Stanisław Osa
Jak bojowcy w Łodzi rozbrajali endeckich matołków
[1920]
W roku 1906 niejaki Roman Dmowski myślał zostać oberpolicmajstrem m. Warszawy i w tym celu, aby pozyskać względy Moskali, postanowił wybić socjalistów i stłumić rewolucję w Polsce.
Wszystkim endekom ogromnie się ten projekt podobał.
„Co to za spryciarz, ten nasz Roman, to jak Boga kocham, ludzkie pojęcie przechodzi!” – unosił się jeden endek przed drugim.
„Ba, ba! Ciekawym tylko, ile taki oberpolicmajster bierze pensji?”.
„Głupstwo, panie, pensja! Tu idzie o cały kraj, o przyszłość naszej ojczyzny! Bo gdyby Roman został oberpolicmajstrem, to nam już i autonomia niepotrzebna!”.
„Auto…”.
„A ma się rozumieć! Na diabła nam, powiedz pan, autonomia? My z tego powodu nie posiadamy absolutnie zaufania u sfer miarodajnych Petersburga. Nie wierzą nam i kwita! Co pan na to poradzisz? A niech tylko Dmowski zostanie mianowany oberpolicmajstrem Warszawy, to sprawa naszego samorządu załatwiona”.
– „Obawiam się tylko, panie, obawiam się, czy stójkowi zechcą go słuchać?”.
– „Zechcą, zechcą. To polityk ho! ho! On im tak trąby pozawraca, że wszyscy zapiszą się do narodowej demokracji. A skoro się to stanie, to autonomię mamy w garści i cicho, ładnie, pięknie! Nie, to drugi Wallenrod ten nasz Dmosio. Ja w jego geniusz wierzę! A z socjałami trzeba skończyć i pokazać Petersburgowi, że jesteśmy lojalni i stoimy przy prawie. Łódź rozpoczyna, A teraz pomyśl pan, jak on to i ślicznie uplanował!”.
„Najpierw Łódź! Gniazdo rewolucji! W ten sposób jednego wroga chwyta się za serce, drugiego za łeb!”.
Jakoż w jednym z łódzkich kościołów odbyło się uroczyste poświęcenie browningów przez księdza, którego nazwiska, ku jego wielkiej uciesze, nie pamiętam, po czym endeckie matołki wypiwszy po kieliszku wódki i przekąsiwszy błogosławieństwem onego bogobojnego księżyny – wysypali się na ulice Łodzi.
Polała się krew robotnicza, zaczęła się walka bratobójcza.
Członek CKR PPS zjechał do Łodzi, a po naradach komendant Organizacji Bojowej wezwał do siebie instruktorów.
Co robią bojowcy? – zapytał.
– Nic. Sprzątnięto tylko dwóch szpicli, jednego strażnika w Widzewie i ośmiu żandarmom powybijano zęby kulami, podobno ze zmartwienia – pomarli.
– Tak. A co robią endecy?
– Zabili już ośmiu robotników, jedenastu ranili i rzucili bombę do sklepu kooperatywy robotniczej.
– Nasi bojowcy spotykali się z nimi?
– Dwa razy.
– No i co?
– Ano pierwszy raz zaczęli do nas prażyć, ale z daleka i nic z tego nie wyszło, a drugi raz przetrąciliśmy ich w bramie na Bałutach. Rezultat: zabraliśmy im cztery poświęcane browningi. A ponieważ domagali się pokwitowania, tośmy im wysmarowali gęby na kolor czerwony i puścili.
– Tak. Niby nieźle. Ale pomimo to od dzisiejszego dnia wzbronić bojowcom absolutnie wychodzić na miasto, aby uniknąć spotykania się z nimi i nie dopuścić do niepotrzebnego rozlewu krwi. Nie możemy dopuścić do wojny domowej. Może się oni sami opamiętają albo co – dodał ciszej.
– W takim razie co mają bojowcy robić? – zapytali instruktorzy.
– Hm. Co mają robić? Niech czytają książki.
Kiedy zaś starszy „szóstki” w dzielnicy Dąbrówka obwieścił to bojowcom – to przez pewien czas łypali na niego oczami jak koguty przed śmiercią, nim wreszcie jeden przemówił:
– Jeśliście tego... to powtórzcie od początku. O Jezu!
– Od początku? Bóg tylko stwarzał świat od początku, a ja rzucę ciąg dalszy. Oto książki. Jak nie zrozumiesz jednej, to bierz drugą. Wiedza – to potęga – a na ulicę z bronkami łba nie pokazywać! Do widzenia.
– Widzieliście, bracia, książki? – odezwał się ten pierwszy.
– Widzi mi się, że oni nas chcą na agitatorów wykierować, ale im się nie uda. Dawaj Jędruś karty, kropim w iztukutkę.
– A książki?
– Niech sobie czyta ten, kto je napisał.
W tej chwili wszedł jeszcze jeden bojowiec.
– Macie książki? – zapytał z progu.
– Mamy, mamy, ale pies je będzie czytał! Powiedz jednak prawdę, co one książki znaczą?
– Tego nie wiem, ale nasz cekaer albo zląkł się endeków, albo się ich boi.
– Co opowiadasz!? Nasz cekaer? Endeków? Pies by z nimi tańcował, to nieprawda.
– Być może, ale cała Łódź czyta książki, a Bogdan drapie się jeno w brodę i co pięć minut pyta się, ilu naszych endeki zabiły.
– Podobno Łamigłowę zabili?
– I Łamigłowę zabili, i Rżewskiego zabili.
– O rety. A nam książki każą czytać… Trzymajcie mię wszyscy święci, bo nie wytrzymam!
– A ja już postanowiłem, że albo się, pieska jego niedola, ożenię, albo wstępuję do endeków.
– Oni jeszcze wciąż pyskują, że są i z Litwy, ale teraz latają za endekami jak pogorzałe koty i pytają się każdego, czy uznaje Dmowskiego.
– Jak tylko posazer przyzna się że tak, to kropią w niego jak w pierzynę. Kto to jest ten Dmowski?
– Jakiś endecki drapichrust, oni powiadają, że okropnie mądry, i chcą go zrobić królem.
– Oho! Musieliby go w kojcu trzymać.
– No ale co zrobimy?
– Ano ja myślę tak: bo już się wszystkiego dowiedziałem, oni chodzą po ośmiu i więcej, mają browningi nowiutkie. Zaczepiają każdego i pytają się, do jakiej parafii należy. Jak się mówi: „do żadnej”, to patrzą, czy się nosi szkaplerze i medaliki. Więc tego... Ja myślę, że chodźmy. Trzeba im te bronki odebrać. Bogdan mówił, żeby endeków nie rozdrażniać, więc tego, nie będziemy ich strzelać, tylko każdemu skuje się mordę na amarantowo – żeby się nie rozdrażniał i tyle.
– Ale skąd wziąć szkaplerzy?
Wkrótce jednak znalazły się i szkaplerze. Browningi umieścili w rękawach, w kieszenie powtykali dewocyjne książki – nie było tylko co dać „małemu” Marcinkowi – więc zawiesili mu na szyi guzik mosiężny, a do ręki dali różaniec z wielkimi jak bóbr paciorkami.
– Masz, bracie, możesz im w razie czego tłumaczyć, że jesteś misjonarzem.
Po czym wyszli na zwiady, wyznaczając zborny punkt na Górnym Rynku.
Mały Marcinek jeszcze w bramie odłączył się od kompanii i poszedł samopas. Lubił ogromnie chodzić samotnie i obserwować ludzi. Bawiła go przy tym niezmiernie świadomość, że oto on, członek partii, bojowiec, wymija rozmaitych ludzi i nikt o tym nie wie. Co by było, gdyby się naraz ci wymijający ludzie dowiedzieli, że on bojowiec. Ale tego nikt nie wie. I nikt nie wie, co on sobie myśli. Oto idzie jakiś oficer – Marcinek patrzy na niego i klnie w myśli cara, carową, carątka, a on nic. A co by było, gdyby wiedział? Zabawne.
Nasunął mu się przed oczy policjant z czterema żołnierzami.
Marcinek i jego sklął na potęgę.
Przystanął nawet i próbował oczami sprowokować go, ale strażnik spojrzał na niego obojętnie i poszedł.
Nikogo już pewnie nie spotkam – pomyślał Marcinek, skręcając w boczną ulicę. Tu nagle jakiś drab grzmotnął go pięścią w łeb, drugi poprawił w kark, chwycili go następnie za ręce i powlekli naprzód.
– O Boże! – myśli Marcinek. – Jeśli nie zgadnę, którzy to – endeki czy esdeki – to zginąłem!
Draby tymczasem (było ich czterech) wciągnęli go do jakiejś sieni i zaczęli rewidować.
– Rewolwer ma? – zapytał jeden.
– Ma różaniec – odparł jeden.
– Na diabła ci to?
– Znaczy się esdeki – pomyślał Marcinek – bo endeki tak by się o świętości nie wyrażali. I chciał już się przyznać, że to dla otumanienia głupich endeków, atoli jeden z oglądających ów różaniec dodał:
– Zobacz no, kolega, czy ma on medalik.
– Aha! Endeki – zauważył w myśli Marcinek.
– No co? Ma medalik? – niecierpliwił się pierwszy.
– Ma, guzik mosiężny.
– Guzik? A prawda? Cóż ty piorunie, Mahomet jesteś?
– Nie Mahomet, ale to z Rzymu guzik Ojca Świętego – odparł Marcinek.
– Hm! – zamyślili się endeki.
– Hepnij go, kolego, nosem w ten zlew i chodźmy – odezwał się wreszcie jeden.
I już zabierali się wszyscy do wykonania tego zamiaru, gdy w tym do bramy zajrzało, przez ciekawość, czterech bojowców.
Błysnęły browningi i endecy zaskoczeni znienacka podnieśli ręce do góry: Marcinek teraz wyciąga im zza pasów poświęcane browningi, a jeden z bojowców, tow. Wybrzymowski, tłumaczy wystraszonym endekom, jak niecnie postępują, strzelając do swoich.
– Przyznajecie mi słuszność? – zapytał przy końcu oracji tow. Wybrzymosz.
– Przyznajemy – odparli.
– No tak, człowiek uczciwy po takim oświadczeniu powiesiłby się, ale wy tego nie zrobicie. Wal więc w pysk jeden drugiego i rypaj mi po tych schodach na górę!
Endekom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. W paru sekundach byli już na czwartym piętrze!
Bojowcy wrócili do domu, gdzie ku niemałemu zdziwieniu zastali czekającego na nich instruktora.
Ten ich najpierw za nieczytanie książek sklął, a za nieposłuszeństwo w czynnościach zawiesił. Dopiero kiedy mu pokazali zdobyte rewolwery i opowiedzieli jak i co – zmiękł, a po chwili dodał:
– Wiecie co, chłopcy? Dacie i mnie jaki guzik na szyję! Wyskoczym jeszcze raz – co?
I tak po trochu rozbroili endeków. I Roman Dmowski oberpolicmajstrem Warszawy nie został.
Stanisław Osa
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w łódzkim „Dzienniku Robotniczym – organie PPS” nr 6 (170), 24 grudnia 1920 r. Od tamtej pory nie był wznawiany, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.