Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Maria Kirstowa

Obrona pokrzywdzonych

[1936]

Zapobieganie zatargom zbiorowym i badanie ich przyczyn na miejscu nie wpływało w takim stopniu, jakiego można się było spodziewać, na mniejszą frekwencję w dzień przyjęć inspektora pracy. Pomimo likwidowania dużej ilości zatargów na miejscu pracy, od rana w dniu przyjęć zbierały się w naszym obwodzie gromady robotników i cierpliwie czekały na swą kolejkę.

Na długo przed wyznaczoną godziną rozpoczynało się wysłuchiwanie indywidualnych zażaleń, przyjmowanie nowych zbiorowych zgłoszeń, odbywanie wyznaczonej konferencji.

Całe bogactwo inicjatywy insp. Podgórskiego – a trzeba mu przyznać, że inicjatywy miał dużo i że stosował rozmaite mniej lub więcej udane eksperymentalne sposoby na odciążenie obwodu od nadmiaru zgłoszeń – nie dawało pożądanych rezultatów.

Możliwe nawet, że pożyteczne skądinąd uświadamianie ogółu robotników o ich uprawnieniach przy rozpatrywaniu zatargów w fabryce wpływało jednak następnie na zwiększenie w biurze liczby indywidualnych zgłoszeń przeciwko pracodawcom. Dość, że akcja rozjemcza zawsze w wysokim stopniu obciążała nas i wymagała bardzo intensywnej pracy w biurze. Ten nakład pracy przy akcji rozjemczej dawał jednak duże moralne zadowolenie, gdy pretensja robotnika była przez jego pracodawcę uwzględniona.

W przeciwnym razie przybywało jeszcze pisanie zaświadczenia do sądu z wyłuszczeniem całej sprawy i umotywowaną opinią inspektora pracy. Była to dla nas, nie prawników, ciężka praca, ale robotnicy tak cenili te zaświadczenia, że usilnie ubiegali się o nie nawet, gdy nie mieli zamiaru lub możności wystąpienia na drogę sądową.

Uważali to za dokument stwierdzający słuszność ich pretensji.

Niestety, pisząc takie zaświadczenie i wkładając w nie często całą duszę, nie miało się nigdy pewności, czy sprawa będzie wygrana. Nie wiedziało się nawet, czy wynik jej będzie znany Inspekcji Pracy. Pomimo obietnicy robotnicy nie zawsze komunikowali swemu inspektorowi pracy wynik sprawy sądowej.

W mojej praktyce podinspektorskiej miewałam jednak kontakt z poszkodowanymi. Nieraz zawiadamiali mnie oni o terminie i rezultacie sprawy sądowej, o przebiegu zaś spraw, które specjalnie leżały mi na sercu, byłam przeważnie dokładnie poinformowana.

A więc np. młodociany robotnik został dotkliwie pobity i zwolniony z miejsca przez rzeźnika za niesubordynację.

Zażądałam wypłacenia mu przynajmniej dwutygodniowego odszkodowania. Majster odmówił. Uważał, że ma prawo chłopca wyrzucić bezkarnie na ulicę, obiwszy go przedtem. Pobity chłopiec zaczaił się i zza węgła rzucił w majstra kamieniem. Majster wystąpił przeciwko niemu ze sprawą karną. Doradziłam chłopcu, by również wystąpił do sądu ze skargą na majstra o pobicie i odszkodowanie.

Sprawą tą niezwykle się wówczas przejęłam i gorąco pragnęłam, by chłopak ją wygrał. Wydałam mu bardzo starannie umotywowane zaświadczenie do sądu, w którym prosiłam o połączenie obu spraw i majstra i jego; wyjednałam zaświadczenie z kasy chorych, że wskutek uderzenia przez majstra nie słyszał on na jedno ucho i postarałam się, by otrzymał obrońcę z urzędu.

Gdy chłopiec mnie zawiadomił o terminie łącznych spraw, nie wytrzymałam i poszłam wraz z mężem na sprawę do sądu okręgowego. Obrońca miał wdzięczne zadanie i wywiązał się znakomicie (mąż mój porozumiał się z nim uprzednio). Odtworzył bardzo obrazowo i przejmująco psychikę dziecka oddanego na pastwę brutalnego pracodawcy, uczucia tego dziecka pobitego za drobne uchybienie i bezlitośnie wyrzuconego na ulicę, głuchy żal i zdumienie na widok zatwardziałości i bezkarności majstra i wreszcie silną reakcję oraz drobny, w porównaniu z doznaną na całe życie niepowetowaną krzywdą (głuchota), odwet – rzucenie kamieniem w znienawidzonego krzywdziciela. Rzucenie odruchowe bez żadnych dalszych konsekwencji. Chłopcu nie chodziło o to, by zranić, zabić, chciał dać upust przejmującemu uczuciu gniewu i rozżalenia. Chciał ulżyć sobie i wymierzyć sprawiedliwość w sposób właściwy dziecku, gdy je ktoś zaczepi lub obrazi: kamień do ręki, ruch charakterystyczny i ucieczka.

Majster został skazany na parę miesięcy bezwzględnego aresztu, chłopak zaś uniewinniony. Notabene udało mi się umieścić go za pośrednictwem związku w większej masarni.

Po jakimś czasie przybiegł on do Inspekcji Pracy, by mi zakomunikować, że sprawę cywilna również wygrał i należne mu odszkodowanie otrzymał!

Była to jedna z chwil mego inspekcyjnego żywota, gdy rezultat pracy dawał zupełną satysfakcję i stawał się bodźcem do jeszcze większego natężenia jej.

A znów robotnica jednej z fabryk papieru zwolniona z powodu odepchnięcia majstra, który natarczywie się do niej zalecał.

Majster nie spodziewał się tak silnej odprawy, gdyż zwykle z obawy przed zwolnieniem robotnice znosiły jego niedwuznaczne zaloty. Popchnięty padł na poukładane rolki papieru i poprzewracał je. Ogólny wybuch śmiechu robotnic doprowadził go do wściekłości. Robotnicę zwymyślał i zwolnił z miejsca. Zażądałam dwutygodniowego odszkodowania. Administracja fabryki odmówiła. Uznała postępek robotnicy za podrywający autorytet majstra, jego zaś zachowanie za niewinny żart.

Doradziłam robotnicy, by wystąpiła przeciwko majstrowi ze skargą. Było to tym bardziej pożądane, że na sprawia wyszłyby wszystkie sprawki tego majstra na jaw i może by administracja przekonała się, że jednak te żarty nie zawsze były niewinne. Nieraz słyszałam o demoralizowaniu przez niego młodych robotnic. Proszoną jednak byłam o dyskrecję z obawy przed zwolnieniem.

Znowu opracowałam bardzo starannie zaświadczenie do sądu. Zażądałam odszkodowania od fabryki za zwolnienie robotnicy oraz ukarania majstra za niemoralne zachowanie się w stosunku do młodej, skromnej dziewczyny. Niestety sprawa nie doszła do sądu. Fabryka nie chciała pójść pod pręgierz społeczeństwa. Dziewczyna przyszła mi powiedzieć, że dyrektor przyjął ją do pracy w innym dziale pod warunkiem, że wycofa skargę z sądu.

Młody, o sympatycznej otwartej twarzy robotnik zwolniony za „obelżywy sposób bycia w stosunku do przedsiębiorcy”. Widzę jeszcze dziś jego błyszczące oczy w bladej podnieconej twarzy.

Obelżywy sposób bycia był wywołany brutalnymi wymysłami ze strony przedsiębiorcy. Obrona była trudna. Obie strony zawzięte.

Przedsiębiorca dla zasady nie chciał robotnika zostawić przy pracy lub zapłacić mu odszkodowania za zwolnienie. Robotnik nie chciał słyszeć o daniu jakiejkolwiek satysfakcji brutalnemu przedsiębiorcy.

Zaświadczenie do sądu o odszkodowanie za zwolnienie opracowałam wprost precyzyjnie i robotnik wygrał sprawę, pomimo że w czasie sesji sądowej przyznał się do „obelżywego sposobu bycia” i dodał „może pod płotem zgniję z głodu, ale w mordę sobie pluć nie pozwolę”.

Dlaczego właśnie te sprawy utkwiły mi w pamięci, dobrze nie wiem. Może dlatego, że najbardziej uwidoczniona w nich była brutalna przemoc pracodawcy nad zależnym robotnikiem. A może dlatego, że udało mi się te krzywdy częściowo powetować i tym samem ostrzec winnych przed stosowaniem w dalszym ciągu swych oburzających praktyk. Wreszcie sprawy wygrane w sądzie zapamiętałam może dlatego, że dzięki sądom polskim w tych wypadkach stało się zadość poczuciu sprawiedliwości.

Równie głęboko jednak utkwiła mi w pamięci sprawa sądowa, której wynik był wprost przeciwny, pomimo mego osobistego stawiennictwa w Sądzie Okręgowym.

Chodziło o chłopca zwolnionego z powodu odmowy odniesienia po skończonej pracy listu na drugi koniec miasta. Chłopiec zażądał biletu tramwajowego, a gdy mu odmówiono – listu nie odniósł. Na drugi dzień został zwolniony. Zażądałam zapłaty za zwolnienie bez wymówienia i za niewyzyskany urlop po rocznej pracy. Do porozumienia nie doszło.

Na zasadzie prawa Inspekcji Pracy oskarżania przed sądem wykroczeń z polskich ustaw ochronnych, wytoczyłam firmie sprawę karną o nieudzielenie chłopcu należnego mu urlopu i stanęłam w sądzie w charakterze oskarżyciela, uzbrojona we wszystkie jak najbardziej przekonywające argumenty. Chodziło mi o zasadę.

Miałam przeciwko sobie przedsiębiorcę i jego adwokata. Zagięli oni parol przeciw chłopakowi; przedsiębiorca od razu na wstępie przewodu sądowego oświadczył, że w razie przegranej w sądzie okręgowym przeprowadzi sprawę przez wszystkie wyższe instancje sądowe, choćby to miało sumy kosztować. Przybrał patriarchalną postawę opiekuna i wychowawcy zatrudnionych w swym zakładzie chłopców i całą swą obronę oparł na konieczności wyrabiania obowiązkowości i karności w kadrach młodego pokolenia robotniczego.

Pamiętam oburzenie jego, gdy w pewnej chwili powiedziałam, że fabryka wzbogaca się kosztem robotnika, gdy zwalnia go przed urlopem i odmawia wypłacenia należnego mu za niewyzyskany urlop ekwiwalentu w gotówce. Na żądanie mych przeciwników i za moją zgodą zostało to wniesione do protokołu sądowego, jako obraza osobista.

Sąd po bardzo długiej naradzie ogłosił wyrok uniewinniający przedsiębiorcę. W motywach przytoczył wywody przedsiębiorcy i stanął na stanowisku, że chłopiec mógł żądać zapłaty za pracę ponadliczbową i zwrotu za tramwaj, mógł ewentualnie skarżyć przedsiębiorcę za nieprawne zarządzenie, lecz musiał wykonać dane sobie polecenie. Tolerowanie tego rodzaju niesubordynacji młodocianych szerzy wśród nich demoralizację.

Gdy sąd opuszczał salę po odczytaniu wyroku, przewodniczący sądu nachylił się do mnie i powiedział „apelujcie, wyrok jest niejednogłośny” (!).

W zatargach zbiorowych, jak już wspominałam, robotnicy przeważnie nie uciekali się do sądu, jednak pamiętam parę wypadków, gdy się uwzięli i przeprowadzili swą sprawę przez wszystkie instancje.

Oczywiście bardzo mnie interesował wynik ostateczny tych spraw i śledziłam uważnie ich przebieg.

Pamiętam np. z tego rodzaju spraw skargę grupy robotników budowlanych, zwolnionych z powodu rzekomego ukończenia roboty, do której wykonania byli przyjęci. Był to tylko pretekst. Budowa nie była wykończona, grupa zaś zwolnionych robotników miała rodzaj pracy, który ściśle łączył się z całością. Gdy moja interwencja nie odniosła pożądanego skutku, robotnicy zdecydowali się na skierowanie sprawy do sądu.

Musiałam wydać zaświadczenie imienne każdemu z robotników tej grupy. Sądy nie uznają skarg zbiorowych i każdy poszczególny robotnik w zatargu zbiorowym musi imiennie podawać swą sprawę do sądu i występować osobiście w sądzie w charakterze oskarżyciela; może tylko wystosować do sądu prośbę o sprawę łączną na sesji sądowej. Sprawa ta w ostatecznym wyniku została wygrana.

Tak samo oparła się o sąd sprawa robotników budowanych, którym co tydzień była wymawiana praca, w celu niepłacenia odszkodowania, gdy zostaną zwolnieni z przyczyn nieprzewidzianych, np. braku pieniędzy. I w tej sprawie każdy z robotników musiał wytoczyć imiennie sprawę; każdemu wydałam zaświadczenie i sprawę wygrali.

Wreszcie sprawa przerwy w pracy, spowodowanej brakiem materiału. Właściciel fabryki uznał to za siłę wyższą i odmówił robotnikom zapłaty za przerwę. Ja stałam na odmiennym stanowisku. Do porozumienia nie doszło i znów wydałam robotnikom imienne zaświadczenia dla sądu. I ta sprawa również została wygrana.

Nie zawsze jednak los sprawy, którą się interesowałam, był mi wiadomy. Przyczyny tego były różnorodne. Raz np. spotkałam w czasie wizytacji robotnika, dla którego bardzo starannie kiedyś umotywowałam zaświadczenie do sądu. Okazało się, że sprawy wcale nie skierował na drogę sądową, bo obawiał się kosztów, a nie był pewien wygranej. Inny spotkany tłumaczył mi się, że otrzymał pracę, więc już zrezygnował z dochodzenia swej krzywdy drogą sądową.

Zdarzało się też, że robotnicy nie kierowali sprawy do sądu, gdyż nie wierzyli w pomyślny dla siebie wynik sądowy. Pomimo oczywistej słuszności i zaświadczenia inspektora pracy woleli nie ryzykować. Obawiali się kosztów i straty czasu. Sądowe załatwianie spraw w porównaniu z akcją rozjemczą w Inspekcji wydawało im się zbyt niepewne, powolne i drogie.

I nic dziwnego. Rozpatrywanie sprawy w sądzie nie było oparte na znajomości i zrozumieniu stosunków pracy. Sędziowie w tych czasach nie orientowali się w tych stosunkach i mieli dużą trudność wniknięcia w treść polskiego ustawodawstwa społecznego. W czasie przewodu sądowego rzucał się wprost w oczy brak przygotowania sędziów do rozstrzygania zawiłych kwestii spornych pomiędzy pracą a kapitałem. Nie orientowali się oni dość dokładnie w nowym układzie sił w przemyśle powojennym i w zupełnie innym niż dawniej stosunku pomiędzy pracodawcą a pracownikiem.

Przedwojenne prawodawstwo, zwłaszcza prawo o pracy w przemyśle, było sędziom lepiej znane (zdarzali się jednak sędziowie, którzy nie znali nawet przepisów praca o pracy w przemyśle. Pamiętam jak w jednej ze spraw, sąd udając się na naradę poprosił mnie, oskarżyciela, o pożyczenie prawa o pracy w przemyśle i zakreślenie paragrafów, na które się powoływałam). Toteż zerwanie umowy najmu bez wymówienia, wypłata zaległych zarobków itp. przekroczenia przepisów prawodawstwa z czasów zaboru rosyjskiego zrozumialsze było dla nich; potrzeba kary w tych wypadkach lepiej trafiała do ich przekonania; przekroczenia te łatwiej otrzymywały zadośćuczynienie w wyroku. Robotnicy wygrywali wiele spraw opartych o to prawodawstwo, zwłaszcza o prawo pracy w przemyśle.

Gorzej było, gdy chodziło o czas pracy, pracę ponadliczbową, urlopy lub inne świadczenia, należne robotnikom z tytułu polskiego ustawodawstwa powojennego. Te raziły widocznie konserwatyzm sędziów. Wyrok karny był w tych wypadkach karykaturalnie łagodny. Miało się wrażenie, że sędziowie naumyślnie wyznaczają tak małe kary, by zaprzepaścić, wzbudzające ich niechęć, ustawy socjalne.

Bezskuteczne były wszystkie nasze argumenty. Zgadzali się z tym, że niska kara nie jest hamulcem do przekraczania ustaw ochronnych i że zyski, jakie czerpią przemysłowcy z wykroczeń przeciwko tym ustawom są tak duże, że opłaca im się płacić wyznaczane przez sąd śmiesznie małe grzywny. Lecz nie zmieniali swego stanowiska.

Przed mianowaniem kolegi Stefana Wolskiego oskarżycielem w sprawach sądowych wszystkich obwodów stawałam bardzo często w sądzie, a i później, jeżeli tego samego dnia i o tej samej godzinie wypadało parę spraw w różnych sądach grodzkich. Mój zwierzchnik jakoś nie palił się do roli oskarżyciela i chętnie się mną wyręczał.

I jakoś stosunkowo szczęściło mi się. Inspektor Orgelbrand nawet zazdrościł mi czasem uzyskanych wyroków. Sam w swym obwodzie nie mógł dojść do ładu z sędziami (zwłaszcza w sądach grodzkich na Pradze) i nieraz wypytywał mnie o szczegóły przewodu sądowego i o wysuwane przeze mnie argumenty. Argumenty moje nie były i nie mogły być silniejsze od argumentów tak doświadczonego, jak Orgelbrand, inspektora. Była to rzecz szczęścia. Moje sprawy musiały widocznie być rozstrzygane przez lepiej zorientowanych sędziów.

Kiedyś po sprawie w sądzie apelacyjnym jakaś Żydówka poprosiła mnie o wzięcie w obronę jej sprawy przeciwko sublokatorce, którą chciała wyeksmitować. „Pani tak dużo mówiła tych paragrafów – zachwycała się – że na pewno by pani i moją sprawę wygrała. Ja zapłacę, zapłacę tyle, ile pani sobie policzy”. Wzięła mnie za adwokata i uwierzyć nie chciała, że nie mam prawa stawać w sądzie w innych, jak mego urzędu sprawach.

Dużo sławy oskarżycielskiej przysporzyła mi sprawa urlopów pracowników fryzjerskich w sądzie przy ul. Trębackiej.

Zakłady fryzjerskie odmówiły płatnych urlopów swym pracownikom, wychodząc z założenia, że pracownicy są na procentach, więc gdy nie pracują, nic nie zarabiają i zakład nie ma im z czego płacić podczas urlopu. Miałam przeciwko sobie adwokata, jednak wyszłam zwycięsko i Orgelbrand, który był pewien przegranej, nie mógł wyjść z podziwu (rozporządzenie do ustawy o urlopach przyznało w przyszłości zupełnie wyraźnie pracownikom fryzjerskim prawo do płatnego urlopu).

Sprawy urlopowe były w sądach najbardziej niepopularne ze wszystkich świadczeń ustaw ochronnych i dawały największe pole do odrzucania przez sąd pretensji z nich wypływających, ze względu na wymagane, a nie dość wyraźnie określone formalności, jak sporządzenie list urlopowych, żądanie urlopu we właściwym czasie, zwrócenie się z żądaniem urlopu do administracji fabryki itp. Słabą stroną tego rodzaju spraw była również ewentualność, że były one ujawniane w Inspekcji przez pracowników zwolnionych lub zagrożonych zwolnieniem. Robotnicy czynni niechętnie składali zeznania przeciwko swemu pracodawcy, obawiając się represji. Jeżeli przekroczenie musiało być udowodnione, trudno było oprzeć się na zeznaniach zatrudnionych w fabryce robotników, przeważnie na świadków podawać trzeba było zwolnionych robotników. Oczywiście zasadność tych skarg była przez to osłabiona. Mimo woli nasuwało się podejrzenie, że skarga wywołana jest pragnieniem zemsty za doznaną krzywdę.

Słynne w Inspekcji było w swoim czasie zachowanie się robotnic jednej z fabryk w sądzie w identycznym wypadku. Same złożyły zeznanie przeciwko firmie w Inspekcji Pracy, lecz nim nadeszła sprawa sadowa zdążyły dojść do porozumienia z administracją fabryki. Na sprawie nie miały odwagi wystąpić przeciwko swoim pracodawcom i złożyły zeznanie sprzeczne ze swym pierwotnym oświadczeniem.

Oczywiście tego rodzaju wypadki były rzadkie. Ale nawet gdy sprawa była jasna i w inspektorze pracy nie wzbudzała wątpliwości, sędzia miał ich wiele. Przestałam się temu dziwić, gdy jeden z sędziów, zasądzając jakąś minimalną karę za odmowę udzielenia urlopu, zauważył, że ta ustawa nie ma sensu, jednak jest i obowiązuje go, więc jakąś karę wyznaczyć musi, ale nie wątpi, że ustawa będzie zmieniona, bo jest nieżyciowa. Poprosiłam o wniesienie do protokółu uwagi sędziego. Sędzia zaprotestował przeciwko temu, twierdząc, że mówił już po zakończeniu sesji sądowej. Spotkało mnie to przy ul. Złotej, a więc w śródmieściu, gdzie sędziowie byli względniejsi, niż sędziowie w dalszych dzielnicach...

Opisuje to zresztą w następnym rozdziale dostatecznie wymownie kolega Wolski na zasadzie swej bardzo dużej praktyki sądowej.

***

Na zakończenie wspomnień moich z akcji rozjemczej w obwodzie chciałabym jeszcze wspomnieć o wpływie, jaki ta akcja, zgodnie z obawami tak rozumnych, jak Sokal [Franciszek Sokal, twórca i pierwszy szef Inspekcji Pracy po odzyskaniu niepodległości – przyp. redakcji Lewicowo.pl], ludzi, wywierała na inspektorach, którzy mieli z nią stale do czynienia. Bez wątpienia bowiem pogrążanie się w rozjemstwie powodowało pewne zmiany w psychice inspektorów i wyciskało piętno na osobistym ustosunkowaniu się ich do spraw ochrony pracy.

Stanowisko rozjemcy związane jest z koniecznością odgrywania roli mediatora, wyszukiwania linii pośredniej, linii godzenia stron. Nieuniknione jest wówczas uszczuplanie granic żądań robotniczych; forsowanie kompromisowego układu stosunków, uszczuplanie intensywnej i twórczej w pierwszych latach istnienia Polski Niepodległej ekspansji robotników w kierunku stworzenia nowych form współżycia pracodawcy i pracownika.

Inspektor zaczynał się czuć osobą neutralną pomiędzy pracodawcą a robotnikiem, zaczynał siebie uważać przede wszystkim za stróża obowiązującego prawa.

Pamiętam, z jakiem zdumieniem usłyszałam kiedyś, w 1925, o ile pamiętam, roku, jak Bohuszewicz, ten sam Bohuszewicz, dla którego dawniej nie istniały żadne granice w żądaniach robotniczych, którego horyzont w czasie walki klasy robotniczej z kapitałem był tak niezwykle szeroki – powiedział delegatom związku zawodowego w czasie zbiorowej konferencji w przemyśle budowlanym: „Tego panom stawiać nie wolno, bo to przekracza ramy ustawy”.

Nie wytrzymałam i szepnęłam Bohuszewiczowi: „Przecież ustawa wyznacza minimalne normy, których nie wolno obniżać, ale wolno je zawsze podwyższyć”. Delegat związku usłyszał widocznie moją uwagę, gdyż zaraz ją głośno powtórzył i dodał: „Czy, panie inspektorze, nie wolno będzie memu pracodawcy dać mi miesiąc urlopu, gdy uzna to za możliwe, chyba wolno, ale dać mi 3 dni nie wolno mu pod groźbą kary sądowej”.

W pierwszym okresie istnienia Inspekcji Pracy ujemne skutki zajmowania się rozjemstwem nie odbijały się jeszcze w sposób widoczny na obliczu wewnętrznym inspektorów. Było to zasługą tego samego Bohuszewicza. Ale im dalej w lata, tym było gorzej. I gdy staną mi dziś w pamięci koledzy, z którymi najbliżej pracowałam, widzę zaledwie kilka sylwetek o czystych konturach, nie zaciemnionych do końca ujemnymi wpływami udziału w rozjemstwie.

Jakże ubogo mi wygląda ten tak liczny początkowo hufiec entuzjastów i bojowników o społeczną sprawiedliwość! Wśród nich na wyróżnienie zasługuje ś. p. Tadeusz Derlaczyński, zmarły w 1932 roku. Urzędował on w jednym ze mną pokoju przez przeszło 3 lata i pozostało mi o nim jak najmilsze wspomnienie i jako o dobrym, uczynnym koledze, i jako o bardzo wartościowym człowieku.

Derlaczyński pochodził sam z proletariatu i przez całe życie w tym środowisku pozostał. Był czynnym członkiem PPS. To wszystko najlepiej go predestynowało do właściwego sprawowania ochrony pracy.

Miał on sobie właściwy sposób bycia z robotnikami i delegatami związków zawodowych. Rubaszny, poufały i szczery. Nie miał tego właściwego innym krępowania się w wypowiadaniu prawdy w oczy robotnikom, gdy na to zasłużyli. Mówił ją bez ogródek, jak brat bratu. Bo też jak brat był im bliski i jak brat ich rozumiał. A gdy zawinili, bolało go to i gniewało. Tak jak matka gotowa wybić swe dziecko za to, że dało się sponiewierać, tak on łajał wprost robotników, gdy nie potrafili stawić czoła przedsiębiorcom i dali siebie skrzywdzić.

Do końca swego życia nie zmienił on ustosunkowania do spraw robotniczych. Nawet w okresie największej reakcji pozostał wierny swym przekonaniom z lat dawniejszych.

Wśród pozostałych były jeszcze sylwetki jasne i skądinąd wartościowe, z biegiem czasu jednak pod wpływem rozjemstwa zatracały swą nieskazitelną linię, blakły i nawet dziwić się temu tak bardzo nie można.

Znamiennym przykładem ujemnego wpływu rozjemstwa na inspektora może posłużyć następujący drobny na pozór fakcik z 1923 r. Jeden z podinspektorów pracy, inżynier, prowadził pertraktacje w sprawie zwolnionego robotnika. Po wysłuchaniu pracodawcy nie dał już nic mówić robotnikowi, odrzucił a priori wiarygodność jego oświadczenia, przy czym użył następujących wyrazów: „Co tu macie do mówienia, kiedy pan dyrektor już wyjaśnił, jak się rzecz miała” (różna była nawet forma jego zwrotu do stron: pan i wy).

Urzędowało nas wówczas kilku podinspektorów w tym samym pokoju. Po skończonej konferencji zapytaliśmy się go, czy zna tego robotnika ze złej strony, czy też może już zbadał przedtem na miejscu okoliczności zatargu. Gdy nam jednak spokojnie wyjaśnił, że nie, ale przecież dyrektor nie poniżałby się do kłamstwa, byliśmy formalnie oburzeni. Wkrótce przekonaliśmy się, że nie jest to wyjątkowy wypadek, że ten podinspektor stale stosuje te same metody w czasie konferencji. Uznaliśmy to za kompromitację urzędu i przedstawiliśmy sprawę okręgowemu inspektorowi Bohuszewiczowi. Los niefortunnego rozjemcy został od razu zdecydowany. Bohuszewicz zażądał od Ministerstwa odwołania tego pana z Inspekcji Pracy.

Niedługo potem zostaliśmy znów zaalarmowani stosunkiem nie do pomyślenia innego podinspektora do robotnika komunisty. Odmówił on mu wprost interwencji ze względu na jego przekonania.

Ten podinspektor był to młody człowiek, zupełnie niewyrobiony i źle zorientowany. Zaczęliśmy mu tłumaczyć, że ustawy ochronne nie są przywilejem dla ludzi o pewnej kategorii przekonań politycznych, że każdy robotnik ma prawo do ochrony pracy, że w stosunku do każdego musi być stosowana sprawiedliwość, że trudno, by w fabryce robotnik miał na plecach etykietę przynależności politycznej i by wówczas w stosunku do jednych żądano zabezpieczeń ochronnych, a innych narażono na wypadek przy pracy. Mam wrażenie, że go przekonaliśmy, choć usilnie bronił swego stanowiska.

Niestety, nie był odosobniony. Słyszałam od jednej z podinspektorek, że okręgowy inspektor pracy w jednym z miast wojewódzkich stał na tym samem stanowisku i nie pozwalał przyjmować w swym okręgu zgłoszeń od znanych komunistów.

Trzeba trafu, że nasz młody kolega właśnie tam został wysłany w charakterze inspektora. Przynajmniej pod tym względem musiała pomiędzy nimi panować zupełna entente cordiale. Nie wątpię, że nasze perswazje na odległość straciły na sile i że nakaz okręgowego inspektora był bardzo chętnie stosowany przez dopasowanego pod tym względem podwładnego.

Maria Kirstowa


Powyższy tekst jest rozdziałem książki: Maria Kirstowa, Halina Krahelska i Stefan Wolski – „Ze wspomnień inspektora pracy”, Wydawnictwo M. Fruchtmana, Warszawa 1936, tom I, od tamtej pory nie wznawianej, ze zbiorów Remigiusza Okraski. Poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.

↑ Wróć na górę