Stanisław Brzozowski
Pamięci Kazimierza Krauza
[1905]
Gdy przebiegam myślą pasmo pracy pisarskiej Kazimierza Krauza, trudno jest mi pogodzić się z przeświadczeniem, że zostało ono przerwane, że księgę, w której pisał zmarły wszystkimi tęsknotami swego szlachetnego serca, uważać należy za zamkniętą. Są dzieła, które skończonością swą samą sprawiają, że twórca ich staje się dla nas obojętnym. Dzieło takie, to rzeczywistość pewna, ujrzana i w kształt zaklęta, coś, co jest samo przez się. Ale wszystko, co pisał Kazimierz Krauz, było znakiem i wyrazem dążenia. Tu w ogniu serca myśl każda rozpłomieniała się w żądzę ziszczenia, zestalała w żądny czynu oręż.
Krauz należał do tego typu pisarzy naszych, których całe życie i cała działalność jest samospalaniem się. Świecą – bo goreją. Dość do ręki wziąć jakikolwiek z artykułów Krauza, z tych nieprzeliczonych artykułów, jakie w ciągu życia pisał, aby zrozumieć, czym była dla tego człowieka praca pisarska. Krauz należał do tych nielicznych u nas, którzy nieustannie wzbogacają się i rosną wewnętrznie. Do końca życia nie przestawał się on w najpoważniejszym znaczeniu tego wyrazu uczyć. Żyła w nim ta wielka, potężna żądza prawdy, która tworzy uczonych i myślicieli. Ale był on z tego rodu, który nie umie prawdy widzieć – prawdy nie tworząc. Każda skra światła, która rozpalała się w jego myśli, budziła w nim prometeuszowy żar i prometeuszową odpowiedzialność. Zrozumiejmy to: zrozumiejmy, że to nie frazes, lecz usiłowanie dania świadectwa prawdzie. Można prawdę poznawać i żyć szczęściem jej myślowego posiadania, gdy idzie o państwo przyrody, lecz każda prawda dotycząca człowieka i ludzkości, płomieniem się staje, który ogarnia duszę.
Co znaczy poznać prawdę, dotyczącą społeczeństwa i ludzkości? Znaczy to: poznać prawo rządzące ich rozwojem, znaczy to: rozumieć, jak coraz bardziej społeczeństwo staje się istotnie narzędziem wyzwolenia człowieka, środowiskiem, w którym rozwija on i ujawnia całą swą potęgę i bogactwo. Czy można prawdę tę poznać i nie zapłonąć ku niej miłością? Czy miłość i poznanie nie są tu jednym i tym samem? Kto nie kocha ludzkości, kto niezdolny jest do uniesień ukochania, ten nie zrozumie nigdy tkwiącego w człowieku piękna, gdyż widok powszedniej ludzkiej rzeczywistości zasłoni mu możliwość wszelkich dalszych perspektyw. Natomiast, czy można wierzyć w wielką przyszłość człowieka i nie rwać się ku niej całą siłą duszy? Czy spokój nie byłby tu niewiarą? W jedno, w jeden ogień zlewa się światło poznającej myśli i żar kochającego serca. Komu „łaska na umysł padnie”, a serca nie dotknie – ten i zrozumieć wszystkiego nie zdoła, bo człowiek człowiekowi nigdy przedmiotem poznania tylko stać się nie może i ludzkość poznaje tylko ten, kto jej przyszłość tworzy.
Konkretnie mówmy. Przypomnijmy sobie tę polską rzeczywistość, w której Krauz rósł i rozwijał się, tę rzeczywistość kończącej się już epoki, gdy, zdawało się, zagłuchły raz na zawsze wszystkie głosy mówiące o nadziei, gdzie żyły tylko wspomnienia, a wieści o życiu dochodziły jako przerażeniem ziejące pogłoski z jakiejś straszliwej krainy, w której spełniają się bezimienne, nieznane ofiary, dokonywane są akty rozpaczliwego bohaterstwa. Tam gdzieś w głębi nie milknie ani na chwilę walka. W kazamatach cytadeli, w tajgach syberyjskich, ani na chwilę nie przerywa się łańcuch twórczych dziejów naszych. Ale na powierzchni, na tej powierzchni, na której upływa życie większości naszego społeczeństwa, na której my wszyscy żyć i myśleć zaczynamy, rozpościera się zgniła, zjadliwa mgła zobojętnienia i niewiary. Wydaje się, że wszystko jest skończone, że pozostało już tylko prywatne życie prywatnych ludzi z jego drobnymi, nic nie znaczącymi wypadkami. Ogarnia nas, osnuwa ta plugawa pajęcza sieć codzienności, myśl każdą tłumi, poryw każdy chytrze zabija, tysiącem odnóg z serca krew pije i to jest życie.
I wyobraźmy sobie, że w życie to wchodzi istota nowa – dziecko, młodzieniec, który nie wie o tym, że źródła życia przysypane zostały, który bezwiednie, samą mocą młodości swej wnosi potrzebę życia naprawdę, całkowitego. Żyć chce, życie tworzyć – obalać i budować, niszczyć i wznosić, a naokoło otaczają go ludzie, którzy już zrezygnowali, otacza go rzeczywistość, w której nie ma miejsca już na zaczynanie, w której trzeba od razu stać się emerytem i od początku młodości nauczyć się konać. Dziecko, chłopiec młody, nie rozumie, co się tu dzieje, ale to czuje, że ma w sobie myśli, dążenia, tęsknoty, dla których nie ma miejsca w tym wszystkim, co go otacza, z których zwierzyć się można tylko ciemnej, bezsennej nocy, kiedy wszystko milczy, a sercu wyrastają skrzydła. Nie wie jeszcze wtedy, co się dzieje w tym sercu, czuje się tylko jego żar. Dziecinna dusza sama przed sobą składa jakieś naiwne hannibalowe śluby nienawiści, rozpala się w aktach strzelistych o mękę i poświęcenie dopominającej się miłości. Kto zrozumie te ukryte, ciche tragedie, rozgrywające się w duszach dzieci polskich? W niezliczonej, potwornie niezliczonej ilości wypadków dusza zabitą zostaje przed właściwym, samowiednym rozbudzeniem. Kto z was nie zna tego typu zbudzonego przedwcześnie, rozsądnego dziecka? Lecz zdarzają się natury silniejsze, pełniejsze, w których żar wewnętrzny zwycięstwo odnosi nad chłodną i plugawą słotą dnia powszedniego. Wbrew nadziei, wbrew wierze utrzymuje się w sercu tęsknota. Zrozumiejmy teraz, czym staje się dla dziecka książka, jedna z tych dobrych książek, które mówią o innej przyszłości, które okazują jej tajemne życie w tej znienawidzonej, przytłaczającej codzienności. Jeżeli to zrozumiemy, to zrozumiemy stosunek łączący w ostatniej epoce życia naszego najlepszych ludzi naszych z nauką. Książki przynoszą im więcej niż wiedzę, przynoszą im „dobrą nowinę”. Wtedy już są błogosławione, gdy burzą. Bo gdy rzeczywistość staje się cmentarzem, każdy, kto gmach jej rozwala, staje się aniołem, głoszącym zmartwychwstanie. Głęboko rzeczywistym jest u nas typ człowieka z Darwina, wysnuwającego wiarę w owocność nieskończonych poświęceń. Jestem przekonany, że, jako bohater, przeżył niejeden z tych, komu ewangelią była kupiecką mądrością tchnąca książka Milla o utylitaryzmie.
To wszystko odczuć, zrozumieć potrzeba, aby rozumieć takich pisarzy, jak Krauz. Mógł się stać czystym uczonym. Lecz jak snuć wątek czysto poznawczych myśli, gdy się czuje, że w nich jest płomień życia, a kraj śpi, drętwieje, wydziera się kurczowo zobojętnieniu i śmierci? Więc nie badać już, lecz iskry rzucać. Myśl wczoraj zdobytą można by długo uzasadniać, śledzić za jej ewolucją poprzez różne dziedziny. Cała dusza badacza rwie się ku takiej pracy. Lecz taka już jaka jest – jest siłą, jest orężem, więc bić nią jak kilofem w więzienne mury. Poznawać, badać, argumentować, gdy gdzieś w podziemiach walka się toczy na życie i śmierć. Niepodobieństwo! Kurczowo zaciskają się dłonie. Myśl rozwinięta doskonale, system naukowy, to jak udoskonalony najlepszy karabin. Wiemy o tym. Lecz w pewnych chwilach wszystko się staje orężem i idzie się na armaty z gołą piersią, z kosą w ręku, miast szlifować śrubkę za śrubką jakiego udoskonalonego rodzaju broni. W pośpiechu, w ciągłej gorączce przekuwania każdej myśli pozyskanej, każdej metody zdobytej na broń, w ogniu publicystycznym wszystkich prac Krauza, jak w samym symbolicznym niemal jego pseudonimie „Luśnia” jest coś z tego kosynierskiego ognia i zapału, który o sile dział dowiaduje się, gdy je bierze.
Nie znaczy bynajmniej, bym mówił, że Krauz naukę fałszował, mówię tylko to, że ani na jedną chwilę nie stawała mu się ona przedmiotem biernego posiadania, że od poznania przechodził on do czynu, od czynu myślą sięgał po nowe środki, szerszego, doskonalszego owładnięcia rzeczywistością, zapanowania nad nią. Każdy rzut oka na tę cudowną, obiecaną krainę Nowego Odrodzenia, o której mówił, wzmagał w nim żądzę wejścia tam, rozwarcia wrót, wprowadzenia umiłowanego narodu. I tak z piórem w ręku, pochylony nad książką, pracując po dwanaście, czternaście godzin dziennie, człowiek ten był jednocześnie uczonym, który bada, trybunem, który wzrusza, żołnierzem, który walczy – i tym wszystkim było jego pisanie.
Istnieją już w literaturze naszej książki, świadectwami raczej życia bohaterskiego, z piórem w ręku spędzonego będące, niż dziełami. Kto chciałby mierzyć postać Stanisława Krusińskiego objętością i wykonaniem tych artykułów, które składają się na dwa tomiki reprezentujące jego spuściznę literacką? Z myśli, z których sprytny prywat-docent niemiecki wysnułby wielki tom i przyszłą karierę, u nas buduje się artykuł dziennikarski, myśli, które badacz europejski snułby i analizował lata całe, u nas przeżywać trzeba i wyrażać w ciągu dni. Nasi pisarze postępowi są względem samych siebie wielkimi rozrzutnikami. Trzydzieści trzy lata żył Krauz – ale ile żyć we właściwym znaczeniu tego wyrazu przeżył. Myśli nie wyrażane, myśli porzucane, myśli trawiące, jak gorączka, to życie istotniejsze, głębsze, bardziej niszczące, niż obojętne przestawanie z wyciągniętym na długi szereg lat pasmem wydarzeń.
Jedna noc bezsenna, w ciągu której prawdę się ujrzy, niemożliwość ziszczenia natychmiastowego zrozumie, zrozumie to, że jest, jest wielki gród szczęścia, ku któremu ludzkość idzie i dojdzie, ale że jednocześnie jest nędza, pohańbienie pokoleń, które nic o tym nie wiedzą i zejdą w grób, nie wiedząc o tym. Jedna taka noc wyrywania się serdecznego, walenia rozpaloną głową o zręby czasu, ileż lat życia zrównoważyć, przeważyć może. A ile takich nocy przeżył, przeżyć musiał Kazimierz Krauz!
Gdy myślę o jego żywocie i pracy tego żywota, gdy myślę o tym, co czuł, o całym tym życiu serca, nad którym unosiła się myśl jego, wydaje mi się, że krytyka literacka ograniczoną i biedną jest rzeczą. Ma rozliczne środki, gdy idzie o paradoksalne wyrafinowanie i zawikłania duszy współczesnej; a ubogą jest, gdy trzeba ukazać życie ofiarne w prawdzie i prostocie. Słowa nie starczą – trzeba czuć. Weźcie „Ludzi bezdomnych” do ręki – przeczytajcie ten ustęp, gdzie pisze Żeromski o Marianie Bohuszu, przypomnijcie sobie i zrozumiejcie cichą i wielką śmierć Stefana Okrzei i że to się dzieje dziś, przy nas, obok nas, za nas, o Warszawie pomyślcie, gdzie krew się być może leje o tej porze, a potem, potem przypomnijcie jeszcze, że jest świat przyszłości, którego nic wydrzeć nie zdoła. I że to wszystko żyło w jednym sercu i w jednym mózgu, a zrozumiemy kim był, czym żył Kazimierz Krauz.
Stanisław Brzozowski
Powyższy tekst to zapis wystąpienia Stanisława Brzozowskiego, wygłoszonego 26 sierpnia 1905 r. w Zakopanem, podczas corocznych wakacyjnych nieformalnych kursów dla młodzieży ze środowisk lewicowo-niepodległościowych. Tekst przedrukowujemy za jego pierwodrukiem w piśmie „Naprzód – organ Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej” nr 241/1905, Kraków, 3 września 1905 roku. Tekst publikujemy w 114. rocznicę śmierci Kazimierza Kelles-Krauza.