Leszek Nowak
Nauki rewolucji węgierskiej
[1983]
O rewolucji węgierskiej krąży w Polsce dość popularny stereotyp: dzielni, acz nierozważni Węgrzy wzniecili powstanie, Nagy ugiął się pod presją rozgorączkowanych tłumów i wystąpił z Paktu Warszawskiego, prowokując Rosjan ostatecznie do agresji. W tle tego stereotypu mieści się przeświadczenie o wyższości zorganizowanej rewolucji „Solidarności” nad chaosem rewolucji węgierskiej. I, jak to zazwyczaj ze stereotypami bywa, więcej on zaciemnia niż wyjaśnia.
Wcale bowiem nie było tak, iż nasza rewolucja była zorganizowana, a węgierska stanowiła nieopanowany żywioł. Zorganizowane były obie, tyle że na odmiennych zasadach.
Rewolucja węgierska dowiodła – nie pierwsza zresztą i nie ostatnia – że obiegowe przeświadczenia o chaosie rewolucyjnym co to jakoby poddać się pozwala rygorom organizacyjnym, wyssane są z palca (państwowych ideologów). Już w pierwszych jej dniach Węgry pokryły się siecią rad robotniczych. Załogi spontanicznie wybierały najbardziej godnych zaufania ludzi, by wobec załamania się państwowych struktur władzy administrowali w ich interesie i w ich imieniu. Rady kierowały pracą fabryk i transportu, zajmowały się dystrybucją żywności, wydawały biuletyny informacyjne. Stanowiły organa oddolnej samoorganizacji mas. I napotykały na zdecydowaną niechęć ze strony wszystkich partii politycznych, zarówno komunistycznej, jak i nowo powstałych partii, nawiązujących do dawnych, rozwiązanych w latach dyktatury. Nic dziwnego. Struktura partii politycznej – i to każdej partii – jest wprost przeciwstawna strukturze samorządu czy rady. Partia to przecież miniatura państwa: ma liderów, ma aparat zorganizowany na zasadzie posłuszeństwa z góry na dół, ma wreszcie członków niezorientowanych w zawiłościach gry politycznej, jaka toczy się na szczytach aparatu i manipulowanych bez większych trudności przez zawodowców. Partia jest tak zorganizowana, by przejąć władzę państwową, to znaczy, aby jej funkcjonariusze mogli otrzymać monopol na środki sprawowania władzy, a więc stać się władcami. I to właśnie jest prawdziwym interesem aparatu partii – ideologia, jakiejkolwiek treści by ona nie była, pełni rolę osłony ukrywającej to prozaiczne dążenie. Partie polityczne to naturalna forma organizacji władców aktualnych czy potencjalnych, rady czy samorządy to naturalna forma organizacji mas. Pokazało się to na Węgrzech po agresji radzieckiej. Wszystkie niekomunistyczne partie polityczne znikły bez śladu. Rady robotnicze natomiast – trwały.
Przeprowadziły strajk generalny, jeden z najlepiej zorganizowanych w historii ruchu robotniczego. Na ulicach węgierskich miast kręciło się bezradnie kilka tysięcy radzieckich czołgów, ale fabryki nie produkowały nic. Nie funkcjonowała kolej, stały tramwaje i autobusy, a urzędy pocztowe i telefony przyjmowały zlecenia tylko za zgodą rad. Kadar kontrolował tylko urzędników i nikogo ponadto. 200-tysięczna armia rosyjska wystarczyła, by stłumić opór źle uzbrojonych powstańców, nie mogła jednak wznowić życia społecznego na Węgrzech. To mogły uczynić tylko rady.
Kadar spotyka się więc z przedstawicielami rad robotniczych i za cenę odwołania strajku generalnego idzie na pewne ustępstwa. Samorządy uzyskują oficjalne niemal uznanie w jego oficjalnym przemówieniu:
„samorząd robotniczy winien być dopuszczony we wszystkich fabrykach i przedsiębiorstwach (...). Będą zagwarantowane demokratyczne wybory we wszystkich istniejących ciałach administracyjnych i radach rewolucyjnych” (cyt. za Ch. Harman, Bureaucracy and Revolution in Eastern Europe, London 1974).
Obiecuje też powołanie niezależnego dziennika – organu samorządów. Rady prowadzą oficjalne negocjacje z administracją kadarowską, a nawet wprost z Rosjanami (m.in. w sprawie wstrzymania deportacji do ZSRR), a ich działacze otrzymują od władz wojskowych radzieckie paszporty umożliwiające podróżowanie po okupowanym kraju. Powołana zostaje Centralna Rada Robotnicza Budapesztu, która organizuje życie w sparaliżowanej do niedawna stolicy. Wszystkie ważniejsze decyzje Rady zatwierdzane są na walnych zgromadzeniach robotniczych załóg, a mandaty jej członków podlegają w każdej chwili możliwości cofnięcia na mocy decyzji walnych zgromadzeń. Przygotowywana jest też ogólnowęgierska konferencja przedstawicieli samorządów.
Nie dochodzi już jednak do niej. 3 grudnia 1956 r. radzieckie czołgi otoczyły budynek, w którym toczyć się miały obrady. Władze zdecydowały się na powtórną rozprawę z masami. Odpowiedzią był ponowny strajk generalny. Węgry ponownie zamarły. 15 grudnia wprowadzono karę śmierci za „podżeganie do strajku”, wykonano pierwsze wyroki. Mimo fali terroru strajki trwały aż do drugiej dekady stycznia 1957, przekształcając się niekiedy w otwarte walki z „siłami porządku”. W końcu wyczerpani ludzie ulegli, strajki się kończyły. Kadar jeszcze próbował przekupstwa uznając istniejące rady, byleby tylko zaakceptowały „kierowniczą rolę partii”. W odpowiedzi Centralna Rada Budapesztu rozwiązała się:
nie przeznaczają nam „żadnej innej roli poza wykonywaniem rządowych poleceń. Nie możemy wykonywać żądań, które przeczą naszemu mandatowi (...). Uważamy, że przedłużanie naszego istnienia mogłoby wprowadzać naszych członków w błąd. Dlatego zwracamy nasz mandat robotnikom” (tamże).
Co budzi podziw, nawet z perspektywy ćwierćwiecza, w którym sporo przecież w świecie socjalistycznym się zdarzyło, to przeogromna wola oporu u ludzi skazanych przecież od samego początku na samotność, a zatem na nieuchronną przegraną. Węgierscy robotnicy walczyli przecież jeszcze dwa miesiące po agresji radzieckiej! Nie przeraziły ich tysiące zabitych, dziesiątki tysięcy aresztowanych i deportowanych, nie obezwładnił strachem widok tysięcy czołgów i setek tysięcy zwycięskich żołdaków. W beznadziejnych z wojskowego punktu widzenia warunkach byli w stanie nie tylko sparaliżować władzę, ale i przejąć administrowanie życiem społecznym.
Nie wolno nam unikać trudnych pytań, jeśli naprawdę chcemy się uczyć z historii. Toteż spytajmy wprost: dlaczego skala oporu mas robotniczych w Polsce – z całym szacunkiem dla tych, co bohatersko bronili hal fabrycznych i kopalń przed kohortami ZOMO-wców – była po rozprawie władz z „Solidarnością” znacznie słabsza niż na Węgrzech? I to mimo tego, że nie było przecież bombardowania Warszawy, że nie strzelano na ulicach nawet, że w ogóle broń używana była, trzeba to przecież stwierdzić, rzadko i powściągliwie, jeśli porównać to z kontrrewolucją radziecką na Węgrzech.
Przypuszczać można, że gdyby stan wojenny wprowadzono w Polsce w grudniu 1980, może jeszcze w marcu 1981, odpowiedź mas polskich byłaby nie gorsza od węgierskich. Cóż więc takiego stało się w ciągu tego roku, że w grudniu 1981 masy nie wystąpiły już w obronie „Solidarności” tak zdecydowanie, jak gotowe to były uczynić rok wcześniej, czy może jeszcze nawet w marcu tego roku? Odpowiedź na to pytanie, jak mi się zdaje, odwołać się winna do dwóch czynników. Pierwszy to demontaż gospodarki w wyniku – świadomych czy tylko obronnych – akcji klasy trój-panującej. Pisałem o tym parokrotnie (była o tym mowa także w I części niniejszego zbiorku), więc nie będę sprawy omawiać poprzestając na konkluzji istotnej dla dyskutowanej materii. Konkluzja ta brzmi: znękane nędzą masy utraciły wiarę w skuteczność antykryzysowych poczynań „Solidarności”; okazała ona przecież niezdolność do odwrócenia kryzysu gospodarczego.
Nie wyjaśnia to jednak sprawy w pełni: wszak „Solidarność” nie była dla ludzi pracy tylko środkiem usprawnienia gospodarki i czynnikiem wiodącym ku poprawie stopy życiowej. Nie unikajmy trudnych odpowiedzi. Przypomnijmy sobie raczej o pewnym fakcie z września bodaj 1981. Drukarze pracujący dla Regionu Gdańskiego „Solidarności” proklamowali strajk wobec niespełnienia ich postulatów bytowych. Strajk przeciw swemu pracodawcy – NSZZ „Solidarność”. Odpowiedź kierownictwa – z tego, co wiadomo o tym, szło raczej o część kierownictwa Związku – była zdecydowana: wysłana bojówka – bo tak to trzeba określić – uzbrojona w rury i klucze „zaprowadziła porządek”. W rocznicę swego istnienia związek robotniczy stłumił strajk robotniczy przy użyciu siły.
Nie, nie chcę twierdzić, że to z tego powodu słabło poparcie mas dla „Solidarności”. Mało kto przecież o tej sprawie wiedział. Chcę twierdzić, że coś się istotnego w wewnętrznej strukturze naszego Związku musiało zmienić, skoro tak haniebna decyzja mogła zostać powzięta i wykonana, skoro oburzeni nią członkowie prezydium Komisji Krajowej odważali się wyrażać swe potępienie tylko w kuluarach odbywającego się wówczas Zjazdu, skoro na forum tego Zjazdu wykrzykiwano zapamiętale na podwyżkę cen papierosów, ale nikt nie krzyknął, że robotniczy związek pogwałcił prawo robotnika do strajku, skoro nie rozszalała się burza w niezależnej prasie związkowej. O tym, co się zmieniło w Związku, pisałem wielokrotnie w czasach „Solidarności” (por. także część druga niniejszego zbiorku): Związek nasz ulegał postępującej biurokratyzacji, z biegiem miesięcy coraz większe wpływy uzyskiwały w nim nasze niekomunistyczne elity polityczne, z formy samoorganizacji mas podobnej w swych początkach do systemu rad węgierskich przekształcał się w strukturę coraz bliższą partii politycznej. I chcę twierdzić, że nie było to nie zauważone na dole, wśród mas członkowskich. A lud żywi instynktowną niechęć do wszystkich partii politycznych, rozumiejąc jak gdyby, że cokolwiek mówią o sobie, cokolwiek deklarują w programach, to i tak robią to, co odpowiada interesom elit partyjnych. Interesom elit skupionych wokół naszego Związku, nie masom członkowskim, odpowiadało podejmowanie najważniejszych decyzji – jak choćby to, kto ma mieć olbrzymią władzę wynikającą z kierowania pismami związkowymi – w zaciszu krucht i gabinetów. Interesom naszych elit politycznych, nie masom, odpowiadała „generalska” koncepcja Związku – łatwiej im przecież wywierać wpływ na „wodza” i jego otoczenie niż na walne zebranie fabryk czy uniwersytetów. Interesom naszych elit, nie masom, odpowiadała koncepcja „rządu ocalenia narodowego” z jesieni 1981. Wszystko to działo się gdzieś w niebotycznych regionach „wielkiej polityki”, o której przeciętny członek Związku niewiele wiedział, nie mówiąc już o tym, że wpływ na to miał dokładnie żaden. Masy czuły jedno tylko: że Związek oddala się od nich, że staje się elementem odległej gry sił politycznych, jakie się w kraju wykształciły, że coraz bardziej zajęty jest „wielką polityką”, a coraz mniej ich własnymi interesami. Czyż nie wyjaśnia to, dodane do zniechęcającej i obezwładniającej nędzy, że kiedy trój-panowie wreszcie ruszyli do ataku, to masy nie broniły już swego Związku z dawną pasją i zaangażowaniem?
Podstawowa zaś nauka wynikająca z rewolucji węgierskiej brzmi tak. Forma scentralizowanego związku zawodowego słabo nadaje się do ujęcia walki mas z systemem trój-panowania w organizacyjne karby. Taki związek wcześniej czy później musi stać się alternatywnym państwem zdolnym, i skłonnym, do gry politycznej z państwem właściwym. Gry, która odbywa się ponad głowami jego członków, powodując tylko wytracanie ich potencjału rewolucyjnego tak długo, aż władza stanie się zdolna do rozprawy z nimi bez większego ryzyka, iż narazi się na starcie z całą potęgą szarych ludzi. Jedyną formą organizacyjną, której ci ludzie bronią do upadłego, jest forma rad czy samorządów, jest ich własna samoorganizacja: luźna federacja ciał reprezentujących załogi, które bez negocjacji i ustaw po prostu przejmują praktycznie zarząd przedsiębiorstw i administrują nimi zgodnie z wolą swoich wyborców; federacji, która nie organizuje strajków przeciw trój-władzy (realizując tylko w ten sposób jej strategię rozkładu gospodarki), lecz organizuje pracę dbając tylko o sprawiedliwy podział jej efektów; federacji, która nie funduje sobie „wodzów” (czy słyszał ktoś o przywódcy rewolucji węgierskiej?) wynosząc ich na niebotyczne wyżyny, lecz której górne ogniwa koordynują jeno poczynania ogniw podstawowych; federacji, która nie dba szczególnie o rzeczników prasowych i własny obraz na tzw. świecie, dba natomiast naprawdę, by każde podstawowe ogniwo miało własne środki wyrażania opinii całkowicie niezależnie od działaczy, których ma służbowy obowiązek krytykować; federacji samorządów, których działacze mają jeno mandat imperatywny, a więc nie są obdarzeni na kredyt dwu- czy trzyletnim zaufaniem, lecz są zobowiązani do realizacji konkretnej polityki, jakiej życzą sobie wyborcy i za niespełnianie tego zobowiązania mogą być przez nich odwoływani.
Powie ktoś: anarchistyczna utopia. Powie tak ten, kto sprawuje władzę lub do tego aspiruje, lub też ktoś, komu ideologie – służące uzasadnieniu i ukrywaniu tego typu interesów w oparach rzekomych „prakseologicznych konieczności” – narzucają stare, tysiącletnie schematy jako bezwarunkowo obowiązujące i oczywiste. W wizji scentralizowanej struktury prowadzącej aż do „wodza”, który ze swoich wyżyn ma rzekomo lepiej widzieć, w tego typu wizji nie ma nic oczywistego. Oczywiste są tu jeno interesy tych wszystkich, którzy w takiej strukturze pracują na swoją władzę, pozycję, prestiż i popularność. A że alternatywa: luźna, powiązana prakseologicznymi właśnie, nie zaś władczymi, więzami federacja samorządów nie jest utopią, dowodzi rewolucja węgierska. Zestawiając Polskę Szesnastu Miesięcy z Węgrami Trzech Miesięcy widzimy, która z form organizacji rewolucyjnego ludu jest bardziej skuteczna. Skuteczność organizacji rewolucji mierzy się w jeden tylko sposób: poparciem zwykłych ludzi. Zadbajmy o to, żeby następną swoją organizację masy popierały mocniej niż popierały były „Solidarność”.
Leszek Nowak Sierpień 1983
Powyższy tekst przedrukowujemy ze zbioru artykułów Leszka Nowaka zatytułowanego „Ani rewolucja, ani ewolucja”, wydanego przez emigracyjne wydawnictwo Slovo-La Parole, bez podania daty i miejsca wydania (w rzeczywistości Paryż 1985). W 1984 roku wyszedł we Frankfurcie n. Menem zbiór pod tym samym tytułem, i przypuszczalnie tekst ten był tam drukowany jako pierwodruk. Na potrzeby Lewicowo.pl artykuł udostępnił i opracował Wojciech Goslar. Na zdjęciu obalony pomnik Stalina w Budapeszcie podczas wydarzeń 1956 r.