Wiesław Wohnout
Prawdziwi Polacy
[1946]
Z głębokim wzruszeniem przeczytałem niedawno felieton Józefa Czapskiego. Ta garść uwag, wplecionych we wspomnienie o ludziach także i mnie bliskich (Tytus Czyżewski, Anielka Zagórska), bądź przynajmniej znajomych (Krystyna Wańkowiczówna, Władysław Zakrzewski, młody Kaden), nie daje mi spokoju. Tak jak oni żyły i umierały dziesiątki i setki tysięcy Polaków.
Skłóceni i swarliwi i aż do przesady indywidualni, nie stanowiliśmy na pewno także w czasie okupacji jakiegoś monolitu. Mozaika ugrupowań, a w tych ugrupowaniach frakcji, była, jak wszystko u nas, aż nadto rozrzutna. Aby o tym wiedzieć nie trzeba było należeć do wtajemniczonych na szczytach podziemnej hierarchii. Wystarczyło, tak jak ja, być jedynie pilnym czytelnikiem gazetek. Już wydawało się człowiekowi, że poznał wszystkie, a oto któregoś dnia nowy konspiracyjny kolporter wtykał mu dalszy ich tuzin... Nie, stanowczo nie jesteśmy materiałem na totalistów. Wszystkie tradycjonalne kierunki polskiej myśli społecznej i politycznej działały nadal w podziemiach, wraz z bujnymi filiacjami młodzieżowymi. Przetrwały wszystkie niuanse przedwojennych ugrupowań ideowych, ba, co więcej! nowe działy i podziały zachodziły dalej w tych już z podziału powstałych organizacjach...
Więc rozbicie? Chaos? Nic podobnego. Nigdy naród nie był bardziej jednolity, nigdy uczciwy i rozsądny postulat zjednoczenia (nie – zglajszachtowania) nie był bliższy realizacji.
Spróbujmy wyjaśnić ten pozorny paradoks.
Najpierw kilka stwierdzeń.
Żadna władza państwowa na świecie, pozbawiona aparatu przymusu, nie dysponowała nigdy taką ilością posłusznych i ofiarnych wykonawców, jak nasze woluntaryjne władze Polski Podziemnej. Nieskorzy do uznawania jakichkolwiek autorytetów, nagminnie lekceważący nakazy i zakazy, obwarowane chociażby najcięższymi karami – doprowadzający do mistrzostwa prześlizgiwanie się przez pętle paragrafów, podejmowaliśmy jednak wtedy dobrowolnie i wykonywaliśmy zgodnie zadania dyktowane nam przez kierownictwo.
Dobrowolnie i zgodnie... Tu, jak mi się wydaje, leży tajemnica rządzenia Polakami. Zgoda u nas, zupełnie inaczej niż u Niemców lub Rosjan, nie może być narzucona czy wymuszona. Nie „zglejszachtuje” nas Bierut, jak nie „zglejszachtował” Frank. Zgoda ludzi wolnych, z których każdy stanowi autonomiczną, więcej! – sobiepańską jednostkę, może być oparta jedynie na dobrowolności.
Gdy obecnie z dalekiej Italii patrzę na tych pięć lat życia w Polsce – nie mojego osobistego życia – było ono, stosując, jak do wszystkiego, relatywną miarę oceny, prozaiczne raczej i dalekie od bohaterstwa – gdy przesuwam w pamięci dziesiątki i setki wspomnień o życiu i śmierci osób bliskich, dobrze mi znanych, bądź też takich, z którymi zetknął mnie tylko przypadek, jeden kontakt, jedno przelotne spotkanie, jeden uścisk ręki – o których nie wiem, jakby się wydawało, niemal nic, bo nie znałem przecież i nie dowiem się nigdy bodaj ich nazwiska – gdy usiłuję teraz, z tych strzępów, odbudować klimat tamtych łat i wysnuć jakieś uogólniające wnioski, to widzę nieodmiennie nie mozaikę skłóconych stronnictw, z których każde ponadto jest rozbite na szereg frakcji – ale widzę dobrowolnie jednolity i dobrowolnie karny (tak: karny!) naród, ożywiony jedną myślą i biorący udział w tym samym dążeniu. „Ten stary malarz (Czyżewski) który nie przerwał pracy w zburzonej Warszawie... i ta tłumaczka (Zagórska) – pisze Czapski – która pracy swej nie przerwała w tejże nieugiętej i głodnej Warszawie... i ta bohaterska młodzież, ginąca w każdym załomie ulic – to wszystko ci sami prawdziwi Polacy”... Tak. Tak było.
Był taki jeden dzień, nie tylko dla mnie pamiętny, gdy dowiedzieliśmy się o masowych egzekucjach w pobliskich Palmirach. Zginęli tam (wraz z kilkoma setkami bezimiennych mężczyzn i kobiet):
Mieczysław Niedziałkowski, redaktor „Robotnika”, członek Centralnego Komitetu Wykonawczego PPS i wybitny członek egzekutywy Międzynarodówki Socjalistycznej,
Maciej Rataj, były Marszałek Sejmu i zastępca pana Prezydenta, wybitny ludowy polityk parlamentarny, członek władz naczelnych Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast”,
Jerzy Szurig, jeden z teoretyków polskiego syndykalizmu (grupa Jędrzeja Moraczewskiego z ostatnich lat przed wrześniem 1939), piłsudczyk, lecz anty-sanator; klasyczny polski radykał i wolnomyśliciel, a kto wie, czy nie mason,
Stanisław Piasecki, redaktor „Prosto z Mostu”, utalentowany i odważny poskramiacz wszelkich Międzynarodówek, masonerii i prądów ideowych, czy artystycznych, wywodzących się z ducha Wielkiej Rewolucji, przeciwnik piłsudczyzny i protektor O.N.R., propagator i żarliwy wyznawca kultury narodowej i nacjonalistycznych grup politycznych,
Witold Hulewicz, wielki znawca muzyki, znakomity tłumacz Rilkego i niemniej znakomity autor książki o Beethovenie, człowiek piękny. Pozbawiony tej ostrości widzenia spraw i ostrości reakcji na nie, która cechuje działacza społecznego i polityka – „tylko” artysta. Stał raczej z dala od życia publicznego.
Znałem ich wszystkich dobrze. O – nie! Z wyjątkiem jednego Hulewicza, który, jak powiedzieliśmy, nie miał temperamentu politycznego, tamci czterej to na pewno nie było ciepłe piwo! To na pewno nie był materiał na baranią „jednomyślność” i „spontanicznie” wyreżyserowane „zglejszachtowanie” typu Frank czy Bierut. O tak! Każdy z nich miał wyraźną i ostro zarysowaną wizję Rzeczypospolitej. Każdy z nich czuł się (i miał prawo czuć się) jej współgospodarzem. A któryż gospodarz nie chciałby tego i owego w gospodarstwie przestawić ku własnej wygodzie...
Z trzema z nich widywałem się często.
Mieczysława Niedziałkowskiego spotykałem na zbiegu ulicy Pierackiego z Nowym Światem. Zwykle około godziny trzeciej po południu oczekiwał tam na swoją żonę, która pracowała w jednym z wydziałów elektrowni przy tej ulicy. I moje ścieżki biegły czas jakiś tamtędy. Spacerowaliśmy często obok zburzonego narożnika, tak niedaleko Wareckiej, z którą zrośnięte będzie już zawsze wspomnienie o „Meku” [1]. Zwłaszcza z jego heroicznego okresu (wrzesień 1939), gdy w czasie oblężenia wydawał nieugięcie „Robotnika” do ostatniej chwili, do zawalenia się drukarni, do ostatniej możliwości, a nawet – poza granice możliwości – po zawaleniu się drukarni... [2]
Spacerował teraz pan Mek w bardzo prozaiczny i w bardzo cywilny sposób, w swoim nieco zbyt obcisłym ubranku, lub, gdy dzień był deszczowy, w przydługim i zbyt wąskim palcie i prowadził w swój typowy, rzekłbym, nieco nonszalancki sposób, z wiecznym papierosem w ustach, bardzo nieprozaiczne, a także zgoła niecywilne rozmowy... Nie pora jeszcze omawiać roli Meka w tym okresie walki. Była ona w każdym razie bardzo wybitna. Tak wybitna, że wielu jego przyjaciół uważało za lekkomyślność fakt, że, kusząc niejako niebezpieczeństwo, żył legalnie. Naprowadziłem raz jeden rozmowę na ten temat. Powiedziałem wręcz, że – powinien wyjechać. (Były zawsze sposoby przedostania się za granicę). Byłem istotnie zdania, że jego obecność w Londynie, zwłaszcza w owym okresie, właśnie ze względu na jego dawną rolę w Międzynarodówce, byłaby ważniejsza nawet niż jego praca w Polsce. Zaprzeczył. Odpowiedział – może to wyglądać trochę jak frazes, ale chyba nie było frazesem, bo dlatego umarł – że przecież cała klasa robotnicza Polski, że przecież cały naród nie może emigrować. A więc – a więc także i przywódcy winni pozostać... Skomplikowana to kwestia. Nie chcę jej tu rozstrzygać. Różne okresy walki wymagały rozmaitych jej form. Różnorodnych baz, z których się walkę prowadzi. Jedno jest atoli pewne: etyczna postawa Niedziałkowskiego, strona moralna jego pojmowania obowiązków, była najwyższego rzędu.
Czy decyzja pozostania do końca, pozostania za wszelką cenę, to jest także za cenę własnego życia – była li tylko heroicznym gestem, jakich, niestety, nie szczędzą nam dzieje, czy też była jednocześnie logiczną konsekwencją ideowej postawy Niedziałkowskiego? I czy w świadomym wyborze śmierci męczeńskiej był jakiś cel i sens? (Bo przecież zdawał sobie sprawę, jak ta zabawa musi się skończyć).
Trudne pytanie. Ułatwi nam, być może, nasze rozważania, przytoczenie relacji innego świadka towarzyszącego Niedziałkowskiemu w dniach walki. Świadek ten, to także już nie żyjący Szmul Zygielbojm, socjalista żydowski. Posłuchajmy, jak opisuje swoją rozmowę z Niedziałkowskim, nazajutrz po kapitulacji: („Robotnik Polski”, Nowy Jork, nr 26, z dnia 29 czerwca 1941):
„Było już po wszystkim. Miasto spowite było w dymy swych zgliszcz, jak w welon żałobny. Spotkaliśmy się w na wpół zburzonym ratuszu, w małym bocznym pokoju, w którym mieścił się wtedy gabinet Starzyńskiego. Poprzez okna bez szyb płakał niewidzialnymi łzami osierocony Plac Teatralny. Patrzyliśmy na grupę niemieckich lotników, którzy z widocznym zadowoleniem oglądali ruiny Teatru Wielkiego. Twarz Niedziałkowskiego była blada i zmięta. Lecz na wargach błądził zwykły, spokojny uśmiech. Dłuższą chwilę paliliśmy w milczeniu papierosy. Potem oświadczył mi, że zaczyna publicznie urzędować, jako wiceprzewodniczący Komitetu Obywatelskiego. Nie zamierza ani uciekać, ani ukrywać się. Pracy swej nie uważa za skończoną. Mówił o nowym ruchu podziemnym. Wciąż jeszcze nastrojony był optymistycznie :
– Trzeba przetrwać. To nie potrwa długo. W roku 1940 prawdopodobnie wszystko to się skończy.
Zdobyłem się na odwagę i powiedziałem to, co wszyscyśmy wtedy myśleli:
– Jakiż to ma sens, że się tak publicznie eksponujecie? Mogą Was przecież w każdej chwili zaaresztować. Dlaczego nie mielibyście się ukryć, jak...
Przerwał mi:
– Ukryć się? – Szkła jego błysnęły ku mnie ostro. Ujął mnie pod ramię i podprowadził do okna. Palcem wskazał na plakat z imionami skazanych na śmierć wyrokiem niemieckiego sądu polowego.
– Czy oni zdołali się ukryć, by uniknąć swego losu? Czy miasto zdoła się ukryć? Nie, nie mogę się ukryć i nie chcę tego. Przeciwnie... Przeciwnie...
– Ależ nie możecie teraz i tak nic robić. Nie ma żadnego celu wystawiać się bez potrzeby na niebezpieczeństwo – nalegałem.
Odpowiedział cicho, jak gdyby samemu sobie:
– W tym jest cel. Właśnie teraz jest w tym cel i sens... Strząsnął powoli popiół z papierosa i powtórzył spokojnie i z naciskiem: – Właśnie teraz jest w tym sens...”.
Z Ratajem i z Szurigiem nie zetknąłem się podczas okupacji. Często tak w tym okresie ludzie nawet sobie bliscy i przebywający stale w Warszawie nie stykali się z sobą. Takie były warunki naszego życia. Każdy miał swoje „chody” i swoje „meliny”, swoją niejako prywatną ścieżynkę w olbrzymim kretowisku warszawskim. Te drogi i dróżki mogły nawet przebiegać obok siebie, a także zdążać do tego samego celu, ale labirynt naszego życia był taki precyzyjny, że nie krzyżowały się. Żyło się więc niby w gromadzie, a przecież w izolacji. Gdy do tego dodamy częste i celowe zmiany adresu, no i permanentną tzw. zabawę w chowanego przy pomocy fałszywych Kennkart – łatwo zrozumieć ten pozorny fenomen. Zresztą, jeżeli nie zmuszały do tego konkretne powody, ludzie nie dopytywali się o szczegóły. Było w złym tonie pytać kogoś jak się naprawdę nazywa i gdzie mieszka... Taka była niepisana umowa. Jeżeli chodzi o znajomych, wystarczyło, gdy wiedziało się, że żyją...
O Rataju i o Szurigu dowiedziałem się niestety owego pamiętnego dnia, że – nie żyją. Potem, gdy starałem się zebrać szczegóły poprzedzające egzekucję (w stosunku do zmarłych nie obowiązywała już ta powszechna dyskrecja), dowiedziałem się że obaj, podobnie jak Niedziałkowski, odgrywali poważną rolę w polskim państwie podziemnym.
Niestety, jak powiedziałem, nie zetknąłem się z nimi w tych latach. Natomiast ze Stanisławem Piaseckim widywałem się często – w jego kawiarni... Otóż, wyjaśnić trzeba, że w roku 1940, albo 1941 – piszę te wspomnienia bez wszelkich notatek, bez możności skontrolowania pamięci bodajże rozmową z kimś, kto bywał w tym samym środowisku – Piasecki założył bardzo nobliwą kawiarnię. Mieściła się ona w częściowo zburzonym i spalonym gmachu Filharmonii od strony ulicy Moniuszki. Był to okres nagminnego powstawania kawiarń i barów prowadzonych przez inteligencję i świat artystyczny. Były kawiarnie prowadzone przez aktorów i przez aktorki... (oddzielnie!). Była kawiarnia filmowców. Byli „Plastycy”. (Krótko i znacznie później, w podziemiach warszawskiej Zachęty. Wcześniej i na większą skalę w Krakowie, przy ulicy Łobzowskiej). Był bar – prawdę mówiąc, dosyć podrzędny szynczek, ale pełen uroku — w dawnym lokalu administracji „Gońca” przy ulicy Szpitalnej. Była paszteciarnia PAT’a. Wszystkie te lokale, rzecz prosta, były mniej lub więcej zamaskowanymi „melinami” i, z natury rzeczy, kuźniami podziemnej polityki. Wiele z nich, oczywiście, skończyło tragicznie. Ale to zbyt bujny temat. Zbyt wiele nazwisk, w większości należących już do umarłych. Zbyt wiele zdarzeń, godnych bodaj wzmianki... Jakże kolegów zbyć paru wierszami. Teraz musimy jednak wrócić do kawiarni Piaseckiego...
Trwała ona krótko i skończyła się katastrofą, jak niemal wszystko w tych latach. Zanim to jednak nastąpiło była przez kilka miesięcy, podobnie jak w innym okresie miły i szynczek „Gońca Warszawskiego”, miejscem wielu spotkań. Od szatniarza poczynając, a na „metrze” sali kończąc (Wacław Filochowski – zginął w powstaniu warszawskim) – wszystkie stanowiska kawiarnianej hierarchii były obsadzone przez publicystów, bądź też ich żony, a także – żony poetów. Kawa na ogół była kiepska. Za to – goście...
Wierny koniecznej jeszcze ciągle dyskrecji, wymieniam tylko zmarłych. Wybór jest rozpaczliwie duży. Więc, tylko najwybitniejsi.
Stanisław Miłaszewski. Był to zapewne przypadek, ale przypadek typowy dla tamtych czasów, że ten sztandarowy poeta katolicki siadywał – z Kazimierzem Czapińskim... Dosiadał się zaś do nich — Adolf Nowaczyński. Potem Miłaszewski bywać przestał. Nowaczyński – Czapiński trzymali się natomiast z sobą długo. Za długo... Aż do pewnej wspólnej wycieczki podmiejskiej... Ale, aby to zrozumieć, trzeba jeszcze kilku słów o Nowaczyńskim.
Otóż Adolf był od czasu wojny wielkim jałmużnikiem. Sam ciężko chory na serce, stary, sterany – niósł niezmordowanie pomoc, zwłaszcza chorym kolegom. Piszący te słowa sam doznał takiej wzruszającej pomocy, otrzymał mianowicie od niego, przyniesiony osobiście do odległego pawilonu u Dzieciątka Jezus, kilogram masła i litr mleka... To było regułą. Na pomoc od Adolfa mógł liczyć każdy z nas. Bez względu oczywiście na różnice poglądów. O! – chociażby ja. Małoż to razy skakaliśmy sobie z pazurami do oczu, zwłaszcza za moich poznańskich czasów...
Pomagał oczywiście ten wojujący antysemita także kolegom Żydom. Sam, jak wiadomo, majątku żadnego nie posiadał, mógł więc jedynie pomoc „organizować”, czyli, mówiąc po prostu, wyżebrywać ją. Patrzyłem na niezmordowane wędrówki Adolfa. Starczym, plączącym się już nieraz krokiem, chodził tak od drzwi do drzwi, od klamki do klamki. Widziałem, jak wspinając się na III czy IV piętro (windy w Warszawie z reguły nie były czynne, a tam, w urzędach, gdzie były czynne, używanie ich nie było dozwolone Polakom) – zatacza się i łapie za serce. Jak siedząc – w poczekalni jakiegoś dygnitarza samorządowego czy bankowego, zasypia na krótką chwilę i potem nagle i gwałtownie budzi się, biedny, schorowany, nieugięty starzec.
Tak chodząc, drugi, rzec by się chciało, Brat Albert, wyżebrał tu worek cukru, tam cetnar mąki kartoflanej, tu 10000 złotych, tam znowu kilogram masła. Tak wydeptał również (przy pomocy jeszcze dwóch kolegów) kilka miejsc dla pisarzy w pewnym domu wypoczynkowym w okolicach Warszawy. Dom wypoczynkowy dla pisarzy... W trzecim czy czwartym roku wojny i okupacji niemieckiej...
Pojechała pierwsza partia na tydzień. Udało się. Wrócili wszyscy opaleni – i wolni. Pojechał w drugiej czy trzeciej grupie sam inicjator. Z kimże? Oczywiście z Czapińskim. Dołączył się jeszcze do nich Irzykowski. Coś ze dwa dni minęły spokojnie. Trzeciego – przyjechali goście. Kilku gestapowców. Weszli na werandę podczas podwieczorku. Irzykowski – sam opowiadał mi potem tę scenę – jak to Irzykowski: zawsze lubił chodzić własnymi drogami; porwał tomik jakiegoś szczebiotliwego poety i nie czekając na ciąg dalszy, dał drapaka do ogrodu. Z ogrodu na łąkę. Z łąki – do lasu... Chodzili potem gestapowcy po ogrodzie, po łące. Do lasu nie zapuszczali się... Tak ocalał Irzykowski.
Natomiast tamci dwaj, niby to całkowicie niewinni kuracjusze, okazali Kennkarty i popijali kawkę na werandzie. Poproszono ich jednak wraz z wszystkimi lokatorami domu na Aleję Szucha.
Na Szucha Czapińskiego zidentyfikowano bez trudności. Stary pepesowiec, notoryczny poseł na Sejm, osobistość wybitna i powszechnie znana, poszedł do Oświęcimia. Tam umarł zamęczony.
Nowaczyński, poprzez Pawiak, po jakimś czasie wyszedł. Zbity kilkakrotnie, na jednym ze śledztw w gmachu gestapo przy Al. Szucha (w dawnym naszym Ministerstwie Oświaty) nie spodobał się widocznie eskortującemu go pachołkowi. Pachołek zrzucił go więc ze schodów. Wtedy, przy tym upadku, odłamki szkieł poraniły mu oko. Jedyne oko jakie posiadał. (Tamto drugie, którego już nie posiadał, stracił Nowaczyński w polityczno-bandyckim napadzie, jakiego padł ofiarą kilka lat przed wojną).
Odwiedziłem go po powrocie z więzienia w jego pokoju sublokatorskim. Mieszkał wówczas przy ul. Szopena. Leżał na jakiejś secesyjnej kanapie, zasuniętej za ogromny fortepian. Maleńki i jeszcze zdawałoby się mniejszy na tle tych monstrualnych mebli, bardzo osłabiony, mówił głosem chropowatym i urywającym się. Ale – żartował. Żartował mianowicie, że pierwsze oko wybili mu obrońcy Żydów, a drugie usiłowali mu wybić prześladowcy Żydów... Istotnie – w śledztwie zarzucano Nowaczyńskiemu m.in. współdziałanie w ukrywaniu Żydów zbiegłych z getta.
Żył jeszcze jakiś czas po tej przygodzie, ale stan jego zdrowia nie poprawił się już. Pomimo to wydeptywał dalej przedpokoje w K.K.O. miasta Warszawy i powiatu warszawskiego, na Traugutta i Jasnej... – w bankach, spółdzielniach i spółkach, a także u co zamożniejszych burżujów o endeckiej przeszłości, wyżebrując pożyczki wekslowe i bezzwrotne zapomogi dla młodszych kolegów: prawicowców, lewicowców, klerykałów, wolnomyślicieli, katolików, przechrztów i Żydów.
Gdy dzisiaj wśród naszych wydawnictw spotykam książeczkę Nowaczyńskiego pt. „Najpiękniejszy człowiek naszego pokolenia”, wzruszającą opowieść o Bracie Albercie Chmielowskim, wydaje mi się, że nigdy jeszcze autor nie był tak godny swojego bohatera-ideału... W mojej pamięci też, chociaż znam dobrze Nowaczyńskiego polemistę, publicystę, a nawet paszkwilanta i chociaż sam byłem kiedyś przedmiotem jego piekących inwektyw – pozostał Adolf z tego ostatniego okresu. Nie tylko pierwszorzędny dziennikarz, autor wielu świetnych książek i wielu nie mniej świetnych sztuk scenicznych – i nie tylko autor życiorysu miłosiernego Brata Alberta – co już jest bardzo dużo. Ale tegoż Brata Alberta pokorny uczeń. Co jest nierównie więcej.
Niedziałkowski, Rataj, Szurig, Piasecki, Hulewicz... Czapiński, Nowaczyński... Jakże różnorodne typy ludzkie. Jaka rozmaitość programów... Nie! Podobieństwa między nimi są większe aniżeli różnice. To wszystko po prostu, jakby powiedział Czapski, ci sami prawdziwi Polacy...
Wiesław Wohnout
Powyższy tekst Wiesława Wohnouta, lewicowego dziennikarza związanego przed wojną z PPS-em, współpracownika m.in. „Robotnika”, pierwotnie był jednym z rozdziałów książki „Opowiadania warszawskie”, Wydawnictwo Pion, New York – London – Cairo, brak daty wydania, faktyczna data publikacji to rok 1946. Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię według dzisiejszych reguł.
Przypisy:
Mekiem nazywano Mieczysława Niedziałkowskiego w redakcji, w parlamencie, w partii, wśród przyjaciół. Mieczysławek – więc M-ek, tak jak w tej samej redakcji Stanisław Dubois (także nie żyje, zamordowany w Oświęcimiu) – podpisywał się zwykle S-ek, Stasiek.
Ostatni numer „Robotnika” ukazał się w niedzielę 24 września, a więc na dwa dni przed kapitulacją. Prace redaktorów i drukarzy nad tym numerem opisuje w pięć lat później (18 czerwca 1944) jedno z konspiracyjnych wydawnictw w słowach następujących:
„Na Wareckiej w redakcji, administracji, sali zecerskiej prawie pusto. Brak wielu pracowników, którzy bądź to są już na froncie, bądź też poszli na wędrówkę-tułaczkę. Nie słychać nas pierwszym piętrze zwykłego klekotu linotypów, nie warczy też na dole maszyna rotacyjna odbijająca z imponującą chyżością pismo. Uszkodzona elektrownia nie rozsyła już po mieście prądu.
Zamilkły łoskoczące potężne maszyny drukarskie. Ale inne odgłosy napełniają cały gmach »Robotnika«, całą ulicę Warecką i całe miasto, huki bomb, armat i dział przeciwlotniczych.
Miarowym, spokojnym krokiem przemierza długi i wąski gabinet redaktor. Ostatni redaktor »Robotnika« – Mieczysław Niedziałkowski. Nie ma on zwyczaju zbiegania do schronu na sygnał alarmów lotniczych. Przeszkadzają mu tylko w pracy. A dzisiaj ma szczególnie kłopotliwy dzień. W jaki sposób pomimo sparaliżowania maszyn wypuścić numer?
Redaktor zarządza ręczne składanie. Kilku zecerów mieszkających – z obawy, że nie będą mogli na czas dotrzeć do swego posterunku przy kaszcie – w piwnicach pod »Robotnikiem«, zabiorą się do pracy. Raz wraz wstrząsy murów, brzęczenie szyb przerywa im pracę. Raz wraz na progu zecerni staje redaktor i pytającym wzrokiem »daleko do końca« – przyspiesza składanie.
Nareszcie dopełnia się cała kolumna. Trzeba ją odbić. Ale jak? Jak puścić w ruch maszynę-kolosa, zmartwiałą bez dopływu energii. Maszynista proponuje: »Spróbujemy własnymi siłami«. Przymocowuje jakąś korbę i wraz z trzema zecerami usiłuje poruszyć olbrzymie koło. Każdemu obrotowi towarzyszy jęk, stęknięcie czterech ludzi, których twarze purpurowieją z wysiłku.
Naprężenie mięśni ludzkich starcza na odbicie kilkudziesięciu zaledwie numerów…
Nieliczne egzemplarze ostatniego numeru »Robotnika« ponieśli chłopcy-kolporterzy z ulicy Wareckiej na ciemniejącą w dymach pożarów, wstrząsaną dudnieniem wybuchów Warszawę, a w dwa dni po tym rozwalone mury przywaliły maszyny »Robotnika«”.