Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Janusz Korczak

Obrazki szpitalne

[1908]

Trzeba by jakąś przedmowę – wstęp. Bo tak, ni stąd, ni zowąd? A może bez przedmowy – może dopiero później jakoś, kiedy się już trochę poznamy? Bo w ten właśnie sposób dzieje się w życiu, gdy się ludzie przypadkowo spotkają: nasamprzód pomówią o tym, o owym, potem się rozgadają. Potem dopiero: „Ja jestem ten a ten, myślę tak oto i dążę w tym oto kierunku”. Więc bez przedmowy...

I

– Nazwisko dziecka?

– Radecki Kazio.

– Wiek?

– Na Wszystkich Świętych półtora roku skończył.

– Adres?

– Twarda 53.

Dziecko do południa żwawe, bawi się – od południa gorączkuje, a w nocy taki gorący, że na ręku utrzymać nie można, tak parzy. Główkę trzyma sztywno, palcem na uszko pokazuje. Pół roku temu leciało z uszka – wtedy też była duża gorączka. Kiedy pierwszy raz gruczołki wyskoczyły na szyi, matka jodyną wysmarowała, bo tak doradziły kobiety – gruczołki się schowały, drugi raz jodyna nie pomogła wcale. Więc przyszła do doktora.

– Czy dzieci się dobrze chowają?

Ano, było dwanaścioro: czworo żyje, umarło ośmioro.

Pierwsze umarło zaraz po urodzeniu.

Drugie miało trzydzieści dwa tygodnie – taki był tłusty, wesoły – nie chorował wcale. Wieczorem go do kołyski położyła, rano już nie żył – zasnął jak kurczak.

Trzeci się chowa.

Czwarty miał blisko rok, jak umarł – miał jakieś guzy na sobie.

Piąty umarł na odrę.

Szósty żyje.

Siódmego dyfteryt zadusił.

Ósmy tak jakoś umarł – sama nie wie, na co.

Dziewiąty się chowa.

Dziesiąte i jedenaste umarły na tę samą chorobę: brzuszko zaczęło puchnąć, potem nóżki spuchły.

A dwunaste żyje...

Mąż kaszle, jak go tylko pamięta, a mieszkanie mieli zawsze wilgotne.

– I ten Kazio także nie patrzy na to, żeby żył – prawda, panie doktorze?...

Osiem razy na próżno rodziła i chrzciła, po cyrkułach meldowała, piersią karmiła – dużo bólu przecierpiała, dużo nocy nie dospała – potem w drewnianą trumienkę kładła zimne i sztywne – i uderzała ziemia czarna o wieko trumny i blaszany krzyż. Już nie będzie go ojciec sadzał na kolana, kiedy po pracy do domu powraca – nie będzie się uśmiechał malec i nie będzie ojca za wąsy ciągnął.

Osiem trumienek pod ziemią; a Kazikowi, dziewiątemu, z uszka cieknie i ma gruczołki na szyi... Macie pierwszy obrazek szpitalny – jak ich się więcej nazbiera, wówczas napiszę przedmowę, krwawą przedmowę.

II

Nowis Henio z Ochoty, syn wyrobnika – liczy osiem miesięcy życia – jest także dwunastym z rzędu dzieckiem – tak samo jak Kazio Radecki.

Tam umarło ośmioro, a czworo się chowa; tu umarło ośmioro, a czworo się chowa. Tam jednego dyfteryt zadusił, dwojgu brzuszko spuchło, jeden miał guzy na sobie; a tu jedno umarło na krosty, a reszta – na ściski.

– Jakże to: „na ściski”?

Ano, rodzi się, krzyczy dużo, spać po nocy nie daje; matka karmi piersią, a on precz głodny, matka dokarmia mlekiem, a on precz krzyczy. Co mu da rycyny, to parę dni wszystko dobrze, a potem znów ściski przychodzą.

Przyjdzie czas, że już niby wszystko dobrze; dziecko się robi tłuściutkie, nóżki i rączki zrobią mu się okrągłe, jak wałeczki – a wesołe, a mądre. Położyć – leży, rozgląda się – spokojnie jak placuszek – w nocy dwa, trzy razy pokarmić – śpi do rana, ani go słychać. I tak dwa, trzy, cztery miesiące.

Nagle przychodzi rozwolnienie – nie, żeby bardzo duże, tak jakieś trzy, cztery razy na dobę; ale ona już wie, co to znaczy. Zaraz ino patrzeć, przyjdą wymioty – i w parę dni dziecko się zrobi jak flak – zmięknie, opadnie z ciała, pomarszczy się, pokurczy – myślałby kto, że odmienili, że nie ten sam.

A głodny! Usta mu się zrobią takie duże – rękę wsadzi, całą pięść – i ssie. A dać mu pierś – zwymiotuje – a krzyczy nie swoim głosem.

Po prawdzie powiedzieć, to przyszła tylko, żeby potem świadectwo śmierci dostać od doktora; bo żeby wyleczyć – toć leczyła siedmioro i nic nie pomogło. Albo nie zna choroby? Jedno leczyli proszkami – nic, drugie lekarstwami – także nic, chyba żeby cud jakiś...

Od czasu do czasu policja wyłowi, a prasa oznajmi, że pochwycono zbrodniarkę. Wiedźma brała „na garnuszek” niemowlęta, morzyła je głodem, a potem albo w piecu paliła, albo do rowu rzucała. Fabrykantka aniołków! Ale ją pochwycono, wtrącono do więzienia – poniesie zasłużoną karę! Sprawiedliwość wyje z uciechy. Gdyby dziś postawiono przed sądem jakąś nową Skublińską, dowiódłbym, jeśli nie sędziom, to wszystkim, którzy myślą i czują niezależnie, że jest niewinna.

Oto matka rodzona, która łzami rosiła każdą trumnę, zanim łzy jej wreszcie nie wyschły w smutnych oczach – która nie głodziła swych dzieci, leczyła je – za ostatni grosz mleko „prosto od krowy” kupowała – staje ze swym ósmym z rzędu – bezradnie – i czeka na cud.

I byłoby cudem, gdybyśmy przy potwornym nieładzie gospodarki publicznej, przy kryminalnym sposobie zaspokajania potrzeb społecznych – mieli szpitale dla Heniów Nowisów i szkoły dla ich matek.

Szkoły? W Niemczech są szkoły; tam uczą nienawidzić Francuzów i Słowian, nie – dzieci żywić.

Zazdrościć zagranicy, stawiać ją sobie za wzór, wzdychać do jej szczęścia? Jakaż to straszna nędza!...

III

– A pan co powie?

– Po świadectwo śmierci.

– Ja leczyłem dziecko?

– A tak: żona tu była ze dwa miesiące temu.

– Nie dam świadectwa!

I jakże to: dwa miesiące temu była dwa razy. Za pierwszym razem zapisano w książce: „stan ciężki”, za drugim razem: „stan lepszy”, potem pauza dwumiesięczna i nagle: świadectwo śmierci.

–Nie wiem, na co dziecko umarło: może otrute?

–A kto by tam dziecko truł?

Tadzio Pawicki od urodzenia był słaby; posadzić go było – to się przewrócił. Apetyt miał dobry: żeby mu tak dać, więcej by zjadł jak ojciec. A sechł. To były na pewno suchoty. Z pięciorga dzieci żyje tylko dwoje – i te słabe.

Facjata – zimno – w nocy woda zamarza; żona grzała u sąsiadów butelki i małemu do nóżek przykładała. Postawili piecyk, żeby trochę obsuszyć izbę, ale jak zgaśnie, znów zimno, a ciągle palić nie można – roboty nie ma.

Mały kaszlał, w ostatnich dniach coś go zaduszało, i oczko mu się lepiło, i pragnienie miał duże. Żona przyjść nie mogła, bo sama chora.

Pan doktor przecież powiedział, że bez piersi umrze. Parę dni karmiła go kobieta; ale matka brzydzi się cudze dziecko karmić. Kto by znów dziecko truł?

I stoi garbaty szewc bez roboty, żebrze o świadectwo śmierci dla dziecka; bo bez świadectwa nie pochowają.

Prawo czuwa – społeczeństwo jest zapobiegliwe, dba o swoich zmarłych. Czy zdarzyło się, żeby zabrakło miejsca na cmentarzu? Jeden cmentarz się zapełnia, już nową morgę gruntu dokupują. Jeden pud świadectw śmierci się wyczerpuje, już drukują drugi. Aby każdy miał, co mu się należy, aby nic nie zbrakło – aby krzywdy po śmierci nie doznał.

Prywatny doktor nie wyda świadectwa o śmierci, to cyrkułowy wyda, a świadectwo będzie, bo być musi, bo ono widać potrzebniejsze niż szpitale, ciepłe mieszkania, chleb. Może struł dzieciaka? Zbrodniarz!

 

IV

– Chciałabym go dotrzymać przy życiu, aż ojciec wróci. Bo go ojciec nie zna jeszcze. Niech syna choć raz zobaczy... Moja ty biedoto... Akurat miał się urodzić, kiedy ojca do wojska zabrali.

Jakże ma go dotrzymać, kiedy w Staśku tyle akurat życia, ile w motylu, który się tłucze o zgniłe mury piwnicy, dokąd go wiatr pchnął przez małe zakratowane okno. Nie zobaczy ojciec Staśka, chyba że rychło z wojska powróci, a nie pisał już cosik z pół roku.

– Chyba tak zrobię, że w nocy będę mu co dwie godziny pierś dawała, a w dzień poproszę, żeby go tylko wodą popoili, kiedy pan doktór mówi, że krowiego mleka nie można... A bo to posłuchają? Jak im dzieciak dokuczy, byle co w usta wsadzą, żeby nie krzyczał.

Wiadomo: obcy ludzie. Dobrze, że z dzieckiem chcą trzymać.

– Moja ty biedoto – otula Staśka chustką; a Stasiek krzywi do płaczu bladą twarz trzymiesięcznego starca.

Straszne są te twarze starców-niemowląt, twarze pomarszczone, z wystającą ostro brodą i zwiędłymi, zapadłymi oczami.

Idzie matka na Tamkę do sióstr po darmowe lekarstwo. A daleko gdzieś tam grzmi komenda:

– Bie-gieeem marsz! – Raz dwa, raz-dwa! Lewa, prawa, lewa-lewa!

I biega żołnierz Duda po placu kazarmy [koszar] i boi się, żeby taktu nie stracić. A barabanszczyk [dobosz] bębni. A żona Dudy na Tamkę po darmowe lekarstwo, żeby Duda choć raz syna zobaczył, żeby Stasiek choć raz ojca zobaczył...

 

V

– A będzie pani mogła za dwa dni pokazać się z dzieckiem?

Móc to może, ale znów pół dnia straci. Żeby miała to jedno, mogłaby się z nim pieścić. Ale tamte zaczną krzyczeć jeść.

– A ile ma lat najstarsze?

– Ma dwanaście lat; w domu zrobi wszystko, ale dziecka przynieść nie uradzi, bo sama mizerota.

Męża aresztowali; przechodził akurat z miasta koło fabryki Handtkiego, więc go zabrali. Podobno mają teraz przewieźć do Tworków czy co; musi zwariował tam...

Dziecko przy badaniu nie płacze, rozumie, że matka dla tego pukania półdzienny zarobek straciła: do prania chodzi.

Dziecko nie płacze, ale się uśmiechnęło i ręce wyciąga do doktora.

– On się tak zatęsknił za ojcem – mówi kobieta.

– A tak, moja pani – mówi matka.

Chwila ciszy – tylko pióro skrzypi po papierze.

– Co dwie godziny łyżeczka tego lekarstwa.

Kiedyż my wreszcie, do cholery – przestaniemy zapisywać salicylę na nędzę, na wyzysk, na bezprawie, na sieroctwo – na zbrodnie? Kiedyż, do stu par diabłów...

– Czy w nocy także dawać to lekarstwo?

– W nocy? Nie, w nocy nie potrzeba. Niech sobie śpi...

– Dziękuję panu doktorowi.

VI    

– Czy to aby nie suchoty u Fredka? Bo żona chora na suchoty, a malca całuje. Nie można matce zabronić, żeby własne dziecko pocałowała.

– Do szpitala żonę trzeba oddać.

–Ano była. Leżała, leżała, aż ją i wypisali. Nie ma miejsca, powiadają, dla tych, którym można coś poradzić, a tu trzyma się taką, której i tak nie pomogą. Co racja, to racja. Starali się doktorzy, nie można powiedzieć, ale nic z tego nie wyszło.

Fredek ma tylko zapalenie płuc.

– Źle, kiedy matka choruje. W lecie starszy chłopiec wypadł z drugiego piętra. Mówili doktorzy, że mu się wątroba naruszyła, ale teraz już zdrów. Chociaż zdrów to nie jest: na ucho się skarży; pewnie szprycowanie mu jakie potrzebne, ale nie ma się tym kto zająć...

I tak zawsze: chcesz się dowiedzieć, jak się choroba dziecka zaczęła, a dowiadujesz się, że żona chora, że mąż bez pracy, dowiadujesz się pozornie zbytecznych szczegółów, które niepotrzebnie czas zabierają, a tego,  o co pytasz, nie dowiesz się zgoła.

– Jak dzieciak zdrów, to się na niego nie patrzy.  Zdrów, to i zdrów. U bogatych co innego...

I znów: żona chora albo mąż bez pracy, albo gospodarz komorne wymówił – najczęściej wszystko razem. Są to wiadomości pozornie zbyteczne.

– Co dwie godziny łyżeczka – brzmi jak drwiny, jak smutna skarga niemocy.

VII

– Bydło!...

Albo:

– Czy warto dla nich?...

Stanowczo nie warto...

Bo pomyślcie tylko: lekarz, taki uczony, taki ofiarny – bezpłatnie zapyta się, na co dziecko chore – nawet zbada za darmo na ambulansie bezpłatnym – nawet receptę całkiem za darmo napisze, i powiada:

– Przyjść za dwa dni i dziecko pokazać.

A matka owinie dzieciaka w chustkę, pójdzie – i nie pokaże się więcej. I ani wiesz, co się stało: czy lepiej, czy gorzej, czy tak samo było po lekarstwie.

Czasem choroba ciekawsza, i lekarz prosi:

– Moja pani kochana, niech pani przyjdzie; ale koniecznie, co, dobrze?

– Dobrze – odpowiada matka; mija tydzień i miesiąc; ani jej widać. A przecież za darmo...

I czy warto dla nich?...

A pokaże się taka matka w parę miesięcy później z drugim dzieckiem albo tym samym, ale ze świeżą chorobą – i zapytasz: „Dlaczego pani wtedy nie przyszła” – to ci powie, że sama zachorowała albo męża oddała do szpitala, albo nie było za co lekarstwa kupić, więc wstydziła się przyjść; albo poszła do prania, bo mąż nie robi, albo nie miała przy kim dzieci w domu zostawić, albo gospodarz z mieszkania wyrzucił, więc musiała dzieci do siostry przenieść tymczasem. Każda znajdzie wykręt.

Ale może być i tak: matka zamyka dzieci w mieszkaniu, a sama biegnie z chorym do szpitala po poradę. Akurat pan doktór się spóźnił albo szwajcar nie chciał wpuścić bez dziesiątki na piwo; więc czekała dwie godziny, a tymczasem w domu dzieci zaprószyły ogień albo które oknem wyleciało. Kurierki piszą: „brak dozoru” albo „karygodne niedbalstwo”, policja spisuje protokół i matka staje przed sądem...

Lepiej więc pytać się:

– Czy może pani przyjść z dzieckiem za tydzień?

Jeżeli nie, to dziecko starsze samo przyjdzie: Kazia, którą często boli głowa, jest blada i nie sypia w nocy, przychodzi sama, a dla pozostałych czworga – matka szyje koszule „w intendenturze”. A Esterka znów – leczy małego brata, kiedy matka stoi na targu z koszykiem.

– Powtórz, Esterka, co masz zrobić?

– Kupię cztery flaszeczki, do każdej flaszeczki naleję pół wody i pół mleka, zakorkuję watą i wstawię do rondelka...

– A ze smoczkiem co zrobisz?

– Smoczek włożę do przegotowanej wody i przykryję podstawką, żeby się nie kurzyła.

–A z rękami co zrobisz?

– Ręce umyję mydłem i wytrę czystym ręcznikiem...

Esterka ma już trzynaście lat i wychowała troje dzieci. Esterka mogłaby niejednego nauczyć pewną matkę z Marszałkowskiej ulicy...

– Czy to bardzo niebezpieczna choroba?

– Bardzo.

– A czy ono może wyjść?

,,Wyjść” – to znaczy – wyzdrowieć.

Dziecko ma dyfteryt, zapalenie płuc po odrze, angielską chorobę od urodzenia i „czerdzieści” zielonych cuchnących wypróżnień na dobę; z ucha mu płynie materia, na oku wrzód – i kiszka stolcowa wychodzi.

Dziecko Żyda-dorożkarza, zdaje się z Miłej ulicy czy z Niskiej.

Matka wszystko robiła, co było w jej mocy: przykładała kaszę, dała za sześć groszy rycyny i „winko na wymioty” za dziesiątkę; sąsiadka stawiała bańki, felczer szprycował gardło, dwa razy „robił parę”. Do nóg przykładała butelki, kompresów się bała, żeby nie moczyć wysypki...

– Ostatnią poduszkę sprzedam!

Przeciw nędzy, która ściska dziecko za gardło i dusi, przeciw ciemnocie, która gniecie mu piersi ciężkim kolanem, przeciw śmierci, która idzie z taką nadzwyczajną pewnością, takim spokojem, przeciw bezsilności całej wiekami nagromadzonej wiedzy – chce matka walczyć swoją – ostatnią poduszką. Melodramat!

– A ten wrzód na oku ma dawno?

– Na oku? To głupstwo. Ten, co jest w domu, zdrowy, ma taki sam wrzód na oku.

– Głupia jest pani!

I zahukana Żydówka, nędzarka, drżąca w pokorze przed stróżem domu-drewniaka, ta brudna, niepiśmienna, zagłodzona, oberwana, niewyspana po wielu nocach czuwania – poczuła się nagle obrażoną w swej ludzkiej godności.

– Ja jestem głupia?... Żebym była bogata, tobym była mądra.

Tak trzasnąć w twarz lekarza może tylko błyskawica świadomej rozpaczy.

Gdyby była bogata...

Zagranica ma szpitale dla dzieci, bo tam urzędnicy są uczciwi: nie wolno im kraść...

– Co się ma kłopotu, zanim się toto wychowa.

– Ano, cóż robić, moja pani?...

Czasem ogarnia znużenie. Zdaje się, że znikły gdzieś wszystkie pryncypalne ulice, domy z wannami i pokojami dla służby, a pozostały tylko korytarzowe rudery z izbami, gdzie w zaduchu każde zdrowe niemowlę musi chorować, a słabe – umrzeć. Zdaje się, że ustał cały ruch uliczny, gwarny i różnobarwny, i tylko w szarym zmierzchu suną szare sylwetki kobiet zgarbionych i znużonych, i każda niesie owinięte w chustkę chore dziecko do szpitala. Cisza żałobna. Suną dwa szeregi: jeden idzie, drugi powraca. Każda z matek powracających trzyma biały szmat papieru: to recepta, która ma dziecko uzdrowić.

Zapomina się, że w tejże chwili odbywa się próba nowej sztuki w teatrze, w pracowniach szwaczki szyją suknie na jutrzejszy bal, a w bankach urzędnicy wypisują czeki dla tych, którzy zimę spędzić chcą na południu. Nie, nie ma tego wszystkiego – są tylko matki, które pochylone pod ciężarem niesionych przez nie dzieci – idą drobnymi krokami do szpitala i ze szpitala.

Uśmiech pogodny, radość życia – pochowały się zachmurzone, strwożone czekają wiosny; a panowanie objęła nad światem chłodna troska.

– Mogę zapisać krople, ale trzeba je za każdym razem zapijać śmietanką.

– A gdzież ja bym wzięła na śmietankę? Pół kwarty mleka kupuję dla małego przy piersi... Żeby go choć do lata jakoś przetrzymać, to może na wieś go weźmie siostra na parę tygodni...

X

Ma dużo pokarmu, więc karmi własne dziecko, a jeszcze jedno obce wzięła na wychowanie. Własne jej dziecko bielutkie, czyściutkie, a obce ciągle ma jakieś krosty po sobie. Oboje tak samo karmi i tak samo kąpie, a teraz matka ma jeszcze do niej pretensję, że jej dzieciaka sparszywiła. Przyszła, żeby się przekonać: może dla obcego jej pokarm za ostry, a może dziecko ma zepsutą krew albo co.

Obce dziecko ma zepsutą krew, jest ciężko chore, a  najgorsze – choroba jest zaraźliwa.

Takich dzieci nie wolno piersią karmić. Musi koniecznie przysłać tu matkę dziecka, bo i ona pewnie jest chora. Musi sama pilnie uważać, czy nie ma jakiego wrzodzika na brodawce. Musi przyjść, i to nie raz, a kilka razy, z własnym dzieckiem, bo i ono mogło się zarazić.

Przyszła po tygodniu, ale sama: na piersi zrobił się jej wrzodzik.

– A dziecko?

– Zdrowe – na taki mróz nie chciała go brać ze sobą.

– A tamto dziecko?

Oddała. Jeszcze jej matka nawymyślała...

Posłałem ją do lekarza chorób wenerycznych: wrzodzik na piersi to syfilis. Ile tu osób padło ofiarą, jakim korytem poszła dalej zaraza – nie wiadomo. Lekarz widzi tylko drobne ułamki obrazów życia, a biada mu, jeśli ma żywą wyobraźnię i z tych ułamków tworzy pomimo woli – żywy, pełny obraz.

XI

Przez okno ambulansu wpadł snop promieni słonecznych. Dziecko, trzymane przez matkę na kolanach, drgnęło, zmrużyło oczy i rozpłakało się. Niemowlęta lękają się słońca, ale starsze – lubią je, cieszą się, uśmiechają.

– Dlaczego on się przestraszył słońca?

– A bo go nie zna – odpowiada matka.

– Mieszkacie w suterynie?

– Żeby to. Dawniej mieszkaliśmy w suterynie, ale teraz gospodarz suterynę wynajął, a nam oddał piwnicę. Pod sufitem jest małe okienko. Mój jest tam stróżem. I my chorzy od tej wilgoci.

Sukienkę dziecka, włosy jego – czuć stęchłą zgnilizną.

Człowiek z piwnicy marzy o suterynie. Higieną mieszkań zawiadują rewirowi. Za trzy ruble wolno okaleczać szeregi ludzi i mordować dziesiątki dzieci. Radząc o samorządzie miast, debatuje się nad tym najdłużej, jakie dać prawa językowi miejscowemu, jakie – rządowemu. Są grube tomy praw, przepisów. Naiwni myślą, że to wszystko jest tylko – nieporozumieniem.

XII    

Czternastoletni chłopiec przyszedł sam do szpitala.

– Jestem chory.

Chory, to znaczy że coś boli, i to tak boli, że już wstać z łóżka nie można. A on jest chory, chociaż go nic nie boli. Było mu tak zimno, aż trzęsło, a teraz go nawet nie trzęsie. Chodzić może, nic go nie boli – a chory.

Zwymyślał go pan i wyrzucił:

– Idź do szpitala, kiedyś chory.

I przyszedł.

Jeżeli myśli jeszcze, to przypuszcza pewnie, że i tu go zwymyślają i wyrzucą: szpital jest tylko dla tych, których coś boli.

Mimo wielkiego znużenia, które się malowało na jego twarzy, znać było miłe zdziwienie:

Więc to tyfus. Miła, dobra choroba. Tu go nie przyjmą, bo przyszedł do szpitala dla dzieci. Ale wsiądzie w tramwaj i pojedzie tam, gdzie go przyjmą. Będzie miał łóżko, czystą koszulę – będzie miał lepiej niż u pana w piwiarni...

Leżała u nas dwunastoletnia dziewczynka żydowska, która za pół rubla tygodniowo pracuje od szóstej rano do dwunastej w nocy w piekarni herbatników. Czasem na noc nie wraca do domu, bo mieszka daleko.

Kiedy lekarz pozwolił jej wstać pierwszy raz po przebytym tyfusie, prosiła, aby jej pozwolono jeszcze jeden dzień poleżeć: tak wygodnie jej było na słomianym sienniku i tak się bała, że ją za prędko wypiszą.

XIII    

– Jak to się boi. Mój rozum głupi, słodki. No, nie płakaj, nie płakaj – nie bój: pan doktór puk-puk zrobi; a tata ci kupi kogutka – tata fu-fu kupi. No, nie płakaj.

Całkiem głupia choroba: wczoraj wymiotował dwa razy, wieczorem miał dużą gorączkę; matka dała rycynę i dziś już nie ma gorączki.

– Bardzo dobrze. Jeść dwa dni nie dawać – i basta.

– Moje złoto kochane, daj – mamusia cię ubierze.

I śpieszy się zawstydzona, że tylko głowę niepotrzebnie panu doktorowi zawraca.

I usprawiedliwia się:

– A to mój mnie tak wysyłał, bo nam dwoje dzieci umarło na wymioty, to on już taki nastraszony.

I dziesiątkę dużą z wielkim hałasem do puszki szpitalnej wrzuciła.

A kobiety patrzą na nią z zazdrością: bogata – i z gniewem: czas tylko głupstwami zabiera, a inne czekać muszą.

XIV

Mieszkają niedaleko szpitala, więc czasu dużo nie zmitrężą, przychodząc na wizytę. Nie bardzo wierzą w lekarstwa, które doktór zapisuje, bo i jakże mają wierzyć?

Naprzód przyszła jedna z czteromiesięcznym Mariankiem – powiedział doktór, że to katar tylko; w parę dni przyszła znów – powiedział doktór, że teraz jest już zapalenie oskrzeli; przyszła trzeci raz i powiedział doktór, że teraz już i w płucach jest zapalenie.

Kubek w kubek to samo u trzymiesięcznej Karolci.

I jakże mają wierzyć w lekarstwa? Jeżeli przychodzą, to tylko dlatego, że czasu dużo nie zmitrężą, bo mieszkają naprzeciwko szpitala, a po lekarstwo chłopak poleci do sióstr. Toć trzeba jakoś ratować, kiedy Pan Jezuł dał im, Marianka – jednej, a Karolcię – drugiej.

Mariankiem opiekuje się dziewięcioletnia siostra, a Karolcią – dwunastoletni brat. A matki piorą.

Obie mieszkają w jednej suterynie, mąż jednej w ratuszu siedzi, a drugiej – gdzieś na prowincji.

– Juści, jak się dzieciak dzieciakiem opiekuje, toć i zabiduje maleństwo.

Bez piersi w suterynie wychować niemowlę – ma się jąć chłopak dwunastoletni!

Czy będą dwie trumienki? Czasem, na przekór zdrowemu sensowi, przeskoczy pierwszy rok życia jaki taki Marianek – i później go dopiero odra albo koklusz z krzywych nożyn zwali w mogiłę.

XV

Hilarcia ma odrę zapuszczoną – matka sama wie o tym.

Chodziła matka do posług do bogatego bednarza; warsztat ma i dom własny bogaty bednarz.

Zachorowały dzieci bednarza na odrę, i Hilarcia musiała chodzić do nich na zabawę.

– Bogatym to by nie pozwolili się zbliżać, bo by się bali zarazy. Ale Hilarcia nawet resztki mleka po nich wypijała. I zaraziła się.

– Nic jej nie będzie – mówiła bednarzowa.

Pewnie, że odra – nie taka znów śmiertelna choroba. Ale matka chodziła dalej do posług.

– Jak matka jest przy chorym, to je tam przykryje, da czego popić. A tak – to i zapuściła się odra.

Hilarcia schnie, kaszle, marnieje, gorączkuje, apetytu nie ma.

Ojciec Hilarci umarł na suchoty – pewnie się w ojca wrodziła...

Ile godzin musiała ta prosta kobieta, która ani jednej najkrótszej książki lekarskiej nie przeczytała w życiu – ile mozolnych godzin musiała przemyśleć, by tak rozumnie, tak zgodnie z nauką, tak bez błędu – wyrozumować i wyświetlić sobie powód i przyczynę choroby dziecka. Jaką straszną szkołę przejść musiała w życiu, jeśli mówi dziś tak spokojnie, tak obiektywnie, jakby to nie o jej dziecko szło wcale.

Matko, gdzież masz pazury, gdzie kły? Cywilizacja stępiła pazury i kły matek twardymi murami więziennymi dla tych, które by jak tygrysica – bronić chciały swe małe. Cywilizacja dała im natomiast – modlitwę.

Tygrysy nie mają kościołów ani bagnetów, które by czuwały nad porządkiem i stróżowały sprawiedliwości.

– Moja pani, tej choroby nie można leczyć w domu. Lekarstwami nic tu pani nie pomoże. Potrzebne przede wszystkim suche mieszkanie, dużo światła i powietrza – dobre odżywianie: mleko, jajka. Lekarz powinien co dzień dziecko zbadać, na arkuszu napisać, czy lepiej, czy gorzej. Gorączkę trzeba mierzyć dwa razy na dzień.

Jednym słowem – szpital.

Janinka ma łzy w oczach, matka łzy kułakami wyciera.

– Dziej się wola Boża. Oddam do szpitala.

– Od rządcy trzeba wziąć kartkę, metryczkę odebrać ze szkoły.

– Dobrze.

Przyszła nazajutrz.

– Janinka nie chce iść z domu: boi się.

– Wstyd, Janinko: taka duża dziewczyna. I do szkoły już chodziła. W szpitalu dobrze, wesoło. Tam jest dużo dzieci – będzie się bawiła z dziećmi, do ogródka będzie mogła wyjść, w piłkę się bawić. No cóż, pójdziesz? Tam wyzdrowiejesz, mamie zmartwienia robić nie będziesz.

Ba – szpital nieledwie raj na ziemi.

– No cóż, pójdziesz do szpitala?

Ogródek, piłka, dzieci, mleko...

– Pójdę...

I znów po trzech dniach przyszły.

– Nie przyjęli; powiedzieli, że nie ma miejsca.

I teraz dopiero uwierzyły, że tam dobrze naprawdę, że tam – raj na ziemi. Ale nie każdemu sądzone być w raju.

XVII

Doktór tylko ucho przyłożył i od razu wszystko powiedział: że Antosia mieszkała w wilgoci, że miała bóle w stawach, że biegać nie może. Nawet i o matce zaraz zgadł, że też pewnie niedomaga, a w deszczowy dzień bóle po kościach jej chodzą.

Jakże więc nie wierzyć temu, co o przyszłości mówi?

A mówi smutnie, tak jakby dziecko nie z tego już było świata.

– Nie wolno Antosi bić, bo to nie lenistwo, a choroba, i do tego ciężka. Nie wierzyć kobietom, kiedy mówić będą, że to suchoty, piwa z oliwą nie dawać. A od czasu do czasu na tydzień – dwa oddać do szpitala, lekką jakąś robotą siedzącą zająć...

Ot, nieszczęście – i nie wiadomo skąd.

Owszem, wiadomo.

Przez suterynę rury przechodziły, od rur cała jedna ściana stała w wodzie. Teraz, kiedy stracili zdrowie, wyprowadzili się już...

Poszedł felczer szpitalny obejrzeć suterynę, gdzie od rur cała jedna ściana jest w wodzie. Już tam inni teraz mieszkają – też z dziećmi. Nawymyślali felczerowi, że się nie do swoich rzeczy miesza i cudze mieszkania nachodzi.

– Żeby to cyrkułowy [dzielnicowy] jaki z papierem – ale tam jakiś szpitalny. Mało im, że podatek szpitalny drą – a jak kto chory, nie chcą przyjmać. Jeszcze by chcieli ludzi z mieszkań wyrzucać. Nie płacimy komornego czy co?...

Zakończenie

A kiedy tak przyjmujesz jedno dziecko po drugim, wiesz, że w dziesięciu innych kątach Warszawy, dziesięciu czy stu innych kolegów-lekarzy mniej lub więcej tandetnie przepisuje zdrowie kroplami, łyżeczkami, łyżkami stołowymi – w proszkach, opłatkach – trzy razy na dzień lub co dwie godziny.

I zadajesz sobie pytanie:

,,Co to za nowe pokolenie idzie w świat, idzie w życie, i na jaką dolę?”.

Czy znów ci silniejsi wyrosną na bydło robocze amerykańskiego trzęsawiska, ci mniej ruchliwi gnić będą na korzyść łódzkich kacyków; a ci ofiarni i niepokorni zaludnią turmy zawiadywane przez dzieci dzisiejszych dozorców więziennych?

Toć wszyscy ssaliśmy pierś matki; dzisiejszy szpicel też uśmiechał się na widok grzechotki dziecięcej; kto zaparszywił mu duszę?...

Może to maleństwo o błękitnym spojrzeniu będzie miłość sprzedawało za rubla na rogu dwóch ulic lub czulić się będzie do majstra, by dał robotę o dziesiątkę lepiej płatną na tuzinie? A może będzie służącą: pani z niej będzie miała wyrękę, a panicz – zabawę?...

Ciesz się, dziatwo z pierwszych pięter od frontu: stu lekarzy bezpłatnie czuwa nad tym, byście, gdy dorośniecie, mieli praczki, dorożkarzy, stójkowych, szwaczki, garsonów, służące, robotników fabrycznych. Ciesz się, biedna w swym bogactwie, dziatwo z pierwszych pięter od frontu, tuczona przez troskliwe matki, niańki, bony i guwernantki na żer dla dzisiejszego mrocznego, złego, złośliwego i bezrozumnego życia.

A może i wy, i one znacie tę pieśń?...

 

Janusz Korczak


Powyższy tekst Janusza Korczaka ukazywał się w odcinkach w piśmie „Wiedza” w drugiej połowie roku 1908. Przedruk za: Janusz Korczak – „Pisma wybrane” tom II, Nasza Księgarnia, Warszawa 1984.

↑ Wróć na górę