H. Polankowski
Polska historyczna i etnograficzna
[1889]
I. Niezaprzeczalnym prawem człowieka i narodu jest prawo bytu i wszechstronnego rozwoju sił przyrodzonych.
XVII. Granice przyszłej Rzeczypospolitej Polskiej określi sama rewolucja.
(„Program”, „Pobudka” nr 1, Paryż, styczeń 1889)
Prześladowanie narodowości polskiej oraz potęgujący się z dnia na dzień ucisk polityczny, sprowadziły w kołach naszej inteligencji bankructwo polityki uległości i zwrot ku polityce oporu.Opór jednak dla oporu nie może mieć racji bytu. Pociąga on za sobą represje, do których stosownie wzmagać się musi, aby nie być złamanym. Wzmagać się zaś może, czerpiąc swe siły moralne nie w narodowej desperacji, lecz w politycznej idei, będącej przeciwstawieniem smutnych warunków chwili obecnej, a ideą taką pod względem narodowo-politycznym jest idea niepodległości Polski.
Niepodległe jednak państwo polskie każe przypuszczać pewne terytorialne granice. Jakie?
Tu otwiera się szerokie pole dla politycznych herezji.
Jedną z nich jest idea Polski historycznej, w granicach przedrozbiorowych 1772 r., drugą – Polski etnograficznej, zawartej w granicach mowy ludowej. Pierwszej trzymają się resztki dawnych rewolucyjnych pokoleń, drugiej hołdują tu i owdzie koła rewolucyjnej młodzieży. Zadaniem naszym jest ocena dwóch powyższych idei ze stanowiska socjalno-rewolucyjnego.
Przystępując do krytyki Polski historycznej zauważymy, że przedrozbiorowe granice utworzyły się w ciągu wieków na mocy całego szeregu dyplomatycznych traktatów i politycznych aktów.
Zacznijmy od Kazimierza Wielkiego.
Na mocy pokrewieństwa z dynastią ruską, przyłącza on do Polski Ruś Czerwoną, ustępując natomiast Śląsk i Pomorze, ziemie rdzennie polskie, mocarstwom ościennym. Rzecz prosta, że stojąc na gruncie zasad republikańskich i socjalno-demokratycznych nie możemy z żadnej racji nikomu przyznać praw do jakiej bądź korony, a więc i Kazimierzowi do korony halickiej. W myśl tychże samych zasad potępić musimy wszelkie samowolne rozporządzanie się losem człowieka lub narodu, a więc wszelkie podboje jak i ustępstwa terytorialne, dokonane wbrew woli bezpośrednio zainteresowanej ludności. Nie możemy przeto ratyfikować dyplomatycznych traktatów tego króla, jakkolwiek szlachecka historia zamianowała go Wielkim.
Nie zachwycają nas również podboje książąt litewskich na Rusi, ani Unia Litwy z Polską, zawarta przez Jagiełłę dla pięknych oczu wydanej gwałtem za mąż Jadwigi, jak nie rozczulają bynajmniej Unie Lubelska i Brzeska, zawarte w interesach szlacheckiej kasty lub katolickiego kościoła.
W wiekach XV i XVI Polska powiększa się terytorialnie: na mocy Traktatu Toruńskiego z 1486 r. zostaje przyłączoną do Polski część Pomorza z Warmią, a za Zygmunta Augusta, na mocy konwencji z Kawalerami Mieczowymi, nabywa Polska Inflanty, których część ustępuje Szwedom pokojem w Oliwie 1660 r.
Tu zaczyna się epoka wzrastającego uszczuplania granic Rzeczypospolitej, kończąca się rozbiorami Polski i wykreśleniem jej z mapy europejskich mocarstw. Chmielnicki ogłasza poddaństwo Rusi lewodnieprzańskiej carowi moskiewskiemu, a skołatana Rzeczpospolita fakt ten ratyfikuje traktatem andruszowskim w 1667 roku. Wreszcie traktatem grzymułtowskiego z 1686 r. Polska ustępuje Moskwie Kijów. Pierwszy rozbiór Polski zastaje ją w granicach tego traktatu.
Zapytujemy tedy zwolenników Polski historycznej, dlaczego dążą ku wywalczenia granic z 1772 r., nie zaś z 1686, 1667 lub 1660? Dlaczego uznają ustępstwa terytorialne poczynione przez Kazimierza Wielkiego? Odpowiedzą nam, że rozbiór Polski był gwałtem dokonanym na Rzeczypospolitej, gdy traktaty z przed 1772 r. były z jej strony aktami dobrowolnymi. Godząc się na pierwsze, drugiemu zaprzeczamy stanowczo. Żadne bowiem mocarstwo ustępstw terytorialnych nigdy dobrowolnie nie robi, lecz bywają one zwykle wymuszone wojną lub groźbą wojny. Traktat bynajmniej nie dowodzi dobrowolności aktu. Mocarstwa, które rozszarpały Polskę, również opierają się na traktatach, a rozbiory Polski podpisywane były dobrowolnie przez Stanisława Augusta. Nawet Kościuszko, podniósłszy oręż powstańczy, uznał formalnie pierwszy rozbiór Polski, zabraniając wojsku przekraczać granice przyjaznego austriackiego Cesarstwa. Wszak rząd i sejm 31 r. opierały się wobec Europy na traktacie wiedeńskim, a do dziś dnia posłowie poznańscy czerpią w nim natchnienie do swych parlamentarnych przemówień. Czy to wszystko mamy uważać za akta wymuszone czy dobrowolne?
Łamać sobie nad tym głowę uważamy co najmniej za zbyteczne. Wszystkie te pokoje i rozboje, akty i traktaty, unie i rozbiory, dokonane lub zawarte prawem pięści, w myśl interesów kastowych lub dynastycznych i wbrew interesom większości, obowiązywać nas rewolucjonistów dzisiaj nie mogą i nie obowiązują. Bo gdyby było inaczej, gdybyśmy uznali ważność aktów dawnej Rzeczypospolitej w kwestii polityki zewnętrznej, musielibyśmy konsekwentnie uznać ważność aktów, dotyczących jej polityki wewnętrznej – z królem, stanami, przywilejem szlachty i niewolą ludu. Z tej samej racji nie uznajemy rozbiorów Polski i porozbiorowych traktatów, musielibyśmy bowiem uznać legalność najazdu wraz z całym balastem praw barbarzyńskich i łotrowskich reform.
Jedno z drugim byłoby zaparciem się wygłoszonej na wstępie naszego programu zasady:
„Niezaprzeczalnym prawem każdego człowieka i narodu jest prawo bytu i wszechstronnego rozwoju sił przyrodzonych”.
Zrealizowanie w Polsce powyższej zasady jest celem naszej działalności. Nie dążymy bowiem do odbudowania szlacheckiej rudery, która się zawaliła przed stu laty od kopnięcia nogą moskiewskiego sołdata, ale do odrodzenia Polski na zasadach politycznej wolności, ekonomicznej równości i narodowej niepodległości (Program, art. III, „Pobudka” nr 4).
Odradzająca się Polska, pod grozą klęski ponownej, w płomieniach rewolucji zniszczyć winna wszystko, cokolwiek tym zasadom przeciwne, a więc wszelkie traktaty, unie i konstytucje wraz z całym archiwum narodowego barbarzyństwa, a granice jej zakreślą nie zapleśniałe traktaty, które były jej grobem, lecz wola wyjarzmionego ludu, która będzie jej zmartwychwstaniem.
Po tym, cośmy powiedzieli trudno nas posądzać o zamiary zaborcze względem Litwy lub Rusi. Nie wynika stąd jednak bynajmniej, abyśmy się pisali na teorię Polski etnograficznej.
Zwolennicy tej nowo narodzonej doktryny dążą do odzyskania niepodległości Polski, zakreślając jej jednak z góry granice etnograficzne, a tymi są, według nich, granice mowy ludowej. Gdzie lud wiejski mówi po polsku – potąd Polska, wszelkie zaś przekroczenie tych granic byłoby według nich zaborem, tak dalece, że nawet społeczno-rewolucyjne prace, podjęte przez Polaków na Litwie lub Rusi, uważaliby jako mieszanie się do spraw obcych, zamach na autonomię (?!) tych krajów w obłudnych celach polonizacji.
Doktryna Polski etnograficznej, prawiąc o narodowej niepodległości i zakreślając takowej granice ludowego języka, polega na dwóch zasadniczych błędach: 1. uważa ona język za podstawę narodowego bytu ; 2. utożsamia dwa różne pojęcia: narodu z ludem.
Nie mamy dotąd naukowej definicji narodu. Z objawów jednak narodowego życia, do jakich niewątpliwie należą powstania narodowe, wiemy, że pojęcie to jest czymś nie dającym się ująć w karby językowe, rasowe, religijne ani państwowe. To coś – to duch narodowy, nie znający żadnych granic, niezawisły od żadnych doktryn, wolny od wszelkich przesądów religijnych, kastowych, plemiennych. Objawia się on w postaci dwóch, ściśle z sobą związanych psychologicznych zjawisk: świadomości i solidarności narodowej, poza którymi nie masz narodu – lecz lud, będący dopiero materiałem na naród. Staje się on narodem w miarę rozwoju narodowej świadomości, w miarę zaś jej zaniku wynaradawia się, stając się częścią składową innych narodowości.
Utożsamianie więc narodu z ludem, jak i określenie pojęcia narodowości na zasadzie quasi etnograficznej, właściwie zaś filologicznej (opiera się na tej samej zasadzie i bismarckowski pangermanizm, i panslawizm moskiewski) nie wytrzymuje najlżejszej krytyki, a w polityce prowadzi do absurdu i gwałtu. Kwestia bowiem narodowości, tak w życiu jednostki, jak i mas, jest kwestią ich sumienia, kwestią ducha narodowego, który ich ożywia, nie zaś języka, którym mówią, religii, którą wyznają, ani krwi, która płynie w ich żyłach. Bohater, ginący na rusztowaniu za narodową sprawę, nie potrzebuje stopnia z polskiego języka ani patentu na polskość od naszych etnografów, lecz gorącego poczucia swej narodowości i solidarności ze sprawą swego narodu. To samo da się zastosować i do ogółu. Nie mamy prawa na podstawie języka odmawiać lub narzucać ludowi żadnej narodowości. Probierzem jej jest duch narodowy, który, przenikając w masy ludu lub w nich zanikając, unaradawia je lub wynaradawia.
Język zaś gra w życiu narodów mniej lub więcej ważną rolę, jak religia, rasa, terytorium: nie jest jednak, jak i żaden z powyższych czynników podstawą, conditio sine qua non narodowego bytu (dlatego nie mają sensu programy pracy organicznej, ograniczające działalność polityczną do pielęgnowania języka). Są narody, które zatraciły język i terytorium, nie przestając być narodami. Do takich należą Żydzi, będący narodem par excellence; świadomość narodowa przeniknęła to plemię do warstw najniższych, wydając wysoce rozwiniętą narodową solidarność, będącą jedną z głównych przeszkód do asymilacji. Powiedzą nam, że u Żydów religia zastąpiła język. Gdyby nawet i tak było, dowodziłoby to tylko naszej tezy, że język nie jest podstawą narodowego bytu, skoro może być zastąpionym przez inny czynnik. Można tedy wynaradawiać naród, nie wyrywając mu języka: Austria stosuje ten system w Galicji – pozwala ona mówić po polsku, lecz nakazuje czuć i myśleć po austriacku.
Pobieżny choćby rzut oka na stosunki zachodnioeuropejskie i amerykańskie przekonywa nas, że język w ogóle, a tym bardziej język ludowy, w powstawaniu i rozpadaniu się narodów nie gra tak wielkiej roli, jak by, sądząc pobieżnie, można przypuszczać, i jeżeli u nas nabiera on wyjątkowego znaczenia, to dlatego, że jest prześladowanym. Francja przedstawia pod tym względem przykład bardzo wybitny. Na naród francuski składa się tak wiele ras i języków, że gdyby jego losy powierzyć któremu z naszych etnograficznych polityków, rozkawałkowałby Francję co najmniej na kilkanaście części. Tylko bowiem departamenty centralne i miasta mówią po francusku, dzieląc się na rozmaite dialekty (patois), reszta zaś ludności mówi językami tak dalece niepodobnymi do siebie, że wobec tego różnice języków polskiego i rusińskiego można by, traktując rzecz powierzchownie, uważać raczej za pewne odmiany dialektów. Wzajemne porozumiewanie się mieszkańców Francji, nie uciekając się do narodowego francuskiego języka, jest zupełnie niemożliwym. Bretończyk, Prowansalczyk, Gaskończyk, Walon, Alzatczyk i Korsykanin nie rozumieją się zupełnie. A jednak wszyscy są gorącymi patriotami francuskimi. Świadomość narodowa zapuściła głęboko w masach ludu korzenie i wytworzyła solidarność narodową, z którą na próżno boryka się Bismarck, usiłując oderwać od Francji mówiącą po niemiecku, ale czującą po francusku Alzację. Francuski duch narodowy żyje w tym kraju i paraliżuje wysiłki quasi-etnograficznej polityki Niemiec. Tenże duch narodowy sprawia, że w różnojęzycznej Francji nie ma ani cienia etnograficznego separatyzmu, jakkolwiek języki prowansalski i bretoński posiadają nawet swą literaturę, bogatszą z pewnością od litewskiej, nie mówiąc już o białoruskiej. Cementem, który zespolił te różnorodne żywioły, była Wielka Francuska Rewolucja, stawiając zasadę praw człowieka i obywatela ponad rasowe, religijne i językowe różnice, i wprowadzając ją w życie. Śmiało więc można powiedzieć, że Wielka Francuska Rewolucja stworzyła dzisiejszy naród francuski.
Ta sama jednak Rewolucja nie zdołała unarodowić mówiącej w znacznej części po francusku Belgii, ani francuskich kantonów Szwajcarii. Burząc tam ustrój feudalny i ogłaszając prawa człowieka, zjednała ona sobie sympatię tych krajów, ale nie uwzględniając praw narodowych, wywołała wsteczną reakcję. Bo w Belgii i Szwajcarii świadomość narodowa, pod wpływem wspólnych i wolnych wiekowych instytucji, powstała i ugruntowała się wcześniej, dlatego też wcielenie tych krajów do Francji, jakkolwiek mówiących po francusku, było i byłoby dziś niewątpliwie zaborem. To samo da się powiedzieć o Szwajcarii w ogóle. Składa się ona z ludności mówiącej trzema językami, przeważnie zaś niemieckim, a jednak nie tylko wcale nie wzdycha do sławnej jedności niemieckiej, ale trzyma się względem niej odpornie, ożywiona szwajcarskim duchem narodowym. Z tej samej racji płonnymi się okazały pretensje irredenty włoskiej do kantonu Tessino.
Na poparcie naszego dowodzenia moglibyśmy przytoczyć jeszcze dziesiątki przykładów, opartych na międzynarodowych stosunkach Europy. Ograniczymy się jednak tylko wskazaniem na Amerykę, zaludnioną przez niedawno powstałe narody, mówiące językami dawnych swych metropolii, a jednak ożywione odrębnym duchem narodowym, posiadające swój patriotyzm, nie mający nic wspólnego z angielskim, hiszpańskim lub portugalskim.
Przechodząc do stosunków polskich, zaznaczyć musimy, że różnice między narodem a ludem występują tu bardzo jaskrawo. Aby się o tym przekonać dość jest rzucić okiem na porozbiorową historię Polski.
Pogrążony w ciemnocie i niewoli, usunięty od życia publicznego lud wiejski za czasów Rzeczypospolitej nie był narodem nie tylko de iure, ale i de facto; nie dorósł bowiem w atmosferze poddaństwa do świadomości i nie poczuwał się przeto do solidarności narodowej i obywatelskiej. Objawiło się to w epoce rozbioru w obojętnym stanowisku, jakie lud, z nielicznymi wyjątkami, zajął wobec najazdu. Da się to zastosować nie tylko do ludu litewskiego i ruskiego, ale i do polskiego.
Inaczej rzecz się miała z mieszczaństwem. Ciesząc się, pod opieką praw szlacheckiej republiki względnymi swobodami i dobrobytem, doszło ono do narodowej świadomości, unarodowiło się; toteż stawiało najazdowi energiczny opór, energiczniejszy, aniżeli dezorganizujący się naród-szlachta i, zauważymy tu in gratiam polityków szkoły etnograficznej, że mówiące po niemiecku mieszczaństwo Torunia i Gdańska stawiało zbrojny opór wojskom króla pruskiego, gdy lud wielkopolski zachował się biernie.
W powstaniach narodowych udział ludu wiejskiego, choć nigdy nie objawił się masowo, objawiając się jednak sporadycznie, nie krępował się bynajmniej językowymi granicami. Powstanie 1863 r. odbiło się echem ludowym daleko energiczniej na Żmudzi, aniżeli w Kongresówce. Skonstatować również musimy bierne stanowisko względem powstań narodowych ludu Górnego Śląska i Warmii, jakkolwiek mówi on po polsku.
Dziś stosunki zmieniły się znacznie na lepsze. Najzagorzalszy jednak chłopoman nie zaprzeczy, że świadomość narodowa u ludu wiejskiego jest daleko słabszą, aniżeli u ludności miejskiej. Nie mówiąc o czysto polskim mieszczaństwie, które zajęło podczas ostatniego powstania w Kongresówce stanowisko opozycyjne względem najazdu, musimy zaznaczyć, że mówiąca żargonem ludność żydowska zajęła stanowisko względnie analogiczne jak również niemieckie mieszczaństwo Łodzi i Zgierza.
Duch narodowy głównie ożywia inteligencję, która nie jest klasą, jak chcą niektórzy, lecz warstwą, rekrutującą się dzisiaj z rozmaitych stanów. Wyższy poziom umysłowy i moralny czyni ją najbardziej wrażliwą na wszelki ucisk, dając dostęp rewolucyjnym ideom, wytwarzając potrzeby idealne, które zagłuszają w niej interes klasowy. Toteż wszędzie, jak i u nas, inteligencja daje inicjatywę humanitarnym reformom, staje na czele wszelkich rewolucji. Ona jest stróżem narodowych tradycji, sumieniem i mózgiem narodów. Bez niej naród schodzi na stanowisko ludu, stając się pastwą politycznych aspiracji innych narodów.
Powiedzą nam, że lud jest u nas większością narodu – bez wątpienia. W kwestii jednak emancypacji narodowej nie możemy na nim wyłącznie polegać, bo jest za mało świadomym, za mało dotąd unarodowionym. Stanowiąc większość, jest on jednak częścią narodu, która nam za całość nie starczy. Tułów i kończyny stanowią materialnie większość organizmu, organizmem jednak nie są, bo bez głowy nie mają świadomości i solidarności organicznej, poza którą poczyna się proces rozkładu. Z tej racji i lud polski bez inteligencji za naród uważanym być nie może. Ale ta jest rozrzuconą daleko poza granice ludowego języka.
Jeszcze jeden wzgląd przemawia przeciwko Polsce etnograficznej, mianowicie kwestia żydowska. Blisko trzymilionowa masa ludności żydowskiej zamieszkuje ziemie dawnej Rzeczypospolitej, z głosem więc tego ludu także liczyć się musimy. Nie mówi on jednak po polsku i trudno mu zakreślić granice. Według polityki etnograficznej wypadałoby albo propagować antysemityzm i przymusową emigrację żydowską, albo przymusową asymilację w granicach ludowych języków. Na jedno ani na drugie nie pozwala nam nasze rewolucyjne sumienie.
Na zakończenie zauważymy, że zamiast przedwcześnie kiereszować mapę Europy, lepiej zabrać się energicznie do propagandy rewolucyjnej wśród ludu. Jest to posłannictwem polskiej inteligencji. Nie powinna się ona przy tym krępować żadnymi skrupułami językowymi, ani barierami rasowymi, przemawiając do ludu w zrozumiałym dla niego języku i rzucając ziarno politycznej i socjalnej rewolucji jak najszerzej, pomna, że jeżeli Litwa i Ruś nie będą z rewolucją i z nami – będą z reakcją i przeciwko nam, że wszelka rewolucja tym mniejsze ma szanse powodzenia, im ciaśniejsze zakreśla terytorium.
Nie powinniśmy sobie również wiele robić z zarzutu wtrącania się na Litwie i Rusi do spraw obcych. Propagując bowiem idee unarodowienia ziemi i narzędzi pracy, działamy w imię cywilizacji, dla której sprawy obce nie istnieją. Przeciwnie, wtrącać się powinniśmy w te sprawy tym bardziej, że inteligencja rusińska jest bardzo nieliczną, a litewska prawie nie istnieje, że wtrąca się tam na niekorzyść sprawy polskiej polski pan, wyzyskujący chłopa litewskiego i ruskiego.
Spór zaś o granice nieistniejącego jeszcze państwa uważamy na dziś co najmniej za przedwczesny w przekonaniu, że granice przyszłej Rzeczpospolitej nie będą zależeć ani od polityczno-filologicznych, ani od polityczno-historycznych doktryn, lecz od granic, jakie zakreśli zwycięska rewolucja. O jej zwycięstwo przede wszystkim powinniśmy się starać.
H. Polanowski
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w socjalistycznym emigracyjnym piśmie „Pobudka. Czasopismo narodowo-socjalistyczne” nr 6, Paryż, czerwiec 1889.