie miast jest sprawą pierwszorzędnej wagi, na to musimy zgodzić się wszyscy, ale czyż dlatego handel i przemysł jest dziś w obcych rękach, że brak nam owych kapitałów, tkwiących w ziemiach Litwy i Ukrainy? Bynajmniej! Wiemy dobrze, jak wielkie kapitały arystokracji rodowej polskiej spoczywają bezczynnie w zagranicznych bankach, jaka masa pieniędzy polskich tkwi w rozmaitych przedsiębiorstwach w Rosji, na Syberii i na Kaukazie, ile drobnych oszczędności nagromadza się i marnieje bezpłodnie w różnych kasach powiatowych i gminnych. Czyż nie te raczej kapitały, szczególnie operujące na dalekim Wschodzie i przechowywane w londyńskich i paryskich bankach powinny być przeniesione na teren dzisiejszy walki ekonomicznej, którą Królestwo rozpoczęło, zamiast by miały być osiągnięte z hańbiącej sprzedaży ojcowizny? Zaiste, dziwna jest logika tego nowego „patriotyzmu nadwiślańskiego”!
Inna jeszcze kwestia, którą ów program wysuwa, kwestia mająca pewien pozór użyteczności, to skupianie się narodu. Ale i tu także widzimy jakby rozmyślne zamykanie oczu na to, jakie to masy rozproszone ludu polskiego skupiać by należało, i takie stawianie kwestii, jak gdyby autorowi szczególnie szło o odpolszczenie Litwy i Rusi, o przyzwyczajenie nas do tej myśli, że jesteśmy tam nie narodem, mieszkającym u siebie w domu, ale jakąś kolonią, podobną do kolonii amerykańskich lub galicyjskich. Jeżeli chodzi o skupianie narodu – to dlaczego zapominać o tym, że corocznie wychodzi z kraju paręset tysięcy ludu polskiego do Ameryki lub Niemiec, do Danii i Francji, i że te tysiące, przy innym układzie stosunków społecznych, w miarę unaradawiania handlu i przemysłu, w miarę rozwijania się kooperatyzmu rolnego i planowej parcelacji, mogą zostać w kraju i skupiać się istotnie, korzystając ze źródeł zarobkowych, zajętych dzisiaj przez obcych? Dlaczego zapominać o tym, że w samej Ameryce przebywają stale przeszło 3 miliony Polaków, których powrót do ojczyzny, choćby częściowy tylko, wraz z kapitałami zdobytymi tam, zasiliłby w olbrzymim stopniu nasze jądro etnograficzne, nie uszczuplając przy tym Polski ani duchowo, ani terytorialnie? Dlaczego nie wzywać do powrotu owego pół miliona Polaków rozrzuconych na całym Wschodzie rosyjskim, gdzie dorabiają się fortun albo marnują swoje zdolności i siły, nie dając nic ojczyźnie? To są właściwe kolonie, którym należałoby rzucić mocne i głośne hasło powrotu do kraju, wezwanie stanięcia do walki o odzyskanie miast, o wyrugowanie kapitałów niemieckich i żydowskich, kapitałów i talentów fachowych. Ma się jakieś przykre, gnębiące wrażenie, czytając broszurkę p. Jankowskiego, wrażenie takie, jak gdyby autor uległ sam pewnym sugestiom, dobrze nam znanym, jak gdyby za innymi powtarzał, że tam, za Bugiem i Sanem, jesteśmy już obcymi, że jesteśmy kolonią przybyszów, których osadził ongi „imperializm” polski; jak gdyby istotnie nie wiedział tego, że Polska żadnego z ludów, wchodzącego w skład Rzeczypospolitej, nie podbijała i żadnego nie wynaradawiała nigdy i że większość nawet tej ludności, która zamieszkuje ziemie Litwy i Rusi, jest ludnością polską, przed wiekami tam osiadłą i która właśnie wskutek braku wszelkiego „imperializmu” polskiego i wskutek zbyt bliskiego spokrewnienia z ludem białoruskim i ukraińskim zatraciła w znacznej części swój rodowity język.
Ta jedność narodowa, zarówno mas włościańskich, jak i szlachty, wspominana nieraz przez dawnych historyków i pamiętnikarzy, tłumaczy nam tę łatwość, z jaką wytwarzała się Unia Korony i Księstwa Litewskiego, Unia dokonana bez najmniejszego przymusu, bez jakiegokolwiek użycia siły państwowej. W taki sposób, jak zjednoczyła się Litwa i Ruś z Polską, w taki sposób nie odbyło się nigdy żadne zjednoczenie obcego ludu z najeźdźcą, i nie mogłoby się odbyć, gdyby lud Litwy i Rusi był ludem obcym, a my garstkami kolonistów. Cytowane zwykle przez wrogich nam historyków sławne wojny kozackie nie były nigdy walką narodową, lecz klasową; były to bunty chłopskie, skierowane przeciwko możnowładztwu panów, podobne zupełnie do buntów chłopskich, jakie wówczas rozpalały wielkie łuny wszędzie, w Niemczech, Francji, Anglii, bunty, które przeszły zresztą i u nas granice „etnograficzne”, jeżeli takie były, i zaczęły szerzyć się płomieniem daleko poza San, stawiając te same hasła wyswobodzenia się od panów. Kostka Napierski mógł odegrać taką samą rolę jak Chmielnicki, gdyby poparły go siły i intrygi sąsiedniego państwa. Że z tych walk klasowych sąsiedzi nasi umieli skorzystać, a nawet przemienić je na walki plemienno-religijne, to jest inna sprawa; zbuntowany chłop ukraiński szukał sprzymierzeńców, jacy mu się ofiarowywali, i szedł razem nawet z chanem tatarskim, aby tylko uwolnić się od jarzma ekonomicznego poddaństwa. Ognisko tego ruchu walki, Sicz Zaporoska, miała w swych zastępach całe mnóstwo nie tylko chłopów, ale i szlachty polskiej, która z rozmaitych powodów garnęła się pod jej sztandary. I nawet wtedy, gdy siły zbrojne buntu były u szczytu swego rozwoju i potęgi, nawet wtedy nie zjawiła się wśród ludu tego idea osobnej ojczyzny, dążność do wywalczenia państwowo-niepodległej Ukrainy. Nie zjawiła się zaś dlatego, że był to zatarg wewnętrzny Rzeczypospolitej, zatarg społeczny klas tego samego narodu.
Idea Polski „etnograficznej” nie jest na nieszczęście ideą u nas nową. Są jednostki, których przemoc sugestionuje, które gotowe są nawet uznać, że Polski nie ma wcale i jak owi znajomi p. Jankowskiego szukać palcem po karcie Europy, gdzie jest ich „ojczyzna”. Bywają i tacy, którzy z poczuciem winy przepraszają za swoje istnienie jako Polaków i gotowi są ustąpić grzecznie miano „Polski” choćby na rzecz „Polsko-Judei”. Ale czegóż to dowodzi? Czy dlatego, że są między nami tacy „ugrzecznieni” ludzie, mamy przekreślać całą swą historię i stwarzać dla nich jakąś nową Polskę etnograficzną? Powinniśmy raczej zgoła inne wnioski wyprowadzić. Gdyby każdemu dziecku wpajano dumę należenia do swego narodu, narodu, który stworzył rzeczpospolitą przez unię ludów, nie przez imperializm, natenczas nie byłoby tchórzliwego zapisywania w badach zagranicznych [chodzi o uzdrowiska – od słynnej tego typu miejscowości niemieckiej, Baden, od 1931 r. noszącej nazwę Baden-Baden – przyp. redakcji Lewicowo.pl] (jak opowiada pan Jankowski), zapisywania „Varsovie” dla oznaczenia, że się jest Polakiem. Jeżeli zaś chodzi o realną sprawę wzmocnienia jądra narodowego, jakim są ziemie nad Wisłą położone, to nie przez okrawanie ojczyzny, nie przez wywłaszczanie się dobrowolne z siedziby ojców, osiągniemy to wzmocnienie. Do tego prowadzą inne drogi i inne idee – idee siły. O nich teraz muszę powiedzieć słów kilka.
Więc przede wszystkim doprowadźmy do końca, konsekwentnie i wytrwale, wielką sprawę, najpilniejszą dzisiaj, sprawę unarodowienia miast, spolszczenia całego handlu i przemysłu. Dopóki tak ważne dzisiaj ogniska życia społecznego znajdować się będą w rękach obcych i wrogich nam, dopóty nie może być mowy o odporności narodu. Wiem, że w kwestii tej występują różne zasadzki uczuciowo-ideowe, różne „humanizmy”, „tolerancje”, „idee asymilatorskie” itp., ale trzeba spojrzeć odważnie niebezpieczeństwu w oczy, spokojnie i logicznie odpowiedzieć sobie na to, czym jest dziś naród bez własnych miast, bez własnego handlu i przemysłu, dzisiaj, gdy w miastach, w ogniskach gospodarki kapitalistycznej, tworzy się cały ruch życia zbiorowego, skupiają się wszystkie siły ekonomiczne społeczeństwa. Nie można być „humanistą” kosztem własnej ojczyzny, bo „humanizm” staje się wtedy zwyczajnym tchórzostwem życiowym, maskowaną słabością, udekorowaną ładnymi słowami zdradą.
Po wtóre – jest sprawa umiejętnego i zgodnego z interesami narodu zorganizowania wychodźstwa. Chodzi tu nie tylko o wydarcie tysięcy ofiar ze szpon ajentów i z niewoli junkierstwa pruskiego, lecz o to także, że wychodźstwo zorganizowane umiejętnie stać się może wzmożeniem dobrobytu ludowego, a skierowane częściowo poza Bug, do wielkich gospodarstw Litwy i Rusi, może przyczynić się do zaciśnięcia węzłów narodowych i zbliżenia się z pobratymczymi ludami, które od wieków zamieszkują jedną z nami ziemię i tę samą co my przeżyły historię. Wiemy o tym dobrze, że gdzie nie ma agitatorów, szczujących i tworzących nienawiści, tam chłop polski i rusiński lub litewski żyją w zupełnej zgodzie, rozumieją się i współczują. Tym, którzy propagują etnograficzną Polskę i śpiewają „Requiem” nad Unią Lubelską, radziłbym przemieszkać jakiś czas w zaściankach szlacheckich Litwy, poznać ciche wsie Wołynia i Podola, do których nie doszła jeszcze agitacja nacjonalistyczna, a przekonają się wtedy z łatwością, że „Unia” nie jest martwym wspomnieniem historii, lecz faktem przyrodzonym i żywym, wspólnością synów tej samej ziemi. Zetknięcie się szersze tych ludów, przez wychodźstwo sezonowe, utrwaliłoby tylko te naturalne węzły i zatamowało nieraz robotę agitatorów nienawiści i sztucznie tworzonych plemion.
Po trzecie – jest sprawa ściągania kapitałów polskich i sił przemysłowych ludzkich do kraju. Zarówno w Ameryce, jak i na dalekim Wschodzie powinien rozwinąć się ruch narodowy, głoszący ideę powrotu. W miarę tego jak wzrasta polski handel i przemysł i opróżniają się zajęte dotychczas przez obcych placówki gospodarstwa społecznego, wyciśnięty dawniej z kraju przedsiębiorczy żywioł polski, który na obczyźnie doszedł do zamożności i zdobył umiejętność fachową, żywioł ten, liczony dziś na miliony ludzi, powinien wracać.
Zamiast bezcelowych i szumnych manifestacji patriotycznych, urządzanych na polskich obchodach i sejmikach w Ameryce, stokroć bardziej patriotycznym byłoby zorganizowanie tam Ligi, która by ideę powrotu do ojczyzny szerzyła jako obowiązek narodowy i która by ułatwiała takie przenoszenie się kapitałów, interesów i przedsiębiorstw przez odpowiednie informacje i nawiązywanie stosunków ekonomicznych. Z owych trzech czy czterech milionów Polaków amerykańskich niechby wróciła do kraju choćby szósta część tylko, tych zamożniejszych i wykwalifikowanych fachowców, a już to samo wystarczyłoby na wypełnienie znacznej części luk, jakie dziś przedstawia etnograficzne jądro narodu w swym stanie posiadania. Dla skupienia sił swoich nad Wisłą nie potrzebujemy pomniejszać ojczyzny; wystarczy zupełnie, jeżeli zgromadzimy te siły, jakie są rozproszone poza jej granicami.
Broszura p. Jankowskiego, jakkolwiek powodzenia szerszego u nas mieć nie będzie, dzięki zdrowemu instynktowi narodu, stać się jednak może pewnym oświetleniem i maską ideową dla tych wszystkich natur słabych, bojaźliwych, stroniących od walki, dla tych „sprzedawczyków” i dobrowolnych wygnańców z własnej ziemi, jakich nigdy nam nie brak. A takim nie trzeba dawać do ręki broni ideowej, możności usprawiedliwiania się przed własnym sumieniem i przed narodem; przeciwnie, trzeba ich bezwzględnie nazywać po imieniu, trzeba zmusić, aby spojrzeli w sumienie swoje i zdali rachunek ojczyźnie ze swego postępowania.
Edward Abramowski
Powyższy tekst ukazał się pierwotnie w dwóch częściach w „Kurierze Warszawskim” 25 i 26 marca 1914 r. Następnie zamieszczono go w czterotomowej edycji dzieł zebranych Abramowskiego, wydanych nakładem Związku Spółdzielni Spożywców RP – w tomie IV, który ukazał się w roku 1928. W 1938 r. ten sam wydawca wznowił dzieła Abramowskiego. Po latach tekst został opublikowany dopiero w roku 2009,w piśmie „Obywatel” nr 45. Przedruk za tym ostatnim źródłem.
Edward Abramowski (1868-1918) – filozof, psycholog, działacz ruchu socjalistycznego i współtwórca PPS, teoretyk spółdzielczości, współzałożyciel Towarzystwa Kooperatystów, autor koncepcji „socjalizmu wolnościowego” (państwo-minimum + silnie rozwinięte oddolne inicjatywy obywatelskie, własność prywatna środków produkcji zastąpiona spółdzielczością) – krytycznej wobec socjalizmu marksowskiego i wizji komunistycznych, twórca koncepcji „rewolucji moralnej”, czyli oparcia przebudowy systemu społeczno-ekonomicznego („baza”) na uprzednim przeobrażeniu postaw ludzkich, etyki, systemu wartości („nadbudowa”).