Wiesław Wohnout
Polskie państwo kapitalistyczne
[1931]
Rozwój polskiego ruchu socjalistycznego nie postępuje równomiernie. W okresie powstawania nowoczesnych form walki klasowej i wykuwania nowoczesnego oręża walki proletariackiej w postaci partii socjalistycznych i związków zawodowych, proletariat polski, dzieląc losy całego społeczeństwa, podlegał wpływom trzech silnych organizmów państwowych państw zaborczych, cierpiąc wraz z całym narodem wszystkie dole i niedole wynikające z trójzaborowego poddaństwa. Nic dziwnego, że polski ruch socjalistyczny wszczęty w trzech zaborach i przez długie lata podlegający trzem wpływom różniącym się od siebie pod wieloma względami, nie od razu znalazł swoje właściwe łożysko w niepodległym państwie polskim. Nie pozostała bez znaczenia również dawna tradycja rewolucyjno-wyzwoleńcza i wraz z nią przeniesione do zjednoczonej partii socjalistycznej w niepodległej Polsce dawne nawyki myślowe, przyzwyczajenia, „kąty widzenia” i kryteria powoływane do oceny formy i celów bezpośrednich walki klasowej proletariatu polskiego we własnym państwie. Wraz z wysoko wzdętą falą rewolucyjną lat 1917-18 napłynął ponadto do partii element nowy, rewolucyjny, śmiały, często gotowy do wielkich ofiar i wielkich wysiłków, ale bardzo niecierpliwy, niezdyscyplinowany, porywczy, a nade wszystko myślowo, rozumowo, teoretycznie z socjalizmem zupełnie nieobeznany, a na skutek tego niezmiernie podatny na każdy, byle radykalny podmuch, z prawa czy z lewa. Element ten – jak pokazały doświadczenia lat następnych, był zdolny do zrobienia krwawego przewrotu rewolucyjnego, nadawał się znakomicie do utorowania drogi do władzy dla partii gotowej po tę władzę, za każdą cenę, sięgnąć – nie miał natomiast ani cierpliwości, ani dość hartu dającego się uzyskać jedynie drogą systematycznej pracy samokształceniowej i drogą dyscypliny organizacyjnej, aby stanąć do warsztatu ewolucyjnej, pokojowej twórczości socjalistycznej drogą demokratycznej walki w ramach demokratycznego państwa mieszczańskiego.
Toteż, czy weźmiemy do ręki statystykę klasowych związków zawodowych z tego okresu (nie tylko w Polsce zresztą), czy sięgniemy do doświadczeń ruchu spółdzielczego z tych lat, czy wreszcie – choć tutaj obraz nie jest tak wyraźny – rozejrzymy się w ruchu członków partii socjalistycznej, wszędzie spotkamy się z tym samym charakterystycznym objawem gwałtownego przypływu, a potem prawie tak samo gwałtownego opadania fali rewolucyjnej. Nie jest to zresztą zjawisko specjalnie polskie, chociaż w Polsce przybrało ono formy szczególnie rażące.
Z górą dziesięć lat, które nas dzielą od owych, jakże specyficzny, świeży, ożywczy smak mających lat rewolucyjnych – to, zdaje się, dystans dostateczny, aby z względnym obiektywizmem podsumować ówczesne triumfy i klęski. Pytanie, jakie w roku 1918 stanęło przed nami i przed całą Europą Środkową, brzmiało: dyktatura czy demokracja? Odpowiedzieliśmy na nie, wraz z socjalną demokracją Niemiec, Austrii itd.: demokracja. Tu rozeszły się nasze drogi z triumfującą rewolucją rosyjską.
A więc demokracja. Polska jako państwo nie była wówczas, po tej naszej odpowiedzi, trudna do ujarzmienia. Nie było w niej żadnych nieomal sił realnych, które by żądały innej odpowiedzi. To znaczy nikt, żadna antydemokratyczna grupa polityczna, żadna warstwa społeczna, która by ze względu na swój interes klasowy chciała takiej czy innej dyktatury, nie rozporządzała wówczas dostatecznymi środkami siły, aby tę swoją antydemokratyczną wolę narzucić, względnie bodaj zaakcentować. Fundamenty pod formalną demokrację w Polsce kładzione były bez większych, głębiej w społeczeństwie tkwiących sprzeciwów. I jakakolwiek by się nam dzisiaj pod wrażeniem chwili cisnęła na usta krytyka ówczesnej naszej decyzji, jedno zdaje się nie ulegać wątpliwości. Decyzja była słuszna.
Błąd tkwił gdzie indziej. Biorąc na siebie i ponosząc wszystkie skutki raz powziętego postanowienia wytrwania przy demokratycznych urządzeniach państwowych, nie pogłębiliśmy tego pojęcia, tolerowaliśmy, puszczaliśmy mimo uszu, lekceważyliśmy, objawy powolnego, lecz systematycznego narastania fali reakcyjnej, zamiast je bezlitośnie w imię prawdziwej demokracji zdusić w poczwarczej formie. Za złudny i dotykający zaledwie powierzchni życia miraż formalnej demokracji politycznej, który się stał udziałem klasy pracującej, oddaliśmy klasom posiadającym bez reszty całkowity wpływ na życie gospodarcze. Nie usiłowaliśmy, wówczas kiedy to było możliwe, nie przykładaliśmy znaczenia do zdemokratyzowania urzędów i armii, nie zdołaliśmy w przemyśle ani w części ograniczyć omnipotencji kapitalisty przez wprowadzenie bodaj rad załogowych...
Powie ktoś – skoro raz stanęliśmy na płaszczyźnie demokracji – musieliśmy ponieść wszystkie konsekwencje tego kroku, a ponieważ zawsze byliśmy w mniejszości, więc musieliśmy się zastosować do woli większości itd. itd. Tak. To prawda. Ale zdaje mi się, że przyczyny, jeżeli chodzi o nas, tkwiły głębiej. Sądzę, że – dałem temu już wyraz pisząc o mirażu formalnej demokracji politycznej – zbyt wielką wagę przywiązywaliśmy właśnie do tej formalnej demokracji politycznej, nie doceniając znaczenia mniej być może efektownych, niemniej daleko głębiej odciskających się na życiu narodu postulatów zdemokratyzowania samego życia gospodarczego. Sądzę, że podobnie jak obojętną jest – nie grzeje ani nie ziębi nikogo namaszczona formuła wstępu naszej konstytucji „W Imię Boga Wszechmogącego! My, Naród Polski, dziękując Opatrzności...” itd., jest to bowiem jedynie nieszkodliwa strofa kiepskiej poezji prozą, nie mogąca się mierzyć pod względem waloru praktycznego dla klerykałów choćby z takim np. okólnikiem „wolnomyślnego” p. Bartla, wprowadzającym przymus praktyk religijnych w szkołach – tak też i uroczyste zapewnienie naszej konstytucji, że „...praca, jako główna podstawa bogactwa Rzeczypospolitej, pozostawać ma pod szczególną ochroną Państwa... Każdy obywatel ma prawo do opieki Państwa nad jego pracą itd.”, ma dla mnie walor mniejszy aniżeli daleko mniej szumna, natomiast głębiej wżerająca się w podstawy ustroju instytucja tzw. rad załogowych. Chodzi o to, że zadowoliliśmy się w dużym stopniu formą demokratyczną, nie torując dostatecznie stanowczo drogi dla demokracji treści, dla demokracji gospodarczej.
Podobne nastawienie spotykaliśmy niestety także na innym terenie działalności partyjnej. Zbyt pochopnie utożsamialiśmy głosy wyborców socjalistycznych z socjalistami, zapominając bądź też nie doceniając mądrej i błogosławionej w skutkach, jeżeli chodzi o Austrię, maksymy Wiktora Adlera, że zdobywanie wyborców jest rzeczą ważną i konieczną, ale rzeczą o wiele ważniejszą i konieczniejszą jest wychowywanie socjalistów. Również i tu formę, wyraz przelotnych nieraz nastrojów utożsamialiśmy zbyt pochopnie z postępami socjalizmu w Polsce...
Skąd się brała ta naiwna wiara w dostateczność zdobycia demokracji formalnej w państwie polskim? Odpowiedzmy szczerze. Z wiary w państwo polskie. Był to dalszy ciąg mesjanizmu, dalszy ciąg chorobliwego romantyzmu epoki bezpaństwowej.
Dla krytycznego umysłu socjalistycznego bankructwo tych mistycznych mrzonek nie mogło być niespodzianką. Polska z chwilą gdy stała się organizmem państwowym, nie mogła być oczywiście w dalszym ciągu smutną grottgerowską niewiastą w powłóczystych szatach z rozpuszczonymi niemodnie włosami, choćby już bez łańcuchów na rękach, ale zgodnie z tym, co wiemy z nauki o państwie, musiała się stać albo państwem kapitalistycznym, tj. organizacją panowania klasowego klas posiadających, albo też państwem socjalistycznym, bezklasowym, względnie państwem komunistycznym, w którym panowanie klasowe posiadaczy zastąpione zostało, w myśl leninowskiej interpretacji pojęcia dyktatury proletariatu, dyktaturą partii komunistycznej. W ramach tych trzech form ustrojowych możliwe są, rozumie się, niezmiernie liczne typy (w pojęciu państwa kapitalistycznego mieści się tutaj równie dobrze demokratyczna Szwajcaria, faszystowskie Włochy, monarchiczna Anglia, republikańska Francja itd.) – ale zasadnicze podstawy ustroju są określone.
Polska wyszedłszy tedy z ram grottgerowskiej kompozycji, weszła w ramy państwa kapitalistycznego. Konsekwencje obowiązują. Rozpoczęło się panowanie klasowe klas posiadających Polski. Płakusianie z tego powodu po kątach i wstydliwe wycieranie nosów w rękaw przez rozmaitego, czasem bardzo dziwnego autoramentu „szlachetnych idealistów” z obozu burżuazyjnych humanitarystów, nie mających pojęcia o tym, co to jest państwo, co to jest walka klas, co to jest realne życie, nie powinny nikogo dziwić. Rozczulające te objawy stanowią swojego rodzaju granicę pomiędzy obozem drobnomieszczańskich demokratów a obozem socjalistycznym. Inna rzecz, że w pierwszych latach niepodległości przebywali jeszcze w partii liczni przedwojenni działacze niepodległościowi, którzy o tej granicy zdawali się nie wiedzieć. Ci to „państwowcy”, nie bardzo orientujący się w istocie państwa, a już najmniej w tym, co na ten temat mówi socjalizm – byli niewątpliwie główną przyczyną przerostu naszej wiary w dostateczność formalnej demokracji politycznej, była ona bowiem dla nich względnie najłatwiejsza do osiągnięcia, a leżąc na powierzchni życia, nie rozpalała jedynie z naszego punktu widzenia istotnych przeciwieństw klasowych, zbyt dla młodego państwa polskiego, ich zdaniem, niebezpiecznych. I tu tkwi błąd. Linia zasadnicza, na którą wkroczyła partia po zjednoczeniu się w niepodległej Polsce, linia demokratyczna wybrana przez nas w zgodzie z całą Międzynarodówką, była trafna. Błędne było powierzchowne potraktowanie demokracji, bez objęcia nią konkretnych do podstaw porządku społecznego sięgających przemian gospodarczych. W tych warunkach, gdy treść naszego życia gospodarczego w ramach klasowego państwa kapitalistycznego pozostała nienaruszona – cóż dziwnego, że wcześniej czy później owo okryte tylko lekką mgiełką demokratycznych „zasad” klasowe państwo kapitalistyczne stanęło naprzeciw nam, twarzą w twarz, z najmodniejszym orężem panowania klasowego burżuazji: dyktaturą?... Urządzenia demokratyczne w dziedzinie prawno-politycznej same w sobie, to znaczy przy równoczesnym panowaniu form gospodarczych wykluczających demokrację społeczną, nie są do pomyślenia. Tak jak zdobycie demokracji społecznej, tj. socjalizmu, nie jest możliwe na innej drodze jak tylko na drodze demokratycznego zdobycia większości (dyktatura w pojęciu Marksa i Engelsa), tak również utrzymanie i rozwijanie demokracji politycznej nie jest możliwe bez równoczesnej bezkompromisowej walki o demokratyzację życia gospodarczego, o demokratyzację nie tylko form, ale i treści. Prowadząc obecnie, wraz z obozem włościańskim, ale też wraz z Narodową Demokracją ciężką walkę o przywrócenie demokracji politycznej w Polsce, pamiętajmy, gdzie leży istota zagadnienia, gdzie leży NASZ CEL, aby nie przechodzić po raz drugi rozczarowań pierwszego dziesięciolecia niepodległego państwa polskiego.
Wiesław Wohnout
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Kwartalnik Socjalistyczny” nr 1, kwiecień-maj-czerwiec 1931. Było to pismo teoretyczno-ideowe, tworzone przez jedną z grup lewicy partyjnej z Warszawy i Krakowa, wydawane przez Z. Zarembę, Adama Ciołkosza, prof. Stefana Czarnowskiego i Wiesława Wohnouta. Od tamtej pory tekst nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.