Kazimierz Pużak
Ostatni dzień pobytu w twierdzy szlisselburskiej
[1921]
„...Tylko burzliwe wody Ładogi i skaliste brzegi Newy będą jedynymi świadkami waszych skarg i żalów. Nikt inny was już nie usłyszy”. Takimi słowy naczelnik katorgi szlisselburskiej zakańczał powitanie każdej partii więźniów przybywających na dłuższy, a często na dożywotni pobyt w twierdzy. To ostatnie słowo pana i władcy dziesiątków i setek pozbawionych wszelkich praw ludzkich katorżników, dziwnie harmonizowało z całym otoczeniem, wśród którego więzień miał sie odtąd poruszać i żyć.
Począwszy od naczelnika więzienia Zimberga, z pochodzenia Estończyka, rozmiłowanego w swoim rzemiośle satrapy, rozmiłowanego w nadużywaniu „zakona” (prawa), a skończywszy na całej falandze dozorców, posłusznych piesków, czyhających na każdą sposobność, żeby więźnia wrzucić do „karceru”, albo też obdarzyć „rózgami”, nie było żywego człowieka, który by nieszczęsnym więźniom okazywał choć trochę współczucia lub zrozumienia. Zresztą i samo miejsce kary bynajmniej nie usposabiało do jakichś głębszych i bardziej ludzkich uczuć.
Mała wysepka, wepchnięta w widły Newy i przyparta do bezbrzeżnych i wiecznie burzliwych wód jeziora Ładoga, dawała dostateczne zabezpieczenie przed każdym pomysłem ucieczki, a starożytne mury twierdzy, zbudowanej ongiś przez Nowogrodzian, twierdzy przypominającej raczej grobowiec, każdą myśl o ucieczce udaremniały. Wreszcie nad twierdzą ciążyła tradycja ofiar czasów ponurych i okrutnych. Krwawa nić ofiar ciągnęła się poprzez cesarza Iwana V, Dekabrystów, Łukasińskiego, Narodowolców, Proletariatczyków – Waryńskiego, Janowicza, Kobylańskiego, wreszcie terrorystów 1904-1905 r.: Bałmaszewa, Kalajewa i Konoplannikowej.
Toteż, kiedy za więźniem zamykały się wrota baszty „Gosudarewoj”, których pilnował, wierny ich strażnik, ponury Litwin Preczkajtis i kiedy w budynku pierwszego posterunku, istnej klatce, świeżo przybyły więzień spotykał i wysłuchiwał „mowy powitalnej” naczelnika katorgi, wówczas musiał posiadać sporą dozę wytrwałości, żeby już na wstępie się nie załamać. A życie w katordze szlisselburskiej miało płynąć długo, tak beznadziejnie długo, że koniec terminu katorgi i osiedlenie w dalekiej Syberii było jakimś świetlanym portem, do którego więzień chciał koniecznie dobić. Lecz o dniu zupełnego wyzwolenia, bez nieodłącznej Syberii nikt nie śmiał nawet marzyć.
A jednak taki dzień miał nadejść. I taki dzień nadszedł.
***
Było to 13 marca 1917 r. Wojna wszechświatowa dosięgła podówczas swojego kulminacyjnego punktu. Odgłosy jej dochodziły więźniów im tylko wiadomą drogą. Siedziałem w trzecim pawilonie, zupełnie izolowanym od reszty, niegdyś przeznaczonym dla Narodowolców i w ogóle terrorystów. W owym pawilonie siedzieli przeważnie polityczni. Toteż wiadomości wojenne były przedmiotem gorących sporów, zwłaszcza podczas przerw w pracy i na spacerach. Namiętnie zwalczały się dwa obozy: zwolenników klęski Rosji i zwolenników jej zwycięstwa. Jednakże na dnie wszystkich rozważań taiła się ukryta nadzieja, że w razie takiego czy innego wyniku wojny, los więźniów ulegnie radykalnej zmianie. Z nie mniejszą uwagą przyjmowano wieści z życia wewnętrznego Rosji, a zwłaszcza nadsłuchiwano pilnie odgłosów życia podziemnego. Zachwycano się stanowiskiem opozycji dumskiej, a program bloku opozycyjnego z ustępem o amnestii dla przestępców politycznych budził entuzjazm i w ogóle nieokreślone nadzieje. Początek 1917 r. stał się okresem wielkiego podniecenia. Wiadomość, że wyrok naszego współtowarzysza niedoli, posła do II dumy, Pianycha, który wraz z synem odsiadywał bezterminową katorgę, dzięki staraniom Burcewa miał ulec rewizji, wstrząsnęła wszystkimi do głębi. Nadzieje wzrastały, a ugruntowywały je wieści o dojrzewających wypadkach wewnętrznych. W ogóle informacje, często bardzo ścisłe, otrzymywaliśmy pośrednio od bezterminowego więźnia Włodzimierza Lichtensztadta, pośrednio zaś od matki jego, Maryny Lwowny, naszej opiekunki.W tym miejscu nie mogę się oprzeć pokusie, by chociaż w kilku słowach nie skreślić, czym było dla nas, więźniów tych dwoje wyjątkowych ludzi. Tych parę słów niech będzie wyrazem podzięki i czci zwłaszcza dla Wł. Lichtensztadta, który już nie żyje (zginął we wrześniu 1919 r. podczas walk z kontrrewolucyjną armią Judenicza w okolicach Petersburga, Narwska rogatka).
Lichtensztadt, bezterminowy skazaniec za udział w zamachu na Stołypina na wyspie Aptekarskiej w Petersburgu, był uosobieniem nadzwyczajnej inteligencji, uczynności i ofiarności aż do samozaparcia się, wreszcie nadzwyczajnej siły charakteru. Dość powiedzieć, że skazany na śmierć, w oczekiwaniu wykonania wyroku, przetłumaczył na język rosyjski Weiningera „Studium o kobiecie”; przekład ten, według głosów recenzentów, należy do arcydzieł. Te szlachetne rysy charakteru wyniosły go na czoło całej katorgi. Był naturalnym naszym wyrazicielem i zastępcą wobec władz.
Matka jego, dawna Narodowolka, była pierwszą, rzec można, emancypantką w ruchu kobiecym w Rosji. Podówczas staruszka, wielce schorowana, była, jak to już wspomniałem, jedyną naszą opiekunką. Opieka jej nie ograniczała się do jednostek i do zaspokajania potrzeb materialnych. Ona to różnymi sposobami, nie pozbawionymi często dowcipu i w ogóle „kawałów” dostarczała nam wiadomości ze świata, przemycała druki nielegalne i książki, a dla nas Polaków w pokaźnej ilości książki polskie (kolonia polska w Petersburgu jakoś o nas zapomniała). Nazywano ją powszechnie „matuszką”. Na to miano staruszka sobie rzetelnie zasłużyła.
Otóż tego dnia na spacerze dzielono się wieściami od „matuszki” – wieściami o strajku w Petersburgu, o masowych, ulicznych wystąpieniach, a nawet o strzelaninie ulicznej. Nie przypuszczaliśmy jednak, że walka dosięgła swego krytycznego momentu. Nie wiedzieliśmy, że na zegarze dziejów Rosji wybiła godzina rewolucji i że fale jej miały niedługo uderzyć o mury twierdzy, rozewrzeć jej wrótnie i unieść nas dotąd bezczynnych na pole czynu i walki.
Nie wiedzieliśmy, że już to nasz dzień ostatni pobytu w katordze. Spaceru nie skończyliśmy. Starszy dozorca kazał nam wracać do cel. Po drodze spotkaliśmy syna Pianycha, który oznajmił nam, że wezwano go do rozkucia. Nie przywiązywaliśmy do tego zbytniej uwagi, gdyż przypuszczaliśmy, że decyzja o rewizji wyroku Pianychów zapadła. Trochę podnieceni rozeszliśmy się do swoich cel. Zaledwie znalazłem się z moim współtowarzyszem Zygmuntem Bohuszewiczem we wspólnej celi nr 26, gdy na korytarzu powstał charakterystyczny i zrozumiały dla każdego starego więźnia szmer, zwiastujący, że ktoś z „naczalstwa” przybył.
I rzeczywiście, zjawił się w pawilonie pomocnik naczelnika więzienia, znany okrutnik Gudźma, który kazał sobie dostarczyć kilku więźniów skazanych jeszcze przez sądy wojenne. To nas zastanowiło. Ale zaledwie zdążyliśmy na ten temat zamienić parę zdań, kiedy drzwi naszej celi się otworzyły, a na jej progu stanął Gudźma. Zwykle sztywny i arbitralny – zmienił się nie do poznania. Zgarbiony, z wykrzywioną twarzą i ze łzami w oczach zwrócił się do mnie w te słowa:
– Wy Pużak?
– Tak!
– Jesteście wolni. Pozdrawiam Was serdecznie. Idźcie natychmiast do kancelarii, gdyż tam oczekują Was przedstawiciele narodu.
Tak samo oświadczył Bohuszewiczowi, po czym poszedł do celi następnej.
W pierwszej chwili po jego odejściu padliśmy sobie z Bohuszewiczem w objęcia, a następnie chwyciwszy na chybił trafił co było z naszych rzeczy pod ręką, wybiegliśmy z naszej celi. Na podwórzu naszego pawilonu szyldwacha już nie zastaliśmy. Brama wewnętrzna była otwarta. Tak samo z murów straże były ściągnięte. Chwila, a zdało się nam, że kto wie, czy w tym wszystkim nie kryje się prowokacja. Otrząsnęliśmy się jednak od tej myśli i spiesznym krokiem przez podwórzec wewnętrzny dotarliśmy do kancelarii. Tu panował zgiełk nie do opisania. Kilkudziesięciu więźniów tłoczyło się w szczupłej salce. Naczelnik więzienia i jego pomocnicy stali na uboczu – prawie obojętni. Wszystkich wchodzących więźniów spotykali bardzo serdecznie przedstawiciele szlisselburskich robotników ze swoim przywódcą Cwietkowym na czele. Delegaci naglili nas, byśmy natychmiast wychodzili, gdyż tłum manifestantów się niecierpliwi. Ociągaliśmy się, gdyż na 800 więźniów, wypuszczono nas 63. Jak się okazało, tłum manifestujących robotników już od godz. 8 rano usiłował dotrzeć do twierdzy. Była jednak obawa, że straż więzienna użyje broni, a dalej, że lód na Newie pod tłumami się załamie. Na tych medytacjach zeszedł cały ranek. Nareszcie wyciągnięto z jakiejś nory isprawnika, postawiono go na przedzie małej grupki robotników i tak dotarto do więzienia. Isprawnik czuł, co się święci. Ale naczelnik więzienia pomny na „zakon” zapowiedział delegacji, że listy więźniów politycznych nie da. Wtedy delegacja jakoś odnalazła Lichtensztadta i ten naprędce z pamięci ułożył listę 63. Reszta miała pozostać do dnia następnego. Było nam bardzo przykro opuścić ich, ale przynaglani przez deputację, wyszliśmy. Zaraz pod bramą „Gosudarewoj” baszty czekało na nas kilkuset robotników, którzy nas literalnie na rękach zanieśli na drugi brzeg Newy, gdzie zgromadzone nieprzeliczone tłumy powitały nas głośnym „hurra”.
Uformował się pochód. My na przedzie. Każdy z nas starał się dowiedzieć co zaszło. Chaotyczne wiadomości i dość niepewne, zbiegały się w jednym. W Petersburgu rewolucja, walka jeszcze wre, akcją kieruje Komitet Dumski z Rodzianką na czele i że temu Komitetowi poddały się wojska garnizonowe. Jedynie policja walczy do upadłego, rząd zaś skapitulował.
Docieramy na plac na brzegu kanału Piotra Wielkiego. Mroźny wiatr dmie. Członki kostnieją (jesteśmy w półbucikach, słomianych sandałach i w cienkich z materiału „khaki” ubraniach). Rozpoczyna się wiec. Mówca wita nas, wita rewolucję. Oddaje hołd ofiarom katorgi szlisselburskiej. Zrywa się pieśń „Wiecznaja pamiat’” i potężny hymn „Wy żertwoju pali”. Odkrywamy głowy. Ze łzami w oczach, niektórzy na klęczkach, patrzymy w dal – na wyspę, na nasz „martwy dom”.
Choć zrywa się zamieć i tumany śniegu zakrywają nam okropną przeszłość – to jednak widzimy dokładnie ponure kontury twierdzy. W kurzawie śnieżycy niknie co chwila ten widomy pomnik zemsty carskiej, zalewa go potężna pieśń goryczy i gniewu ludowego. Przeciw niemu wymierzona jest oto ta straszna moc tysięcy, jeszcze przed godziną wydziedziczonych – teraz zaś wolnych i do walki o wolność powstających.
Fale wód zamarły w uścisku zimy, jednakże żywa fala rycerzy pracy nadbiega, by zerwać tę szlisselburską tamę. Zerwaliśmy ją i przewaliliśmy przez nią.
Nad nami dumnie łopoce jeden, jedyny w tym tłumnym orszaku – czerwony znak.
***
Nie mam zamiaru opisywać dalszych wypadków w związku z uwolnieniem Szlisselburczyków. Nie tylko my, 63, ale nazajutrz wszyscy więźniowie znaleźli się na wolności. Powoli, ale stale rozjeżdżali się byli katorżnicy do domów.Dzień ostatni pobytu w Szlisselsburgu byłby niezakończony, gdybym nie wspomniał o losie naszych budynków więziennych. Zrobiliśmy to, co należało z nimi uczynić – spaliliśmy.
Kazimierz Pużak
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w „Kalendarzu Robotniczym PPS na 1921 rok”, Nakładem Księgarni Robotniczej, Warszawa 1921. Od tamtej pory prawdopodobnie nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.
Warto przeczytać także:
- Krzysztof Wołodźko: Trud socjalizmu, trud polskości (o Kazimierzu Pużaku)
- Kazimierz Pużak: Nowa ustawa o ochronie lokatorów [1924]
- Stefan Stamirowski: Jak umierali Pużak, Dzięgielewski i Zdanowski