Józef Czyściecki
Globtrotterzy
[1934]
Nazywamy ich w biurze „globtrotterami”. Dlatego, że ciągle są w podróży, chodzą od miasta do miasta. Z czego żyją? Z poszukiwania pracy.
Wszystkie osoby, pragnące korzystać z opieki społecznej, są niemile widziane w biurze, ale ta kategoria jest wprost nie cierpiana. Przede wszystkim dlatego, że to nie nasi, nietutejsi, nie z naszej gminy – a następnie, że nie mamy do nich zaufania. Jesteśmy przekonani, że oni zawsze kłamią i że im się po prostu nie chce pracować.
(„To jest straszne, proszę pana, z tymi bezrobotnymi. Że to rząd daje w ogóle jakieś tam zasiłki. To tylko demoralizuje ludzi i sprzyja rozwojowi próżniactwa. Ja bym, proszę pana, to wszystko do roboty napędził”.)
Rozmowy z globtrotterami są nużąco jednostajne:
On: – Panie referencie, wspomożenie jakieś na drogę, z powodu jako bezrobotny, poszukujący pracy, jestem faktycznie bez środków do życia.
Ja: – A kto panu kazał przyjeżdżać do Wszędowa?
A potem z urzędowym oburzeniem:
– Nie, panie, nasza gmina jest za uboga na to, żeby pokrywać koszta czyichś wycieczek.
On: – Nie dla przyjemności, panie referencie, jedynie jako zredukowany z powodu kryzysu, nie mając możności, uciekam się do pomocy o skromny zasiłek, który zwrócę naturalnie.
Globtrotterzy są wymowni, bo oblatani. W niejednym już Magistracie przeprowadzali takie rozmowy. Mają wprawę. Wyrażają się górnie, z jakimś fryzjersko-urzędowym wykwintem. Znają z grubsza przepisy ustaw o opiece społecznej. Wiedzą, że przy pewnej dozie cierpliwości – byle się nie dać spławić! – nadrożne otrzymają.
W interesie gminy leży, żeby się pozbyć „elementu groźnego dla bezpieczeństwa publicznego”. Przecież wiadomo, że „taki” pracy nie znajdzie, więc chodzi o to, żeby nie mieć z nim kłopotu. Niech jedzie dalej. Niech inna gmina.
Więc po odbyciu całego ceremoniału odmowy, który obaj uważamy za konieczny, acz bezcelowy, rzucam od niechcenia tonem, który w każdym razie nie chce dawać do zrozumienia, że rodzi się możliwość udzielenia zapomogi.
– A dokumenty pan ma?
Naturalnie, że ma. Oni zawsze mają „papiery w porządku”. Wiedzą przecież, że gmina daje nadrożne na rachunek gminy obowiązanej do trwałej opieki społecznej, tj. tej, w której proszący mieszkał ostatnio dłużej niż rok. Więc jakże bez dokumentów!
Gdy już „papiery” przejrzę i ustalę gminę obowiązaną do trwałej opieki społecznej, zaczyna się pisanie. A więc najpierw protokół zgłoszenia, potem pismo do „odnośnego” Urzędu Gminnego lub Magistratu, wreszcie asygnata do Kasy na 1,80 zł, słownie: jeden złoty 80 gr. I to jest jeszcze jeden powód mojej wybitnej niechęci do globtrotterów. Tyle pisaniny za 1 zł 80 gr. Żeby chociaż 10 zł, no, to rozumiem. Ale my dajemy tylko na bilet do najbliższej stacji, bo przecież chodzi jedynie o to, żeby się gościa pozbyć. Żeby nie stał w biurze i nie opowiadał kwieciście o swojej nędzy.
Gdyby referent opieki społecznej był literatem, albo gdyby przynajmniej miał serce, to by może tak się nie złościł, nie szarpał, nie ciskał. To by może za mgławicą górnolotnej, denerwującej tyrady zobaczył pogaszone paleniska kotłów, sparaliżowane maszyny, podobne do obelisków cmentarnych kominy fabryczne, pozabijane deskami okna warsztatów. Może by zobaczył w zbliżeniu złe i blade twarze kobiet i dzieci żrących się i klnących w nie opalanych izbach, kradnących węgiel i kartofle z wozów, szwendających się po ulicach miast z upartą nadzieją znalezienia czegoś do żarcia, wystających w ogonkach do kuchni dla bezrobotnych, błagających sklepikarza o wydanie na borg jednego bochenka chleba. Twarze kobiet i dzieci, których mężowie i ojcowie poszli w świat szukać pracy. Pracy – łaski, pracy – jałmużny, pracy – skarbu.
Ale referent opieki społecznej ma tyle spraw na głowie, tyle innych ważniejszych kawałków do odrobienia. Nie płacą mu za serce, tylko za pracę. Pracę dla dobra gminy. Nie jest od tego, żeby się rozczulać nad tymi włóczęgami.
„Bo, proszę pana, takich bezrobotnych to my świetnie znamy. Im się po prostu pracować nie chce. Zdrowi ludzie i nie wstydzą się żebrać. Próżniaki jedne!”.
Trzeba przecież jakoś uspokoić sumienie...
Józef Czyściecki
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się jako część cyklu tekstów autora pt. „Zza biurka referenta opieki społecznej”, który z kolei zamieszczono w pracy zbiorowej „Pierwszy Maja”, sygnowanej nazwą Zespołu Literackiego „Przedmieście”, Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, Warszawa 1934, od tamtej pory niewznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski. Zespół Literacki „Przedmieście”, który powstał w czerwcu i lipcu 1933 r. był inicjatywą prozaików o poglądach prospołecznych, postulujących podejmowanie tematyki związanej z położeniem niższych warstw społecznych i problemami socjalnymi. Dzieło literackie miało w ich zamierzeniu mieć charakter swoistego „wizjera”, służącego obserwacji i analizie realiów społecznych oraz zwróceniu na nie uwagi opinii publicznej i decydentów. W skład ZP „P” wchodzili m.in. Helena Boguszewska, Jerzy Kornacki, Władysław Kowalski, Zofia Nałkowska, Sydor Rey, Bolesław Zandberg i Halina Krahelska (opuściła go jednak już wiosną 1934), a współpracowali z nim m.in. Józef Czyściecki, Alfred Degal i Gustaw Morcinek.