Adam Uziembło
Jak niegdyś...
[1956]
Jak dotąd nie mamy urzędowej wersji tego, co zaszło w Poznaniu. Zamiast ścisłego opisu, dostajemy szczegóły i szczególiki, w których znajdujemy niemało sprzeczności.
Pierwszy przemówił Cyrankiewicz, piętnując zajścia poznańskie jako prowokację, jako dzieło obcych agentów i zbrodniczego podziemia. Już dnia następnego „Trybuna Ludu” oświadczyła, że to niezadowolenie robotników, niezadowolenie zupełnie słuszne, doprowadziło do strajku i manifestacji. I wszystkie dalsze wyjaśnienia kołaczą się między „niezadowoleniem” a „prowokacją”. Za pierwszym stoi beztwarzowy wróg – biurokracja, za drugą – obca agentura czy zbrodnicze podziemie (tego żadna despotyczna administracja nigdy nie umiała rozróżniać) – dwie potęgi nieomal mityczne, wobec których nieszczęśliwa zwierzchność jest zupełnie bezradna – więc uciekła pod ochronę czołgów. Wszystko według starego wzoru. Nigdy żadna tyrania szczerej analizy niemiłych dla siebie wypadków nie dała.
Jedno jest pewne – że rozruchy poznańskie uderzyły jak pałką w łeb tych, co sprawują dyktaturę nad polskim proletariatem. Sam Ochab stwierdził, że partia nie przeczuwała nawet, że w Poznaniu zbiera się burza. Wynurzenia te zadają kłam wszystkim zapewnieniom, że KC PZPR reprezentuje klasę robotniczą w Polsce. Nie tylko nie reprezentuje, ale nie umie nawet jej obserwować. Zajmuje względem niej stanowisko takie samo, jak pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, we wszystkich czasach, zajmowali władcy opierający swe panowanie na bagnetach.
Dodajmy w nawiasie, że w tym samym nieomal stopniu dostała pałką w łeb i myśl polityczna emigracyjna. Wszystkich nas pochłonęły sprawy „odwilży” i jej objawy w prasie, czasopismach, na naradach i konferencjach. W tym wszystkim zatraciliśmy wyczucie tego, co się dzieje naprawdę. I ta prawda, że robotnik pozostał nadal najważniejszą siłą rewolucyjną w Polsce (a i w innych krajach niewolnych) – znikła nam z oczu. Trzeba było dopiero przelanej krwi, by spędzić owe tumany rozgadania i ujrzeć, że przede wszystkim robotnik stanowi to, co tak często zowie się emigracją wewnętrzną.
To, co wiemy, daje nam dość dokładny obraz walk, jakich widownią był Poznań. Robotnicy, doprowadzeni do ostateczności przez wyzysk, uprawiany przez etatystyczną administrację, wspomaganą przez niedo-partię i niedo-związki zawodowe – porwali się do protestu. Tłum wyszedł na ulicę. Maszerując wchłaniał pracowników innych zakładów – rósł. I jak zawsze w takich wypadkach – nabierał poczucia mocy. Jak zawsze nienawiść buchnęła, zwracając się przeciw najbardziej jaskrawym symbolom tyranii! Właśnie tak było w czasie rewolucji francuskiej. Tak samo rzucał się tłum na więzienia, gdy Wiosna Ludów powiała przez Europę. To samo widzieliśmy w dniach czerwcowych 1953 roku w Berlinie.
Więzienie, siedziba milicji, partii, stacja zagłuszeń radiowych – gmach Bezpieki. Tam parły tłumy. Po drodze schwytano broń. Kto zna przebieg ruchów rewolucyjnych, wie doskonale, że właśnie w ten sposób rozpętuje się żywioł rozruchu wszędzie, gdzie rozpacz wypchnęła ludzi na ulice. Tej rozpaczy zapobiegają najskuteczniej legalne reprezentacje interesów robotniczych. Ale w Polsce ich nie ma.
Rzecz jasna, że każde rozruchy wykorzystują na swój sposób elementy kryminalne – dla rabunku. Hieny są wszędzie. Prasa komunistyczna rozpisuje się o tym szeroko. Ale na razie o dowodach jakoś cicho. Czytamy doniesienia o napadach na pewne osoby, na ich mieszkania. Ale wszystko przemawia za tym, że napady owe zwracały się przeciwko znanym i najbardziej znienawidzonym funkcjonariuszom Bezpieki i to przede wszystkim tym, którzy operowali w fabrykach. Tłum rozprawiał się ze swym wrogami.
I jeszcze jeden fakt charakterystyczny. Władze partii w tych dniach po prostu znikły z powierzchni ziemi. Jej funkcjonariusze zachowali się całkowicie biernie. Nikt nie podniósł głosu w obronie „ładu i porządku”. Natomiast zwykli posiadacze legitymacji partyjnych, komórki „oddolne”, brały udział nie tylko w demonstracji, ale i jej przygotowaniu.
Czy liczby urzędowo podane są prawdziwe? Znowu nie wiemy. Są to jednak liczby bardzo poważne. Nawet za caratu niewiele demonstracji pociągnęło tyle ofiar.
W Polsce znajomość broni jest powszechna. Militaryzm sowiecki niemało się do tego przyczynił. Tam, gdzie gromadzą się tysiące, na pewno nie zabraknie umiejących obchodzić się z kaemem. I znów jest rzecz niezmiernie charakterystyczna: bronią zdobytą kierują nie weterani wojen i partyzantki – ale ludzie młodzi, wychowankowie ZMP.
Manifestacja poszła w rozsypkę. A jednak – robotnik odniósł zwycięstwo. Władza była zmuszona iść na ustępstwa – podwyżki płacy, zwrot nieprawnie pobranych podatków. Obiecano też poprawę zaopatrzenia. Władze przyznały, że uprawiały wyzysk, że podatki obliczano w sposób krzywdzący – uprawiano więc i wyzysk za pośrednictwem urzędników skarbowych; i trzeci wyzysk za pośrednictwem organów zaopatrzenia. Takie przyznanie wyrwać nie jest łatwo. Wprawdzie w każdym z tych wypadków zwalono ostatecznie winę na biurokrację. Ale przecież wiadomo, kto ją stworzył i kto nią kieruje.
Robotnik zwyciężył i pod względem politycznym. Manifestacja i rozruchy przypadły właśnie na czas Targów Poznańskich. Oglądały jej przebieg setki przyjezdnych z Zachodu. Dziesiątki reporterów porobiło zdjęcia. Prasa całego świata rozbrzmiewała wiadomościami z Poznania.
Cały przebieg strajku, demonstracji i wynikłych z niej walk świadczy najdobitniej o żywiołowości ruchu. I właśnie dlatego zwycięstwo robotnicze było tak kosztowne. Dlatego polało się tyle krwi. Nad manifestacją tą, nad całym ruchem ciążyła tradycja walk dawnych. Poznań dał poważne doświadczenie i to doświadczenie będzie wykorzystane.
Rządząca grupa w KC wie zbyt dobrze o tym wszystkim, by nie zdawać sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Ochab wprawdzie szczyci się, że inne ośrodki życia przemysłowego nie poszły w ślady Poznania – ale, tak sądzimy, powinien wiedzieć, że wrzenie trwa – trwa wszędzie. Że to wrzenie narasta i szuka odpowiednich form walki. I znajdzie formy, powiadamy, wobec których same czołgi będą bezsilne.
A więc zostaje zniesławienie ruchu poznańskiego. Jak to uczynić, by nie rozjątrzyć jeszcze bardziej robotnika, by nie ośmieszyć się po prostu wobec całego kraju?
Czytelnika gazet warszawskich, słuchaczy radia warszawskiego uderza też jakaś zupełna nieporadność.
Głaskanie – tak, robotnik był pokrzywdzony. No – ale przecież nie strajk! I dalej: Prowokacja! Zbrodnicze podziemie! Obce agentury! Czyżby ci ludzie tak dalece nie znali historii? Ot zwyczajnie – niech który weźmie do ręki organ generał-gubernatora w Warszawie, „Warszawskij dniewnik” z lat 1904-1905. Toż właśnie mąciciele, agitatorzy, kramolniki [zwodziciele (ros.) – przyp. red.] – widnieją tam na każdej szpalcie. Niech wezmą reakcyjną prasę tych czasów: jakiś „Goniec”, albo „Gazetę Polską”. Toż zachłystywały się one po prostu, wzywając pomsty niebios (a i policji) na głowy socjalistów i agitatorów. A oczywiście dopatrywały się w rozruchach i strajkach inspiracji masonów, Żydów – no i dla odmiany – agentów pruskich. „Goniec” poszedł tak daleko, że już puścił wiadomość o okupacji Zagłębia przez Prusaków (a Bułganin wniósł protest o pogwałcenie granicy powietrznej przez samoloty USA). Toż „Słowo Polskie” we Lwowie zapowiadało, że spokojna ludność zwracać się będzie do carskiej policji o obronę przed demonstrantami z placu Grzybowskiego.
Czy nie brzmi to aż kompromitująco podobnie do radia „Kraj”, że robotnicy domagają się jak najsurowszych represji na organizatorów rozruchów w Poznaniu? Nie wiemy, czy takie rezolucje zdołano gdzieś wymusić. Ale wiemy, że najbardziej służalcze pióra w Polsce od razu poniechały tego rodzaju wiadomości. Widocznie zbyt ponure echo wywołały w społeczeństwie.
Akcja zniesławienia Poznania idzie innymi, bardziej dyskretnymi drogami. Radio warszawskie już doszło do tego, że zdołało niemal całkowicie wyprzeć momenty niezadowolenia. Jego wysłannik przeprowadza rozmowę z jednym z delegatów robotniczych, który jeździł do Warszawy. Pojechał i od razu uzyskał wszystko. Dobrotliwe ministerstwo nawet przyznało więcej, niż robotnicy żądali. Powrócił więc do Poznania i na ogólnym zgromadzeniu opowiedział. Robotnicy byli najzupełniej zadowoleni. Wszystko już było jak najlepiej. I nagle – ktoś powiedział, że po innych oddziałach fabryki opowiadają co innego... Biedny delegat wyszedł na chwilę ze swojego oddziału, a kiedy wrócił, już cały tłum był na ulicy. Widocznie komuś zależało...
Z tego nieporadnego ględzenia, przerywanego przez „no”, „prawda”, i temu podobne wtręty, wynikać ma, że prowokacja była od samego początku.
Tłum poszedł – wywodzi ów osobliwy korespondent. A któż strzelał? Nie, nie robotnicy – to dzieciaki. Chłopcy szesnastoletni. No, chuligani jednym słowem. I na dowód tego chuligaństwa opowiada, że złapano takiego jednego, który w nocy strzelał z dachu „do ludności i milicjantów”. A gdy go pochwycono – to się rozpłakał. Ale nie wszyscy płakali. Byli tacy, co przyprowadzeni na policję (słuchajcie! słuchajcie!) – „udawali bohaterów narodowych”. Dosłownie – udawali bohaterów narodowych. I korespondent nie zdaje sobie sprawy, że tak właśnie pisano o Okrzei, Baronie, Kopisiu.
I pisano również w latach dziewięćsetnych o dzieciach i o wykolejeńcach. Sięgnijmy nie po gazetę. Weźmy list Romana Dmowskiego do Jeża-Miłkowskiego. Oto, co pisał ten bezwzględny wróg ruchu rewolucyjnego:
„(Socjaliści), wierząc w rewolucję, utworzyli sobie drużynę bojową, złożoną z chłopaków od lat 15 do 20, z robotników bez pracy, z nożowców i ze złodziei nawet zwyczajnych. Dla tej drużyny sztabem są Żydzi, histerycy i najzwyczajniejsi wariaci (już stu ich przewieziono z Cytadeli do szpitala dla umysłowo chorych – to jest fakt notoryczny)... Dziś w prędką rewolucję wierzyć przestają, ale drużyny nie rozwiązują, bo by się nie dała... Tę drużynę trzeba żywić, więc rabują dla niej kasy i ludzi prywatnych. Drużyna zaczyna być celem sama w sobie. Organizacja tedy rewolucyjna przekształca się stopniowo w szajkę bandytów, gorszych od zwykłych, bo oprócz rabunku szerzących bezcelowe zniszczenie”.
Wystarczy. Znajdziemy tu wszystko. I zbrodnicze podziemie, i chuligaństwo, i kryminalistów. Dmowski pisał tak o bojówce, w której walczyli Arciszewski, Mirecki, Sosnkowski – no i Piłsudski. Na usprawiedliwienie jego można powiedzieć, że nie znał ani ruchu, ani środowiska robotniczego. Opierał się na plotkach. Ale Cyrankiewicz i Ochab ten ruch znają. Znają. A jednak wysyłają do podległych sobie organów komunikaty, których treść sami nieraz piętnowali jako oszczerstwo.
Ot – po prostu wpadli w matnię – w pułapkę, jaką zastawia zawsze każda tyrania. Muszą mówić tak, jak ich carscy i burżuazyjni poprzednicy mówili. I muszą działać tak samo. Działać – czyli rozstrzeliwać robotników. Bo robotnicy stanowią największe skupisko uciskanych. Bo oni żyjąc zespołowo, zespołowo pracując – zespołem całym występują. Gromadnie. Wszędzie. Oni stanowią awangardę rewolucji.
Poznań – to nie pierwsza masakra robotników. Były inne – w Łodzi i w Zagłębiu. Tamte ruchy stłumiono po cichu. O tamtych ledwo mętne pogłoski na świat się przedostały. O Poznaniu zagadał cały świat. Poznań ponadto przyniósł zwycięstwo. I dlatego stanowi przykład zachęcający. Ten, kto na razie ustępuje niewiele – będzie musiał ustąpić więcej. A co do ofiar? W krajach przez absolutyzm rządzonych zawsze znajdzie się zastęp takich, którzy „poległym ciałem” gotowi są „dać inny szczebel do sławy grodu”.
A wśród tego zastępu znajdą się ludzie, którzy dobrze zastanowią się nad strategią walki robotniczej. I wyniki podadzą innym. W pewnym momencie ludzie ci znajdą środki po temu, by solidarną akcją sparaliżować maszynę administracyjną dyktatury. Nie jest to rzeczą niemożliwą – bo wbrew powierzchownym sądom, każdy totalizm jest organizmem nietrwałym. Jest on zawsze zagrożony przez solidarność mas ludowych. Gdzie ta solidarność krzepnie – tam odwilż staje się potopem.
Nauka, jaką nam Poznań daje – jest ogromna. Niestety, nie mamy najmniejszych danych po temu, by oceniły ją należycie czynniki rządzące. Nie mogą one zrozumieć, że punkt wyjścia dla oceny sytuacji stanowi jedynie prawda. Bez niej nie można postawić prawidłowej diagnozy. Nie mogą też zrozumieć, że „własna droga do socjalizmu”, „demokratyzacja”, „podniesienie stopy życiowej”, „współpraca międzynarodowa” itd., nie mogą pozostać pustymi słowami, fałszem służącym do zamaskowania pustych treści. A przecież jedynie uczciwa realizacja tych postulatów, realizacja w skali powszechnej, społecznej a nie partyjnej, może uchronić od wybuchu, który w obecnej sytuacji może być katastrofą. Fałszem, złudą – katastrofy się nie zażegna.
Adam Uziembło
Powyższy tekst Adama Uziembły pierwotnie ukazał się w paryskiej „Kulturze”, nr 9/107, wrzesień–październik 1956. Od tamtej pory tekst nie był wznawiany. Na potrzeby Lewicowo.pl tekst przygotował Przemysław Kmieciak.