Kazimierz Kelles-Krauz
Niepodległość Polski a materialistyczne pojmowanie dziejów
[1905]
Czy dążenie do niepodległości Polski zgadza się z materialistycznym pojmowaniem dziejów? Oto pytanie, na które w niniejszym artykule chciałbym odpowiedzieć z powodu rozpraw ostatniego kongresu Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej Galicji i Śląska [Cieszyńskiego], raz dlatego, że na to pytanie w ogóle odpowiedzieć warto, a po wtóre – tym bardziej – dlatego że p. Feldman w artykule swym z powodu kongresu przedstawił rzecz w ten sposób, jakoby zwolennicy PPS byli „rewizjonistami i odrzucali materializm dziejowy” i dzięki temu jedynie mogli mieć taki program, jaki mają, a SDKP[iL] była „wpatrzona w doktryny materializmu dziejowego”. Pogląd ten, świadczący o mylnym zrozumieniu istoty naszych dążeń, nie powinien nas dziwić; na całym świecie publicyści radykalno-humanitarni, którzy w żaden sposób nie mogli uznać ani należycie ocenić „suchych” i „jednostronnych” doktryn marksizmu, gdy partia wyznająca je wychodziła na szeroką arenę polityczną i w duchu własnych zasad objawiała „idealizm” i „jednostronność”, nie mogli z tym zjawiskiem poradzić sobie inaczej, jak tylko – zupełnie błędnie – przedstawiając je jako rezultat porzucenia pierwotnych ogólnych zasad, czyli „kryzysu” albo „rewizji” marksizmu. Ostatecznie nie jest to nic wielkiego i rzeczy te w rozwiniętych społeczeństwach zachodnich mogą co najwyżej drażnić teoretyka lubiącego swoją teorię i którego ona tak samo obchodzi, jak nie obchodzi bliżej tych publicystów, mogących przeto z zupełnym spokojem psuć jej reputację. Ale w Galicji jest inaczej. I tu wprawdzie nikt szanownego redaktora „Krytyki” nie zaliczy do członków partii socjalistycznej ani do rzeczoznawców w sprawach materializmu dziejowego, ale przecie, przy kwalifikacjach tych zwolenników galicyjskich SDKP, których zdążyliśmy poznać i jego – mimo woli fałszywe – świadectwo może być wyzyskane na szkodę sprawy, która właśnie jemu zdaje się być sympatyczna. Dlatego trzeba to świadectwo sprostować. A warto to zrobić tym bardziej, że w ten sposób wprowadzi się nutę teoretyczną, naukową, do dyskusji na kongresie rozpoczętej. Brakowało jej tam, niestety, zupełnie. Tow. Mosler i Żuławski, skądinąd wielce zasłużeni, wnieść jej widocznie nie byli w stanie, Daszyński zaś, który jest przede wszystkim wielkim trybunem, a nawet Hankiewicz, grali głównie na stronie uczuciowej. Dowcipne wyrażenie tow. Daszyńskiego o „warunkach ekonomicznych, które sobie chodzą po świecie i do których serbscy świniarze znaleźli protekcję, a my – nie”, chociaż zresztą jest i naukowo trafnym szyderstwem z tego specyficznego pojmowania materializmu historycznego, jakie cechuje zwolenników Róży Luksemburg, mogło nawet do pewnego stopnia spowodować twierdzenie, że zwolennicy niepodległości Polski w programie socjalistycznym kpią sobie z materialistycznego pojmowania dziejów.
Może i my byśmy powinni kpić sobie z niego, a przynajmniej uważać je za zupełnie obojętne dla sformułowania programu i taktyki partii socjalistycznej? Zapewne, rola nasza byłaby wtedy wdzięczniejsza, mielibyśmy poklask tych wszystkich, którzy hołdują modzie ignorowania podstaw socjalizmu naukowego. Wszakże dziś, ku wielkiemu zadowoleniu tych, których nauka nudzi i męczy, dowodzi się nawet, że socjalizm nie może być naukowy, tylko że jest – dla jednych – czymś czysto empirycznym, dla drugich – uczuciowym. Zdarzyć się jednak może, że ktoś nawet z towarzyszy, nawet z ludzi nie podzielających powyższego, lekkomyślnego poglądu, powie mi: ale materializm historyczny nie jest jedyną formą naukowości, nie jest i nie był nigdzie, nawet w ojczyźnie swej, nawet w socjalnej demokracji niemieckiej, że tak powiemy, dogmatem partyjnym; można go uznawać lub nie uznawać, trudno więc od niego uzależniać jakikolwiek punkt programu, jakikolwiek szczegół taktyki. Otóż to tak często dające się słyszeć zdanie jest tylko do pewnego stopnia prawdziwe. Zapewne, jeśli przez materializm historyczny rozumiemy całą teorię socjologiczną, podług której warunki ekonomiczne, a w szczególności wytwórcze, określają wszędzie i zawsze całą nadbudowę społeczną prawa, państwa, religii, filozofii, sztuki, to teoria ta jest w partii socjalistycznej tak samo rzeczą prywatną, jak – dajmy na to – w tej samej dziedzinie teoria organizmu społecznego lub „psychologiczna”, albo nawet, przeżyty zresztą w nauce, ale niektórym Francuzom miły, racjonalizm. Ale tu nie o to idzie. Idzie o to, co ściślej można by nazwać podstawą naukową socjalizmu w przeciwstawieniu do utopijności. Jeśli mianowicie sformułuję następujące twierdzenie: żądania programowe dzisiejszego socjalizmu są świadomym wyrazem zmian, które zaczęły się odbywać i muszą być dokonane we współczesnym ustroju ekonomicznym, i możliwość, a zarazem pewność urzeczywistnienia tych żądań opiera się na tym właśnie, na ich zgodności z kierunkiem rozwoju ekonomicznego i potrzebami ekonomicznymi społeczeństwa – to ja, jako zwolennik materializmu dziejowego, mogę mieć to przyjemne poczucie, że twierdzenie to jest nie tylko zastosowaniem ogólnej mojej teorii socjologicznej do epoki danej – współczesnej, ale jestem przekonany, że także każdy socjalista współczesny uzna powyższe sformułowanie za słuszne i podstawowe, nie wyłączając ani nawet racjonalisty Jauresa, ani przeciwnika pojęcia socjalizmu naukowego, Bernsteina, ani „sceptyków”, ani nawet „deklamatorów”. Bo sformułowanie to, które jest istotą marksizmu, stanowi właściwą charakterystyczną różnicę między socjalizmem teraźniejszym a tzw. utopijnym, której się socjalizm dzisiejszy tak samo wyrzec nie może, jak Archimedes nie byłby się wyrzekł swego punktu oparcia, gdyby go był znalazł. A zatem jeśli idzie o zagadnienia narodowe, to przeciwnicy materializmu historycznego albo sceptycy względem niego mogą się spierać z jego zwolennikami o to np. czy narodowość, jako zjawisko historyczne, powstaje pod wpływem czynników głównie ekonomicznych lub czy ruchy narodowo-polityczne są wywołane przez przyczyny ekonomiczno-klasowe, ale jeśli postawimy pytanie w sposób następujący: czy jakiekolwiek dążenie narodowe może się urzeczywistnić, jeśli znajduje się rzeczywiście w sprzeczności z warunkami ekonomicznymi obecnej epoki i kierunkiem jej rozwoju ekonomicznego, to każdy odpowie: nie! – chyba że posiada zupełną dziewiczość pod względem myślenia społeczno-naukowego, a zamiast niego wiarę utopisty.
Polska i dążenie do jej niepodległości nie stanowią pod tym względem wyjątku i socjaliści, którzy są zwolennikami tego dążenia, jeśli nie chcą uchodzić za utopistów i odwoływać się jedynie do uczucia, któremu, jak wiadomo, nikt rozkazywać nie może, obowiązani są dać uzasadnienie tego dążenia z punktu widzenia tak jak wyżej pojętego materializmu historycznego. Zaznaczamy też, że nieraz już i my osobiście, i inni nasi publicyści partyjni robiliśmy to, choć nie pod tym właśnie tytułem i nie tak specjalnie, jak tu to zrobić chcemy. Jeśli zaś chcemy tym razem, odpowiednio do nasuwającej się potrzeby, zrobić to systematycznie i w sposób dla logicznie myślącego człowieka przekonywający, to musimy zacząć od określenia tego, co pojmować należy pod warunkami ekonomicznymi i kierunkiem rozwoju ekonomicznego naszej epoki w stosunku do tworzenia się i trwania państw. Albowiem sofizmat, powtarzany przez ciasne głowy za panią matką Luksemburg, polega na tym, że pojęcie tych warunków zwężają do stosunków wymiennych między prowincjami, względnie krajami, a nawet, pozostawiając zupełnie na stronie wszelkie przesłanki ogólniejsze, do zbytu pewnych wytworów Królestwa Polskiego na rynkach rosyjskich. Tymczasem podobne pojmowanie nie wyczerpuje nawet w przybliżeniu zakresu zjawisk ekonomicznych, miarodajnych pod tym względem nie tylko już dla proletariatu, ale nawet dla burżuazji.
Nie potrzebujemy zapewne przypominać, że rozwój kapitalizmu wymagał i wymaga po pierwsze: jednolitego prawodawstwa, bezpieczeństwa prawnego i braku przeszkód dla obiegu towarów na możliwie największej przestrzeni, a po wtóre: poparcia silnego rządu w stosunkach z rynkami obcymi. Jedno i drugie, czynniki czysto ekonomiczne, mogło i musiało znaleźć sobie wyraz jedynie w powstaniu wielkich, mniej lub więcej scentralizowanych państw, zamiast dawnego mnóstwa samorządnych terytoriów, monarchii i republik świeckich i duchownych, połączonych ze sobą złożonym systemem luźnych węzłów natury feudalnej. Dlaczego jednak państwa te powstały w takich mianowicie granicach, w takiej liczbie, jednym słowem: dlaczego powstały te właśnie państwa, które obecnie widzimy, to już za pomocą powyższych dwóch nowoczesnych czynników wytłumaczyć się nie da. Tu już w grę musimy wprowadzić fakt historyczny, że przemysł powstawać i rozwijać się zaczął na pewnych terytoriach, już poprzednio, choć luźnie, ograniczonych, określonych i spojonych pewną łącznością, nie powiemy – wspólnych tradycji, walk, obyczajów, wierzeń, ponieważ to wszystko jest nadzwyczaj nieokreślone, lecz po prostu wspólnością czynnika tamtych wszystkich będącego podstawą, mianowicie – języka, mowy. Na przestrzeni pewnej ilości pokrewnych, nawzajem mniej więcej zrozumiałych narzeczy rozwijać się mogła, dzięki wymianie, owa jedność kapitalistyczna, pociągając za sobą, krok za krokiem i jedność językową, i świadomość jedności narodowej, i indywidualność państwową. Języki, te narzędzia stosunków ludzkich [1], tym ważniejsze, im stosunki te stają się bardziej ożywione i złożone, co właśnie zachodzi pod wpływem kapitalizmu, określiły w zupełnie naturalny sposób granice systemów gospodarczo-obiegowych, na czele których stanęły rządy państw scentralizowanych: Anglii, Francji, Niemiec, Włoch, Hiszpanii. Tzw. granice przyrodzone, geograficzne, mogły już w tym odegrać pewną rolę, szczególniej o ile wpływały na zakres rozpowszechnienia samych języków, ale z rozwojem nowożytnych środków komunikacji, a także fortyfikacji, rola ich zmniejszyła się niezmiernie: dziś można je prawie ignorować. Faktycznie w ukształtowaniu dzisiejszych granic państwowych przyroda – z wyjątkiem morza, które jest granicą kontynentu w ogóle – nie gra prawie żadnej roli. Co się tyczy państw mniejszych, mających po kilka milionów ludności, to w tym badaniu można je zupełnie pozostawić na stronie. Albo bowiem mamy do czynienia z wyjątkowymi warunkami geograficznymi (Półwysep Skandynawski) czy politycznymi (Grecja – najazd turecki), które sprawiły, że dany język nie rozpowszechnił się szerzej ani nie uległ asymilacji z innym [2], albo też małe państwa są rezultatem wzajemnego przeszkadzania sobie wielkich w urzeczywistnieniu owej zasadniczej tendencji zjednoczenia państwowo-narodowego (Holandia, Belgia, Luksemburg, Portugalia [3], Dania, nawet po części Szwajcaria), lub też przeszkadzania w urzeczywistnieniu tej tendencji narodom ujarzmionym (Serbia, Bułgaria). Zresztą Polska, naród 20-milionowy, musi być rozpatrywana w tym względzie analogicznie raczej do państw wielkich.
Wyżej opisane, z ekonomicznych i językowych czynników złożone, dążenie nowoczesne do jedności narodowo-państwowej napotykało silny opór ze strony różnych poprzednio istniejących państw. W epoce przedkapitalistycznej bowiem państwa nie tworzyły się na podstawie ekonomicznej; ówczesny ustrój ekonomiczny był właśnie tego rodzaju, że potrzebował oczywiście rządu, władzy politycznej, która zawsze stoi na straży funkcjonowania każdego ustroju ekonomicznego, ale nie potrzebował i nie wywoływał centralizacji i jednolitości wewnętrznej tej władzy na wielkich przestrzeniach. Łączenie krajów w jedną całość odbywało się wtedy głównie pod wpływem potrzeb wspólnej obrony lub napaści. Tak zespoliły się: Rosja w zapasach z Tatarami, Polska-Litwa – walcząc z Niemcami i Wschodem, tak powstała w ciągu wieków Habsburgia jako wzajemne ubezpieczenie mnóstwa krajów i narodów od islamu, ba! zarodki silnych Prus w walce ze Słowiańszczyzną [4]. Raz ustalony w ten sposób czynnik dynastyczny, zespolony z militarno-biurokratycznym, działał już dalej samodzielnie, w formie podbojów. Na mocy prawa, że forma przeżywa treść, nadbudowa – podstawę, te formacje państwowe nie przestały istnieć, gdy znikała ich historyczna zaczepno-obronna racja bytu; przeciwnie, gdy zaczął się rozwijać kapitalizm, państwa te zapragnęły nawet oprzeć na nim swą jedność podobnie do państw pod względem językowo-narodowym mniej więcej jednolitych. Powstał tedy gwałtowny antagonizm między zaborczymi i zachowawczymi dążeniami tych państw a nowymi, państwotwórczymi niektórych narodów, które częściowo lub całkowicie w skład ich wchodziły. Antagonizm ten, którego rezultatem – powstanie zjednoczonych Niemiec, zjednoczonych i niepodległych Włoch, prawie niepodległych Węgier, wszystko przy potężnym udziale znanych nam czynników ekonomicznych, wypełnia sobą pierwsze trzy ćwierci XIX w. i sięga jeszcze aż do naszych czasów.
Czynnik językowy grał w tym wszystkim pierwszorzędną rolę. Lombardia i Wenecja, w chwili gdy należały jeszcze do Austrii [5], były z pewnością, dzięki choćby kordonowi celnemu, silniejszymi węzłami wymiany splecione z Austrią niż z resztą Włoch. Gdyby wtedy istniała była włoska p. Luksemburg, to niewątpliwie dowodziłaby, że ekonomiczne warunki wymagają wyrzeczenia się narodowych mrzonek o przynależności do jakiegoś nie istniejącego jeszcze państwa włoskiego i pozostania w związku z rynków pełną Austrią. Gdyby na pół socjalistyczny teoretyk austriackiej jedności państwowej, Rudolf Springer, za którym świadomie powtarzają pacierz p. Warski i tow. Żuławski, urodził się był o 40 lat wcześniej, niechybnie potrafiłby dowieść nierozerwalności połączenia ekonomicznego Lombardii i Wenecji z Habsburgią, tak jak tego dowodzi dziś dla Triestu i Trentina. A jednak włoskie kraje, Lombardia i Wenecja, oderwały się od niewłoskiej Austrii i przyłączyły się do tworzącego się królestwa włoskiego i fakt ten znajdował się w zupełnej zgodności z tendencją rozwoju ekonomicznego, zmierzającego do zaspokojenia potrzeby kapitalizmu posiadania zjednoczonych i wolnych państw narodowych. Lombardia i Wenecja, o ile utraciły rynki austriackie – a nie utraciły ich zupełnie – znalazły wspaniałe wynagrodzenie w rynkach włoskich i w poparciu silnego rządu narodowego na zewnątrz. Gdyby dziś Triest i Trentino przeszły do Włoch, stałoby się z nimi zupełnie to samo, natychmiast „organicznie wcieliłyby się” do całokształtu gospodarczo-państwowego włoskiego, nie gorzej, lecz prawdopodobnie – dzięki wspólności języka – lepiej, niż są wcielone do systemu ekonomicznego Austrii. I jeśli się to nie dokonuje, to nie dlatego, żeby w tym kierunku nie działała ta ogólna potrzeba ekonomiczno-narodowa, tylko dlatego że przeciwdziała temu czynnik silniejszy: a mianowicie rachuba burżuazji włoskiej, że dla tych drobnostek „nie odkupionych” nie warto ponosić kosztów wojny i narażać korzystnego przymierza z Niemcami.
Rozbiór Polski nie był z pewnością rezultatem potrzeb ani parcia rozwoju kapitalistycznego, nawet w jego początkowych formach; był, zapewne, wynikiem czynników ekonomicznych, ale tych odległych, które sprawiły, że w Polsce nie wytworzył się silny rząd ani silny stan trzeci, a naokoło powstały potężne państwa dynastyczno-militarne. Istnienie Polski, jako określonego państwa, nie przeszkadzało ani nie byłoby przeszkadzało rozwojowi kapitalizmu podobnemu do tego, jaki współcześnie zachodził w innych państwach; koniec XVIII w. i samorządny okres na początku XIX w. świadczą, że rząd polski byłby tak samo potrafił rozwój ten popierać. Z rządów zaborczych pod względem zdolności do tego przewyższał go na razie tylko jeden rząd pruski. W dalszym ciągu oczywiście wszystkie te państwa stały się mniej więcej industrialnymi, co wyszło również na korzyść i przemysłowi polskiemu. Ale jeśli polityka ekonomiczna rządów zaborczych wychodziła kiedyś na korzyść rozwoju przemysłowego Polski, to działo się to prawie zawsze przypadkowo, pośrednio, nie wskutek pozytywnego zamiaru rządu, lecz tylko wskutek zaniechania pewnych środków wyjątkowych przy popieraniu własnego narodowego kapitalizmu; nieraz rządy te działały i wprost na niekorzyść przemysłu polskiego, że wspomnimy tu tylko o linii celnej między Królestwem a Rosją za Mikołaja I, o uwstecznieniu tkactwa galicyjskiego przez Austrię; a w ogóle, żaden badacz gospodarstwa publicznego w krajach polskich nie zaprzeczy, że brak własnego rządu, bezpośrednio dbającego o przemysł polski, zapewniającego mu rynek narodowy i reprezentującego oraz broniącego go w stosunkach z rynkami zewnętrznymi, a także istnienie granic celnych między trzema dzielnicami Polski i różnych prawodawstw i systemów monetarnych w każdej z nich, stoją na przeszkodzie pełnemu rozwojowi ekonomicznemu Polski. Niewątpliwie, mieszczaństwo polskie, w ogóle słabe i mało świadome, słabo zdaje sobie sprawę z tej przeszkody i wynikającej stąd potrzeby rozwoju ekonomicznego, a nawet gdyby sobie z niej sprawę zdawało, to nie dążyłoby silnie do jej zaspokojenia, ponieważ woli przystosować się, choć gorzej, byle pokojowo, do istniejącego stanu rzeczy, ponieważ mieszczaństwo wszędzie straciło gust do ruchów i przewrotów politycznych, a to z obawy przed ich dalszymi, proletariackimi konsekwencjami, a u nas tego gustu nawet nigdy w silniejszym stopniu mieć nie zdążyło. Przecież każdy, kto zna stosunki, przyzna, że polskie mieszczaństwo kapitalistyczne w Królestwie, jeśli jest świadomie za łącznością państwową z Rosją i przeciw dążeniom niepodległościowym, to daleko mniej ze względu na rynki rosyjskie niż z obawy zaburzeń, rewolucji w ogóle, ze strachu przed rządem i z potrzeby jego opieki przeciw robotnikom. Ale potrzeba państwa narodowego i jedności narodowej, choć nie odczuwana przez burżuazję dla powyższych powodów, nie przestaje istnieć dla rozwoju ekonomicznego Polski; i gdyby powstało państwo polskie (a powstać może pod wpływem innych czynników, o których niżej), to wszystkie analogie historyczne i zdrowa logika nie pozwalają wątpić, że objawiłoby się to niezwłocznie w znacznym postępie ekonomiczno-przemysłowym, a to wskutek zjednoczenia rynków polskich i celowej polityki handlowej na zewnątrz.
Zwolennicy p. Luksemburg wprawdzie wciąż jeszcze są innego zdania i twierdzą, że niepodległa Polska zostałaby odcięta od rynków wschodnich, co zabiłoby jej przemysł. Ale rozumowanie ich zostało już niejednokrotnie obalone, na co jednakże oni nie zwracają najmniejszej uwagi. Mamże przypominać ostatnią i, zdaje się, najkompletniejszą tego rodzaju operację, której dokonałem w broszurze „Rozmowy towarzyszy o socjalizmie i patriotyzmie, konstytucji i niepodległości”? Broszurę tę „Przedświt” od roku poleca „zwolennikom i przeciwnikom”, ale SDKP, Bund itp. wciąż jeszcze chodzą koło niej jak koty koło gorącego i wolą jej nie tykać, jak nie tykali poprzedniej („Niepodległość Polski w programie socjalistycznym”). Skoro nasz „Przedświt” tak serdecznie naszym towarzyszom polecał broszurę pani Luksemburg „Quousque tandem” i odezwę Kasprzakowską i niewątpliwie zapozna ich także dokładnie argumentami odezwy SDKP z powodu demonstracji warszawskiej, to czemuż by „Przegląd Socjaldemokratyczny”, który zaszczyca mnie rozbiorem mej polemiki z Kautskim z dodaniem szlachetnych i zapewne nie pozbawionych celu informacji o mojej osobie, nie miał zachęcić swych wiernych do przeczytania moich „Rozmów”? Zwracam na tę kwestię uwagę zwolenników „pogodzenia zwaśnionych frakcji”... Ale sam rozumiem, że dla wiernych SDKP lepiej jest nie mieć do czynienia z argumentami PPS. Chociaż więc wszystko buntuje się we mnie przeciw roztrząsaniu krytycznemu tak zwietrzałych i płytkich argumentów, jak ów o „rynkach wschodnich”, jednak powtórzę w paru słowach tę krytykę: Po oderwaniu Polski, Rosja wcale niekoniecznie musiałaby nałożyć na towary z Polski cła prohibicyjne, ponieważ to by się sprzeciwiać mogło interesom fiskalnym państwa, interesom dróg żelaznych i pewnych grup kupców i przemysłowców, nie mówiąc już o masie spożywców. Jeśli zaś interes fabrykantów rosyjskich, konkurujących z polskimi, ma nad tym wszystkim przeważyć, to może doskonale przeważyć i wtedy, gdy Królestwo Polskie pozostawać będzie prowincją Rosji; i wtedy pewne gałęzie przemysłu polskiego mogą być, a nawet po części są już, traktowane po macoszemu, i to tym łacniej, że przemysł polski, nie mając za sobą państwa narodowego, nie może się bronić. (Finlandia jest też przykładem prześladowania przemysłu prowincji przez państwo.) Rozporządzanie rynkami polskimi dzielnic dziś przez inne państwa opanowanych, wynagrodziłoby znakomicie nawet zupełną utratę rynków wschodnich. Z punktu widzenia socjalistycznego zaś, proletariackiego, tylko ramionami można wzruszyć na taki „materializm dziejowy”, który akcję polityczną proletariatu uzależnia od czasowych potrzeb rynkowych burżuazji, bo socjalistom innych krajów musiałby on nakazać jak najgorętsze popieranie kolonialnej polityki rządów, na co nawet mało który „rewizjonista” się decyduje.
Dodam tu jeszcze parę teoretycznych uwag: Przynależność państwowa dzisiaj, w epoce rozwiniętej i złożonej polityki handlowej, bynajmniej nie określa się stosunkami handlowymi między różnymi krajami. Związek celny wszechniemiecki potężnie się przyczynił do jedności państwowej Niemiec – ale on obejmował jednolity obszar językowy; gdzie tego nie ma, tam jedność celna bynajmniej nie pociąga za sobą jakiejś trwałej, niejako naturalnej jedności państwowej. Dzisiaj jedność ekonomiczno-wymienną stanowi nie jedno jakiekolwiek państwo, lecz cała Europa i całość krajów cywilizacji białej, ba! cała kula ziemska, i jedność ta daje sobie doskonale radę z granicami celnymi, ze względną różnicą prawodawstw, z samorządem nawet niewielkich, a w międzynarodową sieć tak ściśle wplecionych, grup dróg żelaznych, jak belgijskiej, węgierskiej, ba! nawet bawarskiej i saskiej. Przynależność do innego państwa oczywiście zawsze wytwarza między danymi krajami pewną wtórną jedność wymienną, ale o ile opiera się ona silnie na jedności językowej, narodowej, nie stanowi wcale silnej przeszkody, w duchu materialistycznego pojmowania dziejów, dla przejścia któregoś z tych krajów do innej jedności państwowej, z którą kraj ten może tak samo się spleść, tak samo się ściśle zlać, po dokonaniu pewnych przystosowań, albo też może sam wytworzyć jedność państwowo-ekonomiczną, albo wreszcie pozostać w dawnej łączności ekonomicznej za pomocą odpowiednich traktatów. Zależność wymienna, choćby najściślejsza, bynajmniej nie pociąga za sobą koniecznie „organicznego wcielenia” państwowego, ani też nie przeszkadza rozerwaniu się części jednego państwa. Przykładem pierwszej części tego twierdzenia – wyspa Kuba, której byt ekonomiczny, oparty na plantacjach cukru, stokroć bardziej jest zależny od rynków amerykańskich niż byt Królestwa od rynków rosyjskich, a której pomimo to Stany Zjednoczone, choć mogły, nie anektowały, lecz zgodnie z wolą Kubańczyków zapewniły jej prawie całkowitą niepodległość. Przykładem drugiej części – dążenia programowe socjalistów austriackich, ludzi z pewnością przykładnie wiernych materializmowi historycznemu, do wyodrębnienia państwowego i celnego Węgier i Austrii. Na kongresie ogólnopartyjnym w Wiedniu w końcu roku 1903, referent tej kwestii, tow. Austerlitz, człowiek bardzo sceptyczny na punkcie wszelkich żądań narodowościowych z szyderstwem jednak mówił o tych, którzy w dążeniu do lepszych form politycznych daliby się powstrzymać choć przez chwilę względami na to, że „pp. kupcy z Koi mają klientów w Budapeszcie”.
Wykazaliśmy dotychczas, że jedność i niepodległość Polski, gdyby została urzeczywistniona, nie spowodowałaby żadnego cofnięcia się ani nawet powstrzymania się rozwoju ekonomicznego, ani nie znajdowałaby się w żadnej sprzeczności z jego tendencją, przeciwnie, byłaby właściwym ukoronowaniem rozwoju nowoczesno-przemysłowego w Polsce i stałaby się podstawą dalszego ciągu, czynnikiem postępowania tego rozwoju. Ale stwierdziliśmy jednocześnie, że dla różnych przyczyn, streszczających się w jednym określeniu: zwyrodnienie klas posiadających, zwyrodnienie polityczne oraz częściowe zaspokojenie ich potrzeb ekonomicznych przez rządy zaborcze, nasze klasy posiadające nie posiadają wcale albo posiadają w zbyt małym stopniu świadomość tego wszystkiego, dzięki której klasy posiadające innych narodów dokonały albo dokonują jeszcze (Węgry) dzieła jedności i niepodległości państwowej. Ponieważ zaś, podług jednego z zasadniczych twierdzeń materializmu historycznego, wszystko w społeczeństwie dzieje się w ludziach i przez ludzi i siły ekonomiczne tylko za pośrednictwem ich działalności mogą znaleźć sobie wyraz w prawie i państwie, więc i niepodległość Polski, jakkolwiek w rozwoju ekonomicznym nie znajduje przeszkód, przeciwnie – w potrzebach ekonomicznych – uzasadnienie, mogłaby doskonale, wskutek potężnych przeszkód innego rodzaju, politycznych, pozostać na zawsze możliwością, potrzeby jej odpowiadające mogłyby po prostu pozostać niezaspokojone, jak tyle innych, gdyby nie było czynnika społecznego, który wskutek warunków swego bytu w kierunku niepodległości Polski przeć musi. Lecz taki czynnik jest i wytworzył go również nowożytny rozwój ekonomiczny. Alboż bowiem nie nowoczesny rozwój ekonomiczny wytworzył dążenie do demokracji i najpotężniejszego jej bojownika, proletariat?
Co ważniejsza, wystarczy uprzytomnić sobie przez chwilę dzieje, żeby spostrzec natychmiast, że czynnik ten odegrał w procesie powstawania i konsolidowania się państw nowoczesnych pierwszorzędną rolę. Burżuazja, dążąca, dla swoich celów, które wynikają z rozwoju kapitalizmu, do centralizacji i spoistości wewnętrznej wielkich państw, ma do czynienia z oporem potęg feudalnych i nie jest w stanie go przemóc nie powołując do pomocy klas pracujących pod hasłami demokracji. Demokracja jest najradykalniejszym zaprzeczeniem lokalnych i stanowych różnic i przywilejów, które stoją na przeszkodzie potędze narodowego państwa, potrzebnego dla normalnego rozwoju kapitalizmu. Dlatego to hasła patriotyzmu tak ściśle zespalają się z demokracją, że np. za rewolucji francuskiej i w epoce pozostającej pod jej wpływem oba wyrazy znaczą jedno i to samo. Dlatego burżuazja godzi się na demokrację, a nawet się nią w większym lub mniejszym stopniu przenika; dlatego Bismarck najlepszy kit jedności niemieckiej widzi w głosowaniu powszechnym do parlamentu Rzeszy. Klasa robotnicza z początku użycza swej siły burżuazji dla urzeczywistnienia jej celów, mglisto odczuwając, że będzie to stanowiło postęp społeczny i z punktu widzenia interesów robotniczych, lecz nie objawiając potrzebnej samodzielności. Później jednak, kiedy wytwarza się świadomy antagonizm klasowy między burżuazją a proletariatem, ten ostatni także bynajmniej nie porzuca walki o demokrację i o państwo narodowe, którą prowadził poprzednio pod komendą burżuazji, tylko prowadzić ją zaczyna dalej samodzielnie, równolegle z burżuazją, gdy ta jeszcze zostaje wierna swym młodzieńczym hasłom, lub wreszcie nawet wbrew burżuazji, gdy ta, dopuszczona do żłobu rządowego, haseł tych się wyrzeka. Powiedziałem: proletariat nie przestaje prowadzić walki o demokrację i o państwo narodowe. Lecz każdy zapyta mnie: gdzie ta walka proletariatu o państwo narodowe? Nie widzimy jej nigdzie, z wyjątkiem Polski i paru innych narodowości, historycznie młodszych (Ruś, Litwa, Gruzja – i to z różnymi zastrzeżeniami). W istocie! Bo też na całym świecie już o państwa narodowe walczyć nie potrzeba. Ten punkt programu, jako ważniejszy, został urzeczywistniony przez burżuazję i tylko urzeczywistnienie demokracji zostało zwalone na plecy proletariatu. Ale w Polsce stało się inaczej, burżuazja i szlachta nie urzeczywistniły także, wyrzekły się jedności i niepodległości narodowej i proletariat musiał wziąć na siebie zadanie zdobycia nie tylko demokracji w państwie, ale i państwa narodowego. A o tych dwóch rzeczach dlatego wolno i trzeba mówić jednocześnie, jednym tchem, że są one absolutnie nierozłączne i jednakowo klasie robotniczej potrzebne. Gdy nie istniało jeszcze narodowe państwo niemieckie, socjaliści niemieccy, zwiastuni i nauczyciele klasowej świadomości robotniczej, dążyli do niego, walczyli o nie, tak samo jak o demokratyczny ustrój. I gdy dziś wytyka ktoś Polskiej Partii Socjalistycznej, że jest ona jedyną wielką partią socjalno-demokratyczną, która stawia takie oto żądania „nacjonalistyczne”, to chciałbym zapytać, czy socjaliści rosyjscy nie są także jedynymi, którzy żądają – zniesienia absolutyzmu? Dziwni ludzie! Podejrzani socjaldemokraci! Wszakże żadna z bratnich partii w Europie i Ameryce czegoś podobnego nie żąda!...
Demokracja i państwo narodowe są dla proletariatu tak samo niezbędnymi rzeczami, jak były dla burżuazji, z tą tylko różnicą, że proletariat potrzebuje demokracji całkowitej, doprowadzonej do ostatnich konsekwencji, jak najczystszej, gdy burżuazja może w pewnych warunkach poprzestać na niewielkim stopniu demokratyzacji, a nawet boi się większej jej ilości, i że burżuazja potrzebuje państwa narodowego walczącego z innymi państwami o przewagę materialną i korzyści handlowe, proletariat zaś – państwa narodowego połączonego z innymi stosunkiem przyjaźni i wymiany materialnej i ideowej, trwałym pokojem, o ile możności – systemem związków. Proletariat potrzebuje wolności i jedności narodu dla siebie samego już dlatego, że ona jedynie – oczywiście zawsze przy demokracji – umożliwia swobodny obieg myśli między wszystkimi częściami i warstwami narodu, należyty, nie tamowany rozwój oświaty i kultury, które są koniecznymi warunkami zwycięstw ekonomicznych i politycznych klasy robotniczej. Ale prócz tego ta potrzeba polityczna proletariatu zupełnie tak samo wypływa z potrzeb ekonomicznych jego i jest warunkiem niezbędnym zaspokojenia, jak potrzeba państwa narodowego była wynikiem dążeń ekonomicznych mieszczaństwa, tylko potrzeby i dążenia ekonomiczne są w obydwóch wypadkach inne, przedstawiają dwie różne kolejne fazy nowoczesnego rozwoju ekonomicznego. Burżuazja musiała zapewnić przemysłowi swobodę ruchów na znacznej politycznej przestrzeni i silną opiekę w stosunkach zewnętrznych, żeby produkcję wyprowadzić z powijaków średniowiecznych. Nastąpił jej olbrzymi rozwój, zapanowała maszyna i wielki kapitał, a z nimi straszna sprzeczność między społecznym charakterem sił wytwórczych a indywidualnym ich przywłaszczeniem i kierownictwem i wynikająca z tej sprzeczności, klęsk pełna, anarchia gospodarcza, której usunięcie przez zamianę sił wytwórczych na własność społeczeństwa, całego społeczeństwa, nie jego cząstki, jest najbezpośredniejszym interesem i zarazem najwznioślejszym pełnomocnictwem dziejowym klasy robotniczej. A osiągnąć ten wielki cel może proletariat jedynie przez całkowitą demokrację, zastosowaną do zjednoczonego i wolnego państwa narodowego, pokojowo i dobrowolnie – czyli znowu demokratycznie – połączonego z innymi państwami narodowymi. A to zaś dlatego, że państwo narodowe – jednolity obszar językowy – jest jedyną formą, w której może być urzeczywistnione społeczne kierownictwo produkcji. Przecież cała kula ziemska, nawet cała Europa są zbyt wielkie, żeby mogły być objęte scentralizowanym zarządem produkcji, układającym budżet zapotrzebowania wytwórców i podział wytwórczości między poszczególne dzielnice, miejscowości, warsztaty; o wiele prościej odpowiada potrzebie uregulowany traktatami system wymiany między samorządnymi jednostkami gospodarczymi, które jednak, jeśli nie mają zachodzić straty energii i powikłania, nie mogą być zbyt małe. Jedyną granicą naturalną jest tu – wspólność językowa. Pomijając już bowiem, że język jest i będzie zawsze pierwszym i niezbędnym narzędziem wszelkiego zarządu, trzeba pamiętać i o tym, że cały system uspołecznienia środków produkcji i zarządu jej przez ogół oparty jest na zasadzie większości, tak samo jak w ogóle demokracja, której jest on tylko najkonsekwentniejszym zastosowaniem i do gospodarstwa publicznego. Otóż być może, że w dalekiej przyszłości zagadnienie współżycia ludzkiego przestanie być rozstrzygane drogą uznania przewagi woli większości nad mniejszością i powrócą w nowej formie jakieś zasady jednomyślności lub wzajemnej zgody, które by odpowiadały „etyce bez sankcji i niezobowiązania”; bardzo być może, że już w pierwszych czasach ustroju kolektywistycznego zasada przewagi większości zostanie niezmiernie złagodzona, dzięki wyjęciu mnóstwa spraw natury duchowej i obyczajowej w ogóle spod kompetencji społecznej i swobodzie dobrowolnego zrzeszania się dla najrozmaitszych celów; ale ostatecznie, prawidłowy i spokojny obieg gospodarstwa publicznego nie może obejść się bez instancji rozstrzygającej niezgodę zdań i pragnień, a tą może być tylko wola większości, choćby w każdym wypadku innej, z innych osób złożonej (co stanowi zasadniczą i głęboką różnicę z dzisiejszym, parlamentarnym pojęciem większości). A demokracja polityczna, którą tymczasem jeszcze proletariat zdobywać i urzeczywistniać musi, jeśli chce dojść w końcu do swego ideału – ludowładztwa ekonomicznego – w znacznie, silniejszym jeszcze stopniu na zasadzie większości się opiera. Ta zaś zasada – i to jest jej właściwość bardzo ważna – jedynie wewnątrz jednego narodu stosowana być może. Prawdziwość tego twierdzenia każdy, zdaje się, odczuwa bezpośrednio; każdy zapytany np. czy wola dziesiątków milionów Anglików ma moc prawa dla setek tysięcy Burów, odpowie bez namysłu przecząco. Ale to poczucie ma głębsze źródło i uzasadnienie. Znowu występuje tu rola języka jako narzędzia obiegu myśli i wszelkich stosunków ludzkich. Mniejszość może uznać wolę większości mówiącej tym samym językiem co ona, dlatego iż przypuszcza, że możliwe jest porozumienie z nią, przekonanie się wzajemne, że jest coś wspólnego między nimi, jakiś wspólny mianownik, do którego sprowadzają się dążenia większości i mniejszości, jakiś wspólny probierz, podług którego się je sądzi. I co tu mówimy, nie jest bynajmniej sprzeczne z teorią klasowości. Kasty starożytne, stany średniowieczne były od siebie ściśle wyodrębnione, były sobie obce, ze sobą niewspółmierne; pozostałości tego barbarzyńskiego stanu rzeczy widzimy jeszcze i dziś np. w stosunku rosyjskiego, lub czasami nawet galicyjskiego, chłopa do warstw miejskich inteligentnych, ale nie mają one nic wspólnego z nowoczesnym socjalno-demokratycznym pojęciem świadomości klasowej. Nowożytne klasy są sobie przeciwstawne, a samo to, jak uczą logicy, już zawiera w sobie, że nie są one całkiem obce, że jest pewna wspólna miara, której zastosowanie wykazuje właśnie i sprawia, że się sobie przeciwstawiają. I istotnie, klasy nowoczesne przeciwstawiają się sobie i walczą z sobą i dlatego, że obydwie (mam na myśli obydwie, o które przede wszystkim idzie, burżuazję – w szerokim znaczeniu – i proletariat) mają jeden i ten sam przedmiot myśli i widownię działania; obydwie, wobec nowoczesnej świadomości, że wszystko w społeczeństwie jest nawzajem zależne i nic się odosobnić nie da, dążą do rozwiązania ogólnospołecznego zagadnienia, do ukształtowania całego społeczeństwa podług swoich, właśnie przeciwstawnych, potrzeb i pojęć. Tego rodzaju walka musi opierać się na wymianie myśli, na sporze – a więc często i na przekonywaniu, w znacznej części – na porywaniu, pociąganiu za sobą bezpośrednio do danej klasy nie należących żywiołów, o czym wszyscy socjalni demokraci w całym świecie dobrze wiedzą. Gdyby celem, albo choćby środkiem, nowoczesnego ruchu społecznego była żakieria średniowieczna, prosta rzeź tyranów, to fakt wspólności języka mógłby być dla niego zupełnie obojętny. Skoro jednak idzie o przekształcenie prawne całego społeczeństwa dla dobra normalnego funkcjonowania, to, niezależnie zupełnie zresztą od pokojowego lub krwawego przebiegu tego przekształcenia, pewna ogólna idea dobra społecznego, mogąca w zasadzie być wspólna, musi koniecznie tkwić w tym ruchu pomimo jego klasowości, a raczej właśnie dlatego, że klasowość ta jest nowoczesna; najdoskonalszym zaś, a właściwie jedynym dotychczas środkiem jej stwierdzenia jest demokracja, która bez możności, przynajmniej teoretycznej, wspólnego kryterium między głosującymi pomyśleć się nie da. Ale to również, jak dotychczas przynajmniej, dzieje się jedynie w granicach jednej narodowości, jednego dla jej członków zrozumiałego języka. Gdzie tego łącznika brak, brak też zupełnie idei posłuszeństwa mniejszości dla większości. Władza, przewaga, jest wtedy tylko faktyczna, brutalna, nie ma w sobie nic prawnego, choćby w części, choćby w zasadzie uznanego. Zapewne, faktyczna międzynarodowość życia i cywilizacji nowoczesnej staje już do współzawodnictwa z narodowością. Klasy, a najbardziej klasa robotnicza, podają sobie ręce ponad granicami i przeciwstawiać się zaczynają, jako całość, innym klasom. Ale po pierwsze, są to jeszcze słabe początki, a po wtóre, właśnie w łonie międzynarodowo połączonej klasy robotniczej, która po prostu reprezentuje w tym wypadku ideę ustroju przyszłego ludzkości, narodowości uznane są za naturalne całości i jedności i występują jako takie na kongresach międzynarodowych, gdzie po raz pierwszy objawia się idea większości międzynarodowej – ale oparta właśnie nie na rozbiciu, rozproszkowaniu narodowości, tylko na uznaniu ich za osoby zbiorowe, całkiem sobie równe, między którymi dopiero i jedynie pod tą rękojmią może zachodzić wspólność kryterium. Ma tedy głębokie podstawy vox populi ogłaszający narodowość za naturalną widownię i granicę ludowładztwa. Demokracja oznacza: rząd ogółu przez ogół, czyli wyklucza zarówno rząd ludzi tejże narodowości, nie upełnomocnionych i nie kontrolowanych przez ogół, jak panowanie obcej narodowości, choćby liczniejszej. Niezbędną częścią składową pojęcia demokracji jest niepodległość narodowa; pierwsza nie może być urzeczywistniona bez drugiej.
Powyższemu procesowi logicznemu najzupełniej odpowiada proces faktyczny budzenia się i umacniania narodowej świadomości mas. Towarzyszy on nieuchronnie budzeniu się świadomości demokratycznej, całkiem od niej oddzielić się nie da. Gdy proletariusz staje się świadomym swej godności i zadań człowiekiem, gdy wypowiada, w solidarności ze swą klasą, walkę potęgom wyzysku i ucisku, gdy wyrobił sobie ideę ludowładztwa i dąży do jej urzeczywistnienia, czyż może nie poczuwać się też człowiekiem pewnej określonej narodowości, nie zażądać udziału w pewnej określonej kulturze, nie nienawidzić tych, którzy tę narodowość, a więc faktycznie i jego, i jego klasę, pod względem narodowościowym uciskają, a zatem – nie dążyć do wolności narodowej? To wszystko byłoby możliwe tylko, gdyby proletariat żył w abstrakcyjnej przestrzeni. W rzeczywistości budzenie się świadomości robotniczej jest najlepszym środkiem budzenia świadomości narodowej tam, gdzie była ona usnęła – najlepszym dowodem Śląsk – umacnianie jej tam, gdzie była słaba. Klasa robotnicza musi dążyć do całkowitej demokracji, a więc tym samym do niepodległości narodowej. A ponieważ nowoczesny rozwój ekonomiczny z siłą niezmożonej konieczności nie tylko wytwarza wszędzie klasę robotniczą, ale także skupia ją, popycha i zaprasza do walki, budzi w niej poczucie godności, solidarności i oporu, buntu, pociąga ją do udziału w oświacie i kulturze, napełnia ideałem demokracji, więc równie niezbędnym następstwem niepowstrzymanego rozwoju ekonomicznego jest określanie się świadomości narodowej w proletariacie, obrona narodowości przez tę klasę i dążenie jej do niepodległego demokratycznego państwa narodowego. Urzeczywistnienie niepodległości narodów musi być takim samym następstwem nowoczesnego rozwoju ekonomicznego, jak urzeczywistnienie demokracji, z którą stanowi ona jedną nierozłączną całość. W zastosowaniu do poszczególnego, a najważniejszego wypadku – Polski – proletariat dąży i musi dążyć do niepodległości, ponieważ w niej jedynie urzeczywistnić może całkowicie demokrację i swobodny rozwój myśli i oświaty; a ponieważ demokracja dla niego jest środkiem rozwiązania kwestii społecznej, więc dąży on rzeczywiście do Polski socjalistycznej, opartej na nowych podstawach gospodarczych. Gdyby jednak – czego przewidzieć nie można – układ warunków nie pozwolił na urzeczywistnienie ustroju socjalistycznego w Polsce jednocześnie ze zdobyciem jej niepodległości, to fakt niepodległości i zjednoczenia będzie, jakeśmy już poprzednio wykazali, nie hamulcem, lecz potężną ostrogą dalszego rozwoju ekonomicznego na podstawach jeszcze kapitalistycznych.
Oto nasze uzasadnienie dążenia do niepodległości Polski z punktu widzenia materializmu historycznego, pojętego właściwie, wiernie, z należytym przeniesieniem środka ciężkości nowożytnego rozwoju ekonomicznego na najważniejszy jego czynnik i żywioł – proletariat. Wobec żywiołowego dążenia proletariatu do demokracji, wynikającego nieustannie i czerpiącego swą siłę z rozwoju sił wytwórczych, a prowadzącego nieuchronnie do niepodległości narodów, wobec rozwoju świadomości ludzkiej, klasowej i politycznej proletariatu, która wzmaga się z każdym krokiem kapitalizmu, a zawiera w sobie nierozerwalnie świadomość narodową – cóż znaczy zależność paru gałęzi produkcji od rynków wschodnich, cóż znaczy niebezpieczeństwo czasowych strat materialnych pewnej ilości kapitalistów, choćby ono było rzeczywiste? – tyle, co arkusz papieru postawiony w poprzek potoku; to, że arkusz zapisany jest kupieckim rachunkiem siły jego nie powiększa.
Lecz jeszcze jedno. Rozwój kapitalizmu, wymagający ujednostajnienia stosunków prawnych na możliwie największej przestrzeni, demokracja, która temu ujednostajnieniu potężnie sprzyja, były spójniami państw nowoczesnych. Są tacy, którzy zapominają, że zdanie to prawdziwe jest jedynie w zastosowaniu do państw narodowych i przenoszą je żywcem także na państwa z wielu narodów złożone, a mianowicie na Rosję i Austrię, co nas bezpośrednio obchodzi. Jakże ta sprawa stoi? Otóż co prawda państwa wielonarodowe, które są państwami zaborczymi, na tyle zdają sobie sprawę z istoty rzeczy, że w celu utrzymania swej jedności państwowej liczyć wolą na biurokrację i militaryzm niż na kapitalizm lub tym bardziej demokrację. Teoria, że kapitalizm ma spoić wewnętrznie wszystkie prowincje dzisiejszego cesarstwa rosyjskiego, powstała nie w głowach przedstawicieli rządu rosyjskiego, lecz za nich wykonała tę pracę umysłową ekonomicznego „uzasadnienia” jedności wszechrosyjskiej – pani Róża Luksemburg. Teorii tej jaskrawo zaprzecza żywy, współczesny przykład Austrii, gdzie rozwój kapitalizmu, pomimo to, że niezaprzeczenie ożywił stosunki wzajemne między różnymi prowincjami państwa, jednak przez swe nieuniknione następstwo – rozwój kultury, która nie może być inna, jak narodowa, właśnie dopiero niesłychanie spotęgował świadomość narodową wszystkich narodowości państwa, a że świadomość ta zawsze z natury swej zmierzać musi do państwa narodowego, więc zbliżył też Austrię do przepaści, do rozbicia. Dzisiaj wszyscy trzeźwi, z Kautskim na czele, stwierdzają, że jeśli Austria trzyma się jeszcze, nie rozpada na części, to tylko dlatego że części nie mają gdzie się rozlecieć, nie mają gdzie się podziać, że interesy i położenie państw sąsiednich – Niemiec (które nie wiedziałyby, co począć z Czechami i bałyby się nowych milionów Niemców, południowców i katolików, niebezpiecznych dla hegemonii Prus), Rosji (która nie chciałaby samych Polaków ani anektować, ani usamodzielnić, ani niepodległymi Czechami dawać złego przykładu swoim Słowianom, ani ich oddać na łup Niemcom) – po części, dodajmy, samych Węgier, które na własną rękę nie dałyby rady Rosji na Półwyspie Bałkańskim i panslawizmowi, wymagają jeszcze istnienia starej, zmurszałej Habsburgii. Tu więc o spajającym działaniu kapitalizmu mówić – trochę za późno. Wobec tego ci, którym na tym zależy, wynaleźli dla staruszki inny eliksir młodości – demokrację. Ale i od tego eliksiru mogłaby ona także tylko – prędzej, skołatanego ducha wyzionąć. Czują to bardzo c.k. [cesarsko-królewscy] ministrowie i dlatego głusi są na syrenie głosy ob. Springera i tow. Austerlitza, którzy im we wszystkich tonacjach wciąż śpiewają piosenkę o tym, że głosowanie powszechne i zniesienie kurii jest „państwową koniecznością” Austrii. Jeśli jednak można zrozumieć, że redaktor wielkiego dziennika, mogący przypuszczać, że mężowie stanu go czytają, nie zaniedbuje i tego, dla nich przeznaczonego argumentu za demokratyzacją konstytucji, która jednak, zdaniem naszym, bez takich koślawych argumentów doskonale mogłaby się obejść; jeśli pojąć można, że ci wiedeńscy publicyści, odczuwając potrzeby i prawa nieniemieckich narodowości Austrii raczej teoretycznie, mogą w zupełnym spokoju ducha godzić się z jedynym konkretnym warunkiem jedności Habsburgii – hegemonią niemiecką – to co powiedzieć o ludziach nieskończenie naiwnych, a zarazem nieskończenie zarozumiałych i mających się za wielkich polityków, którzy biorą to wszystko nadzwyczaj serio i dowodzą, że głosowanie powszechne bez kurii tak samo by spoiło Austrię, jak było kitem Niemiec? Od razu powiedzmy, że powyższe określenia, choć w liczbie mnogiej, dotyczą p. Warskiego, bo on się pewno nie domyśli, że to o nim tak mówić można. On napisał ten nonsens z powodu odezwy frakcji socjalno-demokratycznej parlamentu wiedeńskiego w lecie roku 1903. Trzeba mu jednak przyznać, że idea ratowania Austrii, jako państwa, za pomocą demokracji do tego nonsensu dojść musi. Albowiem opiera się ona na ignorowaniu jednej zasadniczej różnicy: Niemcy były jednolitym obszarem językowym – więc zarówno rozwój przemysłu, jak demokracja, potężnie je zwarły; Austria jest zlepkiem narodów – więc zarówno dalszy rozwój przemysłowy, jak każdy krok na drodze demokratyzacji tylko rozpierać ją mogą. Austria demokratyzować się będzie, bo takie jest prawo naszej epoki; być może nawet, że kiedyś, w rozpaczliwej chwili, przyczynią się do tego i jej rządcy w przekonaniu, że ratują państwo, ale w rzeczywistości po każdym postępie demokratyzacji żądania narodowościowe, nie tylko burżuazji, ale tym bardziej proletariatu, rozlegać się będą nie ciszej, lecz właśnie głośniej, aż wreszcie – drogą pokojowej ewolucji lub gwałtownej rewolucji, tego nikt wiedzieć nie może – skończy się na zupełnym usamodzielnieniu narodów, bo ono jedynie jest zgodne z demokracją [6]. I doprawdy w zaborach austriackim i pruskim na razie nic innego nie potrzebujemy robić w celu przygotowania niepodległości Polski, jak tylko ze wszystkich sił popierać wszelką demokratyzację. Jeśli Rosja się zdemokratyzuje choć trochę, to wtedy i w zaborze rosyjskim znajdziemy się w tym samym położeniu; ale nie przestaję myśleć, że rozbicie terytorialne Rosji jednocześnie z pierwszym poważnym krokiem ku demokratyzacji jest o wiele prawdopodobniejsze.
Wszystko to, oczywiście, da się najzupełniej pogodzić i z międzynarodowością – obowiązkiem klasy robotniczej narodowości panującej jest rozszerzać żądania narodowości podwładnych, a nawet solidaryzować się z nimi – i z klasowością. Stwierdzić tylko trzeba, że u PPS i u socjalistów polskich zwalczających ideę niepodległości Polski mamy do czynienia z dwoma różnymi pojęciami klasowymi proletariatu, z których wpływa też różnica w pojmowaniu i stosowaniu materializmu historycznego. Na czym polega różnica między tymi dwoma pojęciami, daliśmy po części do poznania już wyżej. Można by powiedzieć, że jedno jest pojęciem klasowości robotniczej odruchowym, pierwotnym, drugie – rozwiniętym, socjologiczno-naukowym. Na początku ruchu robotniczego w każdym kraju proletariat, a raczej drobna grupka, która go z początku reprezentuje i budzi, musi się ściśle wyodrębnić od całego społeczeństwa, musi negować je całe i dbać wyłącznie – w teorii o swój ideał, w praktyce o bezpośredni interes robotniczy. U niektórych teoretyków może przeważyć dbałość o odległy ideał – wtedy stają się oni sekciarzami, iluminatami. U praktyków partii, u robotników, w końcu przeważa bezpośredni interes – oczywiście zbiorowy, bo o tym tylko tu mowa, nie osobisty. Klasa robotnicza pojmowana jest nie jako coś tysięcznymi węzłami związanego z całością społeczeństwa, lecz jako coś zupełnie obcego społeczeństwu, w którym musi ona wyrąbywać sobie drogę niby w lesie; jeśli las ten piorun zapali – to tym lepiej. Idea przebudowania całego społeczeństwa podług potrzeb i celów proletariatu jeszcze nie istnieje, albo, jeśli istnieje, to odsunięta w daleką przyszłość. Ujawnia się ona dopiero stopniowo wraz ze wzrostem siły proletariatu, kiedy zaczyna on w życiu praktycznym odczuwać współzależność wszystkiego w społeczeństwie i przestaje się obawiać osłabienia swej świadomości klasowej przez rozwiązanie aktualnych zagadnień ogólnospołecznych. Negacja burżuazyjnego społeczeństwa przybiera wtedy formę nową, odwrotnie pozytywną, tak np. zamiast prostego przeczenia idei niepodległości i w ogóle narodowości, występuje idea ta w nowej, rewolucyjnej formie – o wiele niebezpieczniejszej dla starych form od prostego przeczenia; wiedzą o tym doskonale ich obrońcy. Pierwotne, prostackie pojmowanie klasowości musi jednak prowadzić do swego własnego zaprzeczenia. Albowiem rzeczywistość silniejsza jest od abstrakcji, zależność proletariatu od procesów dokonywających się w łonie społeczeństwa jako całości narzuca się umysłowi i zmusza liczyć się z nimi. Stąd np. dbałość socjalistki klasowej, pani Luksemburg, o materialne powodzenie fabrykantów łódzkich. Byliśmy niedawno świadkami zupełnie podobnego zjawiska w socjalnej demokracji niemieckiej. Schippel dowodzi, że przemysł i rolnictwo niemieckie nie mogą obejść się bez ceł ochronnych, że są one warunkiem życia dla nich. Wprawdzie zaznacza on wciąż przy tym, i tym korzystnie różni się od pani Luksemburg, że proletariat nie może i nie ma obowiązku ceł tych popierać, bo klasa kapitalistyczna traktuje go tak wrogo, że go los jej nic nie obchodzi, że jest mu ona zupełnie obca. Ale takie stanowisko nie zadowala partii stojącej na gruncie marksizmu, czyli proletariackiej teorii całego społeczeństwa. Ona sądzi, że cła są szkodliwe dla całego społeczeństwa i dlatego proletariat je odrzuca, radząc przemysłowcom i robotnikom za pomocą odpowiednich zmian w produkcji przystosować się do tego, co jest pożyteczne dla ogółu, i uważając takie przystosowanie, pomimo czasowych, nawet dotkliwych strat materialnych pewnych grup kapitalistów, za zupełnie możliwe. My zupełnie tak samo zapatrujemy się na utratę rynków wschodnich. W rozwiniętym, naukowym pojęciu klasowości proletariatu musi zawierać się idea ewolucji, przekształcenia się społeczeństwa, jako celów, pod zgodnym parciem proletariatu, w ścisłej od niego zależności.
Pomimo jednak całej swej nienaukowości i sprzeczności z zasadami socjalnej demokracji, pierwotne pojęcie klasowości odradza się wciąż, nie może całkowicie zniknąć. Znika ono, przechodzi w rozwinięte u robotnika bardziej oświeconego i zaprawionego w walce konkretnej, jak ciężkie widziadło półsenne u człowieka, który już zupełnie otworzył oczy. Ale inni tymczasem znów zaledwie podnieśli powieki... Są pewne, najciemniejsze, najbardziej od kultury przez nędzę odepchnięte warstwy klasy robotniczej, na które dopiero pada pierwszy promień rewolucjonizującej nienawiści, jest młodzież, świeżo otrząsająca się ze światopoglądu starego otoczenia, przecząca mu. Niewątpliwie i te żywioły, przy odpowiednim uświadomieniu, mogą od razu przejść do świadomości klasowej rozwiniętej, płodnej i harmonijnej, wszelką krytykę wytrzymującej. Ale jeśli spotkają się z teoretycznym sformułowaniem klasowości pierwotnej, jakie zawiera się w wydawnictwach i propagandzie SDKP, to mogą utrwalić się na czas pewien w fanatycznej negacji niepodległości narodowej. Te same żywioły w innych krajach, gdzie kwestia narodowa nie istnieje wcale, a więc czymś mającym cechy dorobku ogólnospołecznego jest demokracja, idea polityczna, dostarczają rekrutów anarchizmowi, u nas – zaspokojenie potrzeby negacji na idei niepodległości pozwala im, wraz z SDKP, dążyć do konstytucji – byle nie polskiej... Stan ducha, z którego to wynika, jest jednak z natury swej przemijający, mijać musi z postępem uświadomienia, wykształcenia, rozwagi i praktyki każdej jednostki. Dlatego tak stosunkowo częste i liczne są wypadki przechodzenia zwolenników SDKP, tak robotników, jak inteligentów, do PPS, gdy przykładów odwrotnych, o ile wiem, wcale chyba nie ma. Ale dlatego też musimy zrezygnować się na to, że SDKP, nie mówiąc już o skostniałych w fanatyzmie, nieuleczalnych dwojgu czy trojgu przywódcach, od czasu do czasu otrzymywać będzie nowych, czasowych rekrutów i na nich opierać swój pozornie ciągły żywot.
Z tego jednak wynika również, że absolutnie nie można mówić o Polskiej Partii Socjalistycznej i o socjalnej demokracji jako o dwóch równoznacznych czy tam równoległych prądach ideowych w socjalizmie polskim, a już tym bardziej jako o rewizjonistach i marksistach. Polska Partia Socjalistyczna jest na wskroś marksistyczna, na wskroś socjalno-demokratyczna, a do tzw. „socjalnej demokracji” znajduje się po prostu w takim stosunku, w jakim wyższa faza rozwoju świadomości znajduje się do niższej, która się niestety czasami uwiecznia.
Kazimierz Kelles-Krauz
Powyższy tekst Kazimierza Kelles-Krauza pierwotnie ukazał się w piśmie „Krytyka” zeszyty 4 i 5, 1905. Następnie wznawiano go w zbiorach tekstów autora: „Wybór pism politycznych” (Wydawnictwo dzieł społeczno-politycznych „Życie”, Kraków 1907), „Pisma wybrane” tom 2 (Książka i Wiedza, Warszawa 1962), „Historia i rewolucja” (Książka i Wiedza, Warszawa 1983) i „Naród i historia. Wybór pism”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1989). Przedrukowujemy go za tym ostatnim źródłem. Na potrzeby Lewicowo.pl tekst przygotował Piotr Kuligowski. Przypisy:
Czy języki same, ich podobieństwa i pokrewieństwa oraz różnice powstały niegdyś pod wpływem także pewnych, tylko zupełnie innej natury, stosunków ekonomicznych, to już jest pytanie socjologiczne, ciekawe jedynie dla czysto teoretycznego zwolennika materializmu ekonomicznego.
Rumunia zawdzięcza to wyjątkowej odrębności językowej wśród otoczenia słowiańskiego.
Ciągła opieka Anglii przeciw Hiszpanii.
Znowu z punktu widzenia teoretyczno-socjologicznego zauważymy, że we wszystkich zjawiskach i stosunkach narodów dałyby się wykazać czynniki ekonomiczne, tylko odległe nieraz i pośrednie; ale nas tu, przy roztrząsaniu nowych czasów, one wcale nie obchodzą.
Pierwsza do r. 1860, druga do r. 1866.
Przykład Szwajcarii, jedyny przykład wielonarodowego państwa demokratycznego, jest zupełnie wyjątkowy i nie da się przenieść na żadne inne państwo. Szwajcaria była rzeczywiście wyjątkiem między państwami: jak nie była nigdy monarchią, tak nie była nigdy państwem zaborczym, tylko dobrowolnym związkiem obronnym sąsiadujących krajów przeciw wielkim monarchiom zaborczym, które groziły tym krajom i dziś groziłyby pomimo przemiany Francji na rzeczpospolitą – znacznie zwiększonymi ciężarami, a zmniejszeniem swobód. Stąd przywiązanie do Związku, przeważające nawet nad poczuciem przynależności narodowościowej, która, być może, dzięki sile odwiecznej tradycji, przetrwa nawet wtedy, gdy Francja, Niemcy, Włochy staną się socjalistycznymi i demokratycznymi republikami. Ale niechże nikt się nie odważa Rosję i Austrię, ba! może Turcję, zestawiać ze Szwajcarią!