Konrad Świerczyński
Walka o duszę dziecka
[1946]
Był rok 1922. Upłynęło 5 lat od wybuchu rewolucji rosyjskiej i obalenia caratu. Byłem sterany czteroletnim więzieniem, w tym walką na frontach Rewolucji Październikowej w okresie od 1917 do 1919 r., po powrocie do kraju ciężko walczyłem o egzystencję, pracując jako szewc-chałupnik, wyzyskiwany przez rodzimych wyzyskiwaczy, gnębiony i prześladowany przez rodzimy rząd w nędznym bycie proletariusza. Choć jeszcze młody, bo zaledwie 34-letni, czułem się już starcem na schyłku życia. I oto w tym roku 1922 i w tych warunkach bytu, życie rzuciło mi na barki wielki obowiązek. 22 sierpnia narodził mi się syn. Obowiązek wychowania go na pożytecznego członka społeczeństwa i kontynuatora mej walki, był bardzo ciężkim zadaniem. Jakże go kształcić? Jak rozwijać jego myśli, jego światopogląd? W szkole, której atmosfera przeładowana była nacjonalizmem, religią i nienawiścią rasową.
Postanowiłem walczyć o duszę dziecka. Nie dopuścić do tego, by faszyzm wychował go na swojego janczara. W przekonaniu, że niewiele zostało mi czasu, bardzo wcześnie zająłem się jego nauką. I tak już w siódmym roku życia, oprócz znajomości czytania i pisania syn mój był już nieźle zaawansowany w językach rosyjskim i niemieckim. Nadszedł okres obowiązkowego nauczania. Co robić? Nie mogłem go rzucić na żer ówczesnej pedagogiki, postanowiłem ocalić go od niej. W ustawie o obowiązkowym nauczaniu wyczytałem, że dziecko może być zwolnione od uczęszczania do szkoły, o ile rodzice udowodnią, że kształcą je poza szkołą. Był to punkt ustawy przystosowany specjalnie dla tych, którzy pogardzali szkołą powszechną, nie ze względów jej nauczania, lecz jej klasowego charakteru „szkoły pariasów”. I choć nauka tej szkoły nie była im wstrętną, patrycjusze burżuazyjni unikali stykania swych dzieci z dziećmi plebejuszy proletariatu.
Zgłosiłem wniosek o zwolnienie mego dziecka od obowiązku uczęszczania do szkoły powszechnej, ale zażądano ode mnie świadectwa urodzenia dziecka, względnie wyciągu z ksiąg ludności. Zagnało mnie to w ślepy zaułek.
Jako wolnomyśliciel, bezwyznaniowy, nie mogłem dziecku swemu narzucić religii, w którą sam nie wierzyłem, a uzyskanie świadectwa urodzenia, musiało być połączone z rytuałem chrztu. Parafia była urzędem stanu cywilnego. Ksiądz kropidłem zatwierdzał prawo obywatelstwa nowej jednostki społeczeństwa. Prawo to nadawała ekspozytura rządu watykańskiego, jednym słowem – wroga okupacja. Położenie bez wyjścia. Pozostaje jeszcze wyciąg z ksiąg ludności. Chłopiec ma 7 lat, więc musi być zameldowany. Urzędu Ewidencji Ludności wówczas jeszcze nie było. Meldunki w poszczególnych domach prowadził tak zwany rządca, który na podstawie zameldowania mógł wydać wyciąg zameldowania; zwróciłem się do niego. Przejrzał książki meldunkowe i z oburzeniem zwrócił się do mnie:
Panie, pański syn jest niezameldowany, złożę na pana raport do policji!
Ależ panie, syn mój mieszka w tym domu już siedem lat. Gdybym posiadał psa, to jestem pewien, że w ciągu siedmiu tygodni zainteresowałby pan nim odnośne władze, a tu o obywatelu kraju ani pan, ani żadna władza nic nie wie. Uprzedzę pana z tym raportem, bo ciekawi mnie, dlaczego moje dziecko nie zostało zameldowane.
Jakże miałem go zameldować, kiedy pan nie dostarczył mi metryki.
A to labirynt! Wyjścia z niego nie ma. Poszedłem do komisariatu policji. Tam skierowany do pewnej urzędniczki, która załatwiała sprawy meldunkowe – zwróciłem się ze skargą na rządcę, który w ciągu siedmiu lat nie zameldował mi dziecka powołując się na to, że nie miał świadectwa urodzenia.
Urzędniczka spytała:
A dlaczego pan nie dostarczył świadectwa?
Nie ma w kraju takiego urzędu, który by mi je wystawił.
Jak to? Każda parafia jest upoważniona do tego.
Tak, lecz parafia w myśl nakazu swej władzy, dla mnie obcej, wrogiej i zaborczej (władzy Watykanu), nie wyda mi świadectwa bez obrzędu religijnego, który przeze mnie jest traktowany jako dawka trucizny paraliżującej myśl wolną człowieka.
W takim razie jest pan bezwyznaniowy, a prawa nasze obejmują swą opieką gminy wyznaniowe i nie przewidują istnienia „wyznania bezwyznaniowego”, a pana jako oficjalnego katolika (w którego dokumentach jest to wyraźnie powiedziane) obowiązuje podporządkowanie się stanowi rzeczy, jaki panuje w kościele rzymsko-katolickim.
Nigdy! Jestem Polakiem. Rząd uznaje pełną suwerenność mej Ojczyzny, wobec czego mam prawo nie podporządkowywać się prawom okupacji watykańskiej, gdyż tak rozumiem tę sprawę. Konstytucja gwarantuje mi wolność sumienia. Nie jestem winien temu, że rodzice mnie ochrzcili.
Ja panu na to nic nie poradzę. Chyba że komisarz. I skierowała mnie do komisarza.
Wszedłem do gabinetu komisarza, wyjaśniłem mu swą sprawę, w powyżej opisanej formie, dodając, że oto obecne jest moje dziecko (przyprowadziłem ze sobą syna) i jeśli należy zastosować przemoc, to niech ją zastosują bezpośrednio, prowadząc go do kościoła pod konwojem, gdyż ja w tym gwałcie nad moim dzieckiem udziału brać nie mogę. Komisarz wysłuchał mnie bez komentarzy, przyznając mi nawet rację co do gwarancji przez konstytucję wolności sumienia.
Lecz sprawa ta nie jest uporządkowana, gminy bezwyznaniowej nie mamy. Zmusić do chrztu pańskiego dziecka nie mamy prawa. Kompetencje moje w tej sprawie są ograniczone, wobec czego zwrócę się do starosty po wskazówki w tej sprawie.
Ujął za słuchawkę telefonu, polecając mi poczekać w sąsiednim pokoju. Czekałem dość długo. Po upływie pół godziny mniej więcej, wezwał do siebie wyżej wspomnianą urzędniczkę i mnie, polecił jej wypełnić druczek meldunkowy, a rubrykę, w której była mowa o wyznaniu, wypełnić słowem „bezwyznaniowy”. Zwracając się do mnie powiedział:
- Musi pan podpisać, że czuje się pan odpowiedzialnym za nadanie dziecku imienia, gdyż może się zdarzyć, że okoliczności mogą pana skłonić do chrztu dziecka i może się panu podoba nadać mu wówczas inne imię, a w tym wypadku wynikłyby dla pana przykre następstwa.
Podpisałem chętnie. Otrzymałem druczek meldunkowy, na którym było wyraźnie napisane: „Konrad Bernard Świerczyński, bezwyznaniowy”. Druczek był zaopatrzony w pieczęć komisariatu i podpis komisarza. Hosanna! Zwyciężyłem. Pobiegłem do rządcy domu z drukiem, by mi zameldował syna. W kilka dni potem, gdy przyszedłem do niego po wyciąg i otrzymawszy go, oniemiałem. Głosił on iż w dniu tym, roku tego został zameldowany w domu tym Konrad Bernard Świerczyński „wyznania mojżeszowego”.
Czyż pan zwariował? – krzyknąłem na rządcę – gdzie pan masz dokument na to, iż syn mój jest Żydem?!
Jak to, odpowiedział, przecież na druku meldunkowym wyraźnie pisze „bezwyznaniowy”, to znaczy Żyd.
O uświęcona przez kościół głupoto! Jakże rozbrajasz swym kretyństwem. Uśmiechnąłem się pobłażliwie i wytłumaczyłem mu, że jest w błędzie, gdyż syn mój choć nie ochrzczony, jednakże nie jest i obrzezany i dlatego proszę o wydanie mi wyciągu zgodnego z brzmieniem druku, jako wyciągu meldunkowego „bezwyznaniowca”. Po dłuższym wahaniu, pod wpływem tych argumentów uległ i wystawił mi drugi wyciąg, zgodny już z drukiem meldunkowym. Posiadając ten dokument postanowiłem jednakże syna mego umieścić w szkole, wychodząc z założenia, że domowa nauka nie zastąpi mu w zupełności nauki w szkole. W tym celu wybrałem pewne prywatne gimnazjum, które polecono mi jako takie, którego dewizą było „grunt to forsa”. Miałem nadzieję, że przy pomocy tego cudownego środka będę miał możliwość ścisłej kontroli nad wychowaniem swego syna.
Dyrektorem tego gimnazjum była pewna dama. Przyjęła mnie z otwartymi rękami. Gdym przedstawił jej dokumenty mego syna, to jest wyciąg, stropiła się:
- Panie, mam różnych uczniów: ewangelików, kalwinów, Żydów, lecz bezwyznaniowca ani jednego.
A więc odpowiedziałem:
W tej kolekcji można umieścić choć jednego bezwyznaniowca.
Tak, lecz co będzie, jeśli on jako taki będzie mi tu prowokował?
Niech pani będzie spokojna, ja mu tego czynić nie każę, a gdy nie będzie uczony religii, z pewnością nic go nie będzie obchodzić, że inni uczą się tego przedmiotu. Gdy nie będzie prowokowany, nie będzie reagował.
Uspokojona tymi argumentami przyjęła go do klasy wstępnej, zapewniając mnie, że nie będzie uczony religii. Wszystko poszło jak z płatka. Naznaczyła mi co prawda opłatę dosyć słoną jak na moją kieszeń, lecz trudno – zgodziłem się i byłem zadowolony z takiego załatwienia sprawy. Syn mój poszedł do szkoły. Byle szybciej zdobył trochę wiedzy, a przyszłość może niedaleka otworzy mu szerzej wrota wolnej myśli, wolnej nauki. Kilka dni później syn mój powróciwszy ze szkoły zakomunikował mi:
Tatusiu, w szkole ukarali mnie, wcale niesłusznie, nie wiem nawet za co.
Opowiedz mi w takim razie, jak to było.
A tak. Nauczycielka naszej klasy uczyła religii. W pewnej chwili zwróciła się do mnie, żebym odmówił „Wierze w Boga”. Podniosłem się z ławki i odpowiedziałem: „Proszę pani, kiedy ja nie wierzę w boga”. Wtedy ona wpadła we wściekłość, zaczęła mi wymyślać od smarkaczy, każąc mi za karę klęknąć w kącie klasy. Ja nie chciałem. Wtedy nauczycielka zawołała chłopców z wyższej klasy, którzy bili mnie i siłą rzucili mnie na kolana. Klęczałem w kącie klasy kilkanaście minut. Gdy weszła kierowniczka, zobaczyła mnie i zwróciła się do nauczycielki: „Co to jest?”. Ta powiedziała: „Proszę pani, ten smarkacz ośmielił się powiedzieć wobec całej klasy, że nie wierzy w boga”. „Ależ tak jest” – powiedziała kierowniczka – „on jest bezwyznaniowy”. Wtedy wstałem z klęczek. Nauczycielka wzięła mnie na kolana i zaczęła uspokajać, głaskając po głowie, mówiąc: „widzisz, bozia jest, kto ci powiedział, że bozi nie ma? Tatuś? Twój tatuś jest głupi”.
Zgroza przejęła mnie wobec tych podłych metod walki ze światłem i rozwojem wolnej myśli. Ostry ból wyrzutu sumienia przeszył mi serce, że moje dziecko cierpi i jest prześladowane za to, że ja podnoszę bunt przeciw panującemu porządkowi. Za to, że pragnieniem mym jest wychowanie dziecka mego na wolnego od fanatyzmu i przesądów człowieka. Fakt prześladowania był konsekwencją mej walki o duszę dziecka, lecz ich metody przeciwdziałania były wprost potworne. Nie dość im było znęcania się nad dzieckiem, chcieli mu jeszcze wydrzeć szacunek dla ojca, poniżyć ojcowski autorytet i cześć w sercu dziecka. Udałem się nazajutrz do szkoły, zwróciłem się do kierowniczki z ostrym protestem przeciw takiemu postępowaniu, mówiąc:
- Gdzież jest wasza wiara, gdzie poszanowanie przykazań waszego boga? Uczycie, że bóg przykazał czcić ojca i matkę, a wy tę cześć poniżacie w pojęciu dziecka.
Kierowniczka, której zasadniczo rozchodziło się o zyskownego klienta, starała się załagodzić incydent, tłumacząc, że powstał on jedynie na skutek tego, że nauczycielka nie wiedziała, że syn mój jest bezwyznaniowcem i więcej coś podobnego się nie zdarzy. Syn w dalszym ciągu uczęszczał do szkoły. Po upływie kilku tygodni po wyżej wymienionym incydencie otrzymałem list od kierownictwa szkoły z wezwaniem, by omówić sprawę sprawowania się mego syna w szkole.
Przeczuwając nową chryję spytałem syna, co tam nowego narozrabiał.
- Ach tatusiu, to nie ja, to mój kolega, który siedzi ze mną w jednej ławce. To było na religii. Nauczycielka opowiadała dzieciom o wszechmocy bożej, że bóg kieruje wszystkim co się dzieje na świecie: kwiatkami, ptaszkami i w ogóle, że co się tylko stanie, to jest wynikiem woli bożej. I wtedy ja szepnąłem do ucha swemu koledze: „Byłem świadkiem gdy auto przejechało człowieka, bóg widać zapomniał nim kierować i szofera aresztowali”. Nauczycielka zauważyła, żem coś powiedział na ucho do kolegi i kazała mu powtórzyć, co mu mówiłem. On głośno wyrecytował to, co mu powiedziałem i to właśnie dlatego kierowniczka tatusia wzywa. Ale to nie ja nauczycielce mówiłem, tylko on.
Cóż miałem robić? Potępić polot rozumowania mego dziecka? Przeciwnie, byłem dumny z niego. Poszedłem do kierownictwa szkoły. Kierowniczka zaraz na wstępie wyjaśniła mi sytuację tymi słowami:
- Zachowanie pańskiego syna skłania nas do tego, że zmuszeni jesteśmy usunąć go ze szkoły.
Po czym wezwała nauczycielkę i mego syna. Nauczycielka powtórzyła mi dosłownie incydent opowiedziany mi przez syna, dodając:
- Gdy kolega jego powtórzył to, co pański syn mu powiedział, cała klasa ryczała ze śmiechu, nie mogłam po prostu opanować tego wybuchu szyderstwa.
Spojrzałem na nią z politowaniem i odrzekłem:
- Winna pani stąd wyciągnąć wniosek, że nauczanie pani jest tak absurdalne i śmieszne, że nawet dzieci poważnie go nie traktują.
Po czym ująwszy za rękę swego syna powiedziałem:
- Chodź synu, jesteś kością w gardle potwora pożerającego myśl i wolę ludzką. Chodź, będę cię uczył sam.
Już w roku 1924 porzuciłem swój niewdzięczny fach szewski i otworzyłem na placu Kercelego księgarnię. Za pośrednictwem swych książek miałem możność skontaktowania się z nauczycielami „spasowiakami” i tym podobnego pokroju ludźmi, którzy zaznajomiwszy się z moimi kłopotami, przyszli mi chętnie z pomocą w kształceniu syna. Towarzysze też gorliwie zajęli się tą sprawą. Kilku doskonałych nauczycieli spomiędzy nich uczyło go poszczególnych przedmiotów nauki programowej, poza nią zaś zapoznawali go z nauką o walce klas, o niesprawiedliwości ustroju społecznego, o lepszym jutrze sprawiedliwości społecznej. Tak wychowywany mój syn był wolnym od wpływów szerzonej w szkole nienawiści rasowej, nacjonalizmu i fanatyzmu religijnego.
Tymczasem zmieniła się forma ewidencji ludności. Wyciągu, który złożyłem w wyżej wspomnianej szkole, nie zwrócono mi. Drugiego podobnego nie chcieli mi wydać.
W roku 1933 przeprowadziłem się z ul. Burakowskiej na Leszno, co stało się przyczyną nowego prześladowania. Trzeba było się zameldować. Syn mój nie posiadał świadectwa urodzenia ani wyciągu z ksiąg ludności. Prowadzący meldunki, w myśl ustaw o ewidencji ludności, odmówił mi zameldowania syna przy czym złożył raport do komisariatu rządu na mnie, za niedostarczenie do zameldowania świadectwa urodzenia. Wezwano mnie do komisarza rządu.
Tam znowu wytłumaczyłem, że świadectwa powyższego nie mogę otrzymać, bo nie ma takiego urzędu, który by mi go wydał, wyjaśniając jednocześnie mój stosunek do kościoła. Na wstępie zagrożono mi przykrymi dla mnie konsekwencjami. Odpowiedziałem, że w myśl konstytucji mam zagwarantowaną wolność sumienia, że w średniowieczu, nie uniknąłbym pewnie stosu, że represje zastosowane do mnie godzą w powagę Sejmu i jego konstytucję. Zaproponowano mi wtedy kompromisowe wyjście z tego położenia.
- Wie pan co? Wyznanie kalwińskie jest mocno zreformowane i nieobciążone tak rytuałami, jak rzymskokatolickie i byłoby lepiej dla pana, syna swego wcielić w poczet wyznawców tego kościoła.
Z oburzeniem odpowiedziałem na tę propozycję. W rezultacie zameldowano syna jako „s. Świerczyńskiego”, pozbawiając go imion.
W roku 1937, gdy syn mój rozpoczynał 16. rok życia i był dość zaawansowany w nauce, towarzysze i nauczyciele orzekli, że dalsze kontynuowanie nauki sposobem domowym nie ma sensu, że dalszy mój upór może tylko przynieść szkodę. Trzeba umieścić go w szkole i dlatego trzeba go ochrzcić. Pragnienie dobra dla mego dziecka i rozsądne rady towarzyszy ostatnie skłoniły nas, to jest mnie, moją żonę i syna (gdyż syn mój w tej sprawie już miał pełne prawo zabierać głos), do tego kroku. Postanowiliśmy dla zdobycia świadectwa poddać go obrządkowi chrztu. Tu muszę podkreślić, że żona moja w zupełności podzielała moje poglądy i dzielnie wspierała mnie w tej walce o duszę dziecka. Przyznam, że byłem w kłopocie jak przystąpić do tej sprawy. Co innego bowiem zanieść do kościoła niemowlę, a co innego zaprowadzić dorastającego już mężczyznę. Dlatego udałem się do parafii, by się poinformować o formalnościach, jakie są wymagane w danym wypadku. W kancelarii parafii zwróciłem się do urzędującego tam osobnika z prośbą o wyjaśnienie mi, czego wymaga procedura chrztu dziecka.
Dostarczy pan akt ślubu, metrykę swoją i żony i to wszystko.
Dobrze – odrzekłem – lecz mego dziecka chrzest różni się nieco od przeciętnych chrztów, gdyż dziecko moje liczy sobie już 16 lat.
A dlaczego pan tak długo odwlekał chrzest?
Zająwszy ugodowe stanowisko, nie chcąc go prowokować, odpowiedziałem wymijająco:
- Tak jakoś się składało, że nie było mi to tak bardzo potrzebne, a za tym i pilne, lecz teraz syn mój potrzebuje zdać egzamin jako eksternista, a do tego jest potrzebne świadectwo urodzenia.
Tu mu się rozjaśniło w głowie i krzyknął:
- Ach tak! To panu nie potrzebny jest chrzest, tylko świadectwo! Nasz kościół rzymskokatolicki obejdzie się bez takich wyznawców, dla komunistów nie ma w nim miejsca. Idź pan do komisariatu policji, tam otrzyma pan świadectwo, jakie się panu należy!
Tak pobłogosławiony wyszedłem z niczym. Powróciwszy do domu opowiedziałem żonie rezultat swej wyprawy na łono kościoła. Żona zmyła mi należycie głowę, nazywając mnie niedołęgą.
- Nie umiesz ich podejść. Ty zawsze otwarcie. Ich trzeba przekonywać ich własnym systemem – oni kłamią, im trzeba blagować. Ja pójdę do nich.
Na drugi dzień poszła do kancelarii parafialnej kościoła Wolskiego. Po powrocie zdała mi relację ze swojej wizyty. Wspomnianego powyżej przeze mnie urzędnika kancelarii gruntownie przekonała argumentami, że jest wierną katoliczką, że bywa na odpustach i że każdego roku chodzi pieszo do Częstochowy, co jest dowodem, że i dziecko swoje wychowuje bogobojnie. Wobec powyższego ustosunkowali się przychylnie do sprawy chrztu. Czasu było mało, gdyż za dwa dni syn stanąć miał do egzaminu, więc natychmiast zmobilizowałem chrzestnych rodziców, po czym całą kawalkadą udaliśmy się do kościoła. W kancelarii po załatwieniu formalności i opłaceniu haraczu poprosiłem urzędnika o wydanie mi świadectwa pod pozorem, że nie chciałbym powtórnie zajmować mu drogocennego czasu, ale on przebiegły nie dał się oszukać, będąc przekonany, że ja w ten sposób uchyliłbym się od obrzędu chrztu. Powiedział:
- Wydam panu świadectwo wtedy, kiedy pan przyniesie kartkę od księdza, stwierdzającą że chrzest został dokonany.
Trudno. Poszliśmy do księdza. W refektarzu kościoła natknęliśmy się na księdza – przysadzistą pulchną baryłeczkę. Zwróciłem się do niego z prośbą o udzielenie sakramentu chrztu memu dziecku. Spojrzał po naszej gromadce i nie dostrzegając niemowlęcia spytał:
- A gdzież dziecko?
Wskazałem mu mego syna. Musiał biedak dobrze zadrzeć brodę, by spojrzeć w twarz dziecięcia oczekującego na sakrament chrztu. Widząc, że ma do czynienia z dojrzałym już człowiekiem, obrzęd chrztu urządził z wielką pompą, chcąc mu zaimponować wspaniałością tego obrzędu.
Przed wielkim ołtarzem rzęsiście oświetlonym przy dźwiękach organów i tym zwabionej licznie publiczności.
Uzyskawszy świadectwo syn mój zdał egzamin do trzeciej klasy gimnazjum im. Żeromskiego. W następnym roku uzyskał małą maturę, poszedł do liceum. Tam też uzyskał świadectwo dojrzałości, już za okupacji kontynuując naukę potajemnie.
Według ich taktyki – „zwyciężony”.
Jednak zwyciężyłem, wychowując wolnego duchem człowieka.
Konrad Świerczyński
Powyższy tekst został napisany w roku 1946, a pierwotnie został opublikowany prawdopodobnie w roku 1947 w „Przeglądzie Tarnowskim”. Zachował się w zbiorach materiałów autora. W roku 2012 opublikowano go w piśmie „Chaos w mojej głowie”. Na potrzeby tego ostatniego pisma oraz obecnej publikacji na Lewicowo.pl tekst przygotował Michał Przyborowski, który badał archiwa pozostawione przez autora.
Konrad Świerczyński, ps. Wicek (1888-1956) – uczestnik szturmu na pałac zimowy w 1917 roku w Petersburgu. W okresie międzywojennym jeden z głównych animatorów ruchu anarchistycznego, księgarz, autor licznych wierszy zamieszczanych w prasie anarchistycznej. Wielokrotnie więziony za działalność anarchistyczną. W czasie Powstania Warszawskiego żołnierz Brygady Syndykalistycznej. Po wojnie mieszkaniec Tarnowa, pracownik Zakładu Energetycznego.