Marian Malinowski
Z dawnych dni
[1919]
Pracował w fabryce ciężko na kawałek chleba, tak jak i jego ojciec – był robotnikiem... Czego chciał, gdzie dążył?... Szukał prawdy... Kto go pchnął na drogę walki i – śmierci? Krzywda! Młody był, jednak czuł, że ojcu jego źle było zawsze na świecie, a jemu nie lepiej, lecz co dzień gorzej się powodzi. Słyszał w niedzielę z kościelnej kazalnicy, że tak być musi, bo to sam Pan Bóg tak świat stworzył... Ano – wątpił... Nie chciał wierzyć, aby Pan Bóg był niesprawiedliwy... Ha, cóż, przy stwarzaniu świata nie był, więc nie mógł sprawdzić... Czuł, że na świecie jest zło, które należy zastąpić lepszym jutrem... Cóż – czasy podłe... Ulicą nie przejdź, bo kolby, nahajki świszczą w powietrzu... Tu i tam trup – to codzienna praca carskich siepaczy... Zetknął się z socjalistami i wstąpił do bojówki – przeznaczono go do piątki Henryka Barona...
Chodził na wszystkie „roboty” – a wiele ich było, bardzo wiele. W „krwawą środę” pracował bez wytchnienia – pracował uczciwie, gdzie tylko go posłano. Wolny od pracy codziennej czas (pracował w fabryce Konrada i Jarnuszkiewicza) poświęcał na „robotę” oną – ciężką a konieczną.
Pierwszego listopad 1907 roku, rano o 10, spotkał się z wrogiem na rogu ulicy Krochmalnej i Towarowej. Ich było pięciu – on jeden. Oni z karabinami – wiadomo, carscy słudzy, on jedną ręką trzymał parasol, a drugą w kieszeni odsuwał bezpiecznik na „bronku”...
Stoj! ruki w wierch!... Towarzysz Stanisław Sadowski momentalnie wyciągnął broń i w odpowiedzi śle strzały jeden po drugim. Rani rewirowego w ucho, ten pada ze strachu. Sam szybkim krokiem cofa się w Krochmalną, za nim agenci ochrany i patrol żołnierzy. Za chwilę jeden ze szpicli, ugodzony kulą, pada obok parkanu nr 75. Sadowski wbiega do domu nr 73, dążąc w drugie podwórze – za nim pędzi, strzelając, strażnik... Chybia ciągle... Stach już ze schodów drugiej poprzecznej oficyny odwraca się nagle i na progu sieni kładzie celnym strzałem stójkowego. Żołnierze uciekają w popłochu na ulicę.
Wkrótce telefony pracują... We wszystkich cyrkułach alarm, w koszarach pułku wołyńskiego, jak przed bitwą, warczą bębny. Zdąża pomoc z koszar: batalion wołyńców, jedna kompania pułku grochowskiego, ze wszystkich cyrkułów komisarze, rewirowi, z ochrany –szpicle...
Wszystko to pędzi, szykuje broń, pała zemstą przeciwko komu? Przeciwko jednemu robotnikowi, któremu krzywda społeczna kazała iść tą drogą – drogą walki i śmierci... Tow. Sadowski wbiega na trzecie piętro, otwiera drzwi do mieszkania tow. Wicka, który, zainteresowany wystrzałami, chciał wyjść i zobaczyć, co się dzieje. Sadowski, zapytany przez Wicka: „Co to jest?” – odpowiada flegmatycznie: „No, nic wielkiego, zabiłem rewirowego, stójkowego i szpicla. Ale ja stąd wychodzę, bo spodziewam się, że zaraz i tu wpadną, a nie chcę was, towarzyszu, niepotrzebnie narażać”.
Na schodach gromadka podnieconych wypadkiem kobiet radzi spiesznie po cichu, by młodzieńca przebrać w kobiece odzienie i, póki mniej wojska, wyprowadzić. Wicek proponuje mu, aby się przebrał, a broń można ukryć. Sadowski odrzuca stanowczo projekt przebrania i ucieczki, zaś na propozycję schowania broni odpowiada: „Pepeesowiec z bojówki oddaje broń tylko z życiem”... Wychodzi z mieszkania Wicka, rzuciwszy na pożegnanie: „Dziś mój dzień! bądź zdrów, towarzyszu!”... Zaległa cisza na chwilę, moment niepewności, oczekiwanie czegoś, co już się zbliża, jako nieubłagane fatum...
Na Krochmalnej zebrano przeszło batalion wołyńców, z tyłu posesji nr 73, na Grzybowskiej – kompania pułku grochowskiego. Rozpoczyna się planowa akcja. Ba! do bramy domu nr 73 wejść niepodobna, gdyż tow. Sadowski, zająwszy stanowisko w oknie klatki schodowej drugiej, poprzecznej oficyny, w oknie znajdującym się wprost bramy frontowej i pierwszej poprzecznej oficyny, rani każdego, kto się ośmiela wysunąć w głąb bram i podwórza. Żołnierz-wołyniec, Worobjew, zachęcony słowami tchórzliwego naczalstwa, dopada już drugiej bramy i tu dostaje śmiertelny strzał w brzuch. Naczalstwo wściekłe... Poprzez sklep rzeźnika i jego mieszkanie dostają się żołnierze na pierwsze podwórko, a stąd przez klatkę schodową pierwszej poprzecznej oficyny wpadają do mieszkań, których okna wychodzą na drugie podwórko, a więc i drugą poprzeczną oficynę, gdzie się broni nasz towarzysz. Na dany znak, z ulicy, przez bramę i z okien mieszkań wszystkich trzech pięter pierwszej oficyny oraz od ulicy Grzybowskiej rozpoczęto niemilknącą kanonadę, trwającą przeszło 2 godziny. Dowodzący oficerowie i komisarze w raportach zaznaczyli, że dano przeszło dwa tysiące strzałów. Tymczasem Sadowski, odrzuciwszy projekty mieszkańców, chcących mu ułatwić pomimo oblężenia ucieczkę, przebiega z mieszkania do mieszkania, strzelając przez okna do kryjących się w mieszkaniach przeciwległej oficyny żołnierzy. Strzelał dlatego z okien różnych mieszkań, aby, jak mówił, nie uczynić kogoś specjalnie odpowiedzialnym za współudział. Ładunków jednak ubywa, bowiem wszystkiego zaledwie miał przy sobie 60 sztuk.
Schodzi z trzeciego piętra na pierwsze i z okna, oszczędzając ładunków, wali do każdego z żołnierzy czy policji który by się odważył pokazać w bramie.
Kilka razy żołnierze starali się masą całą wpaść na drugie podwórko, ale zawsze cofali się, unosząc rannych. Na podwórku – kurz z opadającego tynku, świst kuł, hałas salw i krzyki przerażonych mieszkańców czyniły piekło nie do opisania... Walka dla niego beznadziejna trwa – pozostało już tylko kilka nabojów... Co robić?... Koniec życia, a więc i walk życiowych tuż... Hej, carskie zbiry! Żywcem mnie nie weźmiecie! – słychać gromki okrzyk. Sadowski wydobywa papiery legitymacyjne i drze je w drobne strzępki... Myślą pożegnawszy się ze wszystkim, co było mu drogim na ziemi, lufę browninga skierowuje we własne czoło... Walka, zdenerwowanie, wyczerpały siły – ręka zadrżała... kula przeszła po wierzchu głowy... Cóż to... żyje jeszcze... słyszy salwy karabinowe... W ostatnim postanowieniu szybko daje do siebie dwa strzały – jeden pod szczękę z prawej strony, a drugi w skroń... Martwe ciało osunęło się na schody... Uwolnił się od prześladowców... A salwy jedna za drugą grzmią... To salwy honorowe... już nad trupem...
Strzelanina trwała jeszcze z pół godziny. Nie słysząc odpowiedzi, przez dachy sąsiednich oficyn, popychając przed sobą żyda administratora domu nr 73, żołnierze-wołyńcy wpadli na schody, gdzie leżały zastygłe zwłoki. Odezwała się świstawka dowodzącego oficera, zatrzeszczały bębny na ulicy i ćma moskali z najeżonymi bagnetami rzuciła się z ulicy w podwórze. Z okrzykiem „hura!” zapełnili schody, gdzie leżał martwy towarzysz.
Aresztowano wszystkich mężczyzn – razem do 180 osób. Wyprowadzono ich na ulicę Krochmalną, ustawiając w dwa szeregi.
Podjechały wozy strażackie... Zabierają zabitych i rannych żołnierzy oraz popostrzelanych i pobitych ciężko kolbami przez nich mieszkańców; bowiem po „opanowaniu” fortecy zaczęło się znęcanie nad bezbronnymi a mimowolnymi świadkami walki, mieszkańcami oficyny.
Wieczorem o 6 zjawił się czyściciel miejski z wozem, na który wciągnięto zwłoki towarzysza, odwożąc je do prosektorium na ulicę Teodora, dokąd nasi towarzysze jednej z następnych nocy poprosili fotografa z zakładu p. Miecznikowskiego w celu dokonania zdjęcia fotograficznego poległego towarzysza, znajdującego się w trumnie.
Tak w 20. roku życia zginął, walcząc o lepsze jutro dla tych, pośród których przyszedł na świat i pośród których wzrastał, patrząc na ich ciężką walkę życiową.
Marian „Wojtek” Malinowski
Powyższy tekst jest rozdziałem wspomnieniowej książki Mariana Malinowskiego „Z krwawych dni”, Lublin 1919. Od tamtej pory nie była wznawiana, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.