Andrzej Będor
Pamiętnik bezrobotnego
[1932]
Bezrobotnym zostałem w maju 1925 roku. Pracę, jaką otrzymywałem w międzyczasie, można nazwać wyrobieniem 20 tygodni na zasiłek. Mam lat 34. Samotny. Wykształcenie domowe, pracuję jako robotnik niewykwalifikowany. W 1913 roku wstąpiłem na tak zwany rynek pracy, zmuszony rozpocząć na swe utrzymanie myśleć samodzielnie. Gdyż pracująca matka-wdowa – nie mogła wyżywić nas trojga, tym bardziej myśleć o wykształceniu dla mnie. Płaca moja zostawała regulowana według przyjętych norm, popyt-podaż. W roku 1925 przy tak zwanej reorganizacji pracy – zostaje matka zredukowaną. Matka, siostra nie pracowały nigdzie – tym samym spadają na utrzymanie moje. Nieuregulowanie zaopatrzenia na starość spada całym ciężarem na siły młodsze – uwalniając dyrekcje fabryk od jakiegokolwiek troszczenia się o wypracowanych robotników, jak również nie pozwala na odpływanie normalnie starych robotników a zatrudnienie młodszych. Kwestia ta winna być jak najprędzej uregulowana.
Jak zaznaczyłem, redukcji uległem w 1925 r. Był to okres po zamianie marki na złote – i wprowadzeniu automatycznej podwyżki płac. Zarobki z tego tytułu były niezłe, praca trwała wszystkie dni, często pracując godziny nadliczbowe. Z zarobków, czyli z czasów tych – rozporządzałem trzema parami kamaszy – zapasowym ubraniem. Istniało kupno na tak zwane lichwiarskie raty – lecz z wypłatą trza było uciekać! Redukcją tą nie przejmowałem się bardzo. Zasiłek wynosił mój 10 zł tygodniowo. Matka pobierała osobno. Równocześnie po otrzymaniu 13 ustawowych okresów – pobieraliśmy dalszą – z akcji doraźnej – bez ograniczenia. Staranie o pracę, wynoszącą 14-18 zł tygodniowo, byłoby nonsensem – lub brać takową na tydzień, dwa. W roku 1926 poczęły obiegać pogłoski o wstrzymaniu zasiłku doraźnego samotnym, a zatrudnieniu głów domów, co i nastąpiło. Zetknąłem się pierwszy raz z P.U.P.P. już nie celem kontroli, a faktycznie o otrzymanie pracy. Zostałem wyprowadzony bardzo prędko z błędu, gdyż P.U.P.P. pracą nie rozporządzały i do dziś dnia nie rozporządzają – poza zapotrzebowaniami na roboty miejskie, tzw. publiczne, jeszcze w ograniczonej ilości – gdyż ślusarze, stróże, dozorcy – wszystko to jest zawsze przyjmowane imiennie – zależnie od władzy, w czyich znajduje się rękach Magistrat. (Istnieje do dziś dnia). Prywatni pracodawcy nigdy żadnych zgłoszeń nie robią – wolą mieć ludzi poleconych lub zawierać umowy, kto przyjmie za tańszą cenę. Kierownikiem P.U.P.P. był wówczas stary monopolista rosyjski, do którego mogliśmy mówić jak do obrazu o głodzie, litości. Cholery! żadnej odpowiedzi. Chcąc zmusić go do zainteresowania się nami – dostał raz w łeb obsadką, suszką, koszem do śmieci – przemówił do telefonu o przysłanie policji. Zanim tu przybyła – chętnych do pracy już nie było, byli tylko ci, co tak sobie przyszli. Zwróciłem się do znajomego o pomoc – służy w tajnej policji obecnie – gdyż zawsze miał słabość do załatwiania tajnie we dwóch. Otrzymałem list polecający, a za nim w ślad pracę w kontroli przeprowadzanej dla bezrobotnych. Po ukończeniu tej, znowu pomoc drugiego znajomego – otrzymuję funkcję dozorcy drogowego na publicznych. Roboty te wobec nadchodzącej zimy – kończą się. Idę z prośbą do dyrektora P… osobiście. Pracę otrzymuję w fabryce. Po kilku miesiącach pracy na 3-4 dni w tygodniu – fabryka redukuje ostatnio przyjętych. Znowu 13 ustawowych zasiłków. Nauczony doświadczeniem otrzymania pracy przez P.U.P.P. udaję się wraz z zredukowanym robotnikiem Z… do Łaz, do Państwowej Kolei Państwowej prosić kilku drogowych – każą mi pisać prośbę lub odmawiają. Pracę otrzymuje Z…, właściciel 6 mórg ziemi. Obecnie jeździ na towarowych pociągach koło Łodzi. Umiał trafić. Trafia się zastępstwo za idącego na ćwiczenia wojskowe – biorę, i to warunki tej pracy są ciekawe. Idący na ćwiczenia wojskowe otrzymuje należny urlop miesięczny z firmy, w której pracuje, równocześnie zostaje zwolniony z pracy i wymeldowany z Powiatowej Kasy Chorych, Ubezpieczenia Pracowników Umysłowych w Królewskiej Hucie. Ja zobowiązuję się nie mieć pretensji do niczego – pracować 6 tygodni ćwiczeń, a zapłatę otrzymam za dwa. Będący na ćwiczeniach otrzymuje urlop – plus zapłatę za czas ćwiczeń; firma – ubezpieczenie i pracownika 4 tygodnie, ja płacę za dwa i zapomogę, którą jeszcze pobieram. Po ukończeniu zasiłku biorę czyszczenie kotła – z drugimi, firma Tartak i Młyn. Żyd wyzyskuje nas – za 4 tygodnie pracy bez ubezpieczenia – gdyż był to warunek, pod którym otrzymaliśmy pracę – płaci 60 zł. Pracowaliśmy od 6 rano do 6 wieczór. Otrzymuję wiadomość: potrzebny człowiek do pracy, tylko bezwzględnie uczciwy. Za takiego przedstawiam siebie, gdy idzie o uzyskanie pracy. Idę natychmiast, coś jednak było nieuczciwego we mnie, gdyż otrzymuję odpowiedź – to nie dla mnie miejsce. Jest za stróża z płacą 2 zł dziennie. Chciałbym koniecznie widzieć tego bezwzględnie uczciwego za 2 zł dziennie. Po tygodniu otrzymuje miejsce na cegielni jakiś człowiek. Przebywam na cegielni bardzo często, gdyż są tam doły z rybami i tablica: „Łowienie ryb wzbronione”. Co zajdę i chcę wędkę zarzucić – zawsze uczciwy z psem mi przeszkadzają. W niedzielę, święto o każdej porze dnia siedzą. Po upływie blisko roku – siedzę ze znajomym, obaj obserwujemy spławiki wędki. Staje naraz uczciwy z psem przy nas – bez słowa protestu staram pochwycić leżącą wędkę i oddalić się. Dziwi mnie tylko, pies nie szczeka, stoi skulony – naraz słyszę, panowie, co takiego, może byście mi poradzili, jak można otrzymać zapomogę w Częstochowie, bo wyjeżdżam do synów. Został zwolniony, gdyż pracując blisko rok – spytał, czy tu są urlopy. Donieśli panu. Radzę mu jak ma postąpić.
1930 rok.
W październiku uzyskuję prace na 3 dni w tygodniu w Towarzystwie Akcyjnym Zawiercie. W maju 1931 roku – Tow. Akc. Zawiercie zostaje zamknięte na czas nieograniczony i jestem do dziś dnia bez pracy, czyli wszyscy troje – i zasiłku. Pomimo okresów pracy, sytuacja moja graniczy wprost z nędzą, gdyż pozbawiony zasiłków – biorę pracę na coraz gorszych warunkach, byle na życie coś zarobić. Rozporządzam na świeżo garniturem przenicowanym, jeżeli i ten spadnie ze mnie? Rok 1931.
Rozpoczynamy strajkiem. Tow. Akc. Zawiercie zamierza zredukować 500 robotników, bronimy się wspólnie, wysuwamy projekt, by zamiast pracy na 3 dni w tygodniu, jak dotychczas – pracować na 1½, byle wszyscy. Zarząd odmawia ze względów technicznych i grozi zamknięciem fabryki. Zamykamy się na noc, nie chcąc opuścić oddziałów tkalni. Dyrekcja obstawia stróżami oddział ze swej strony nie dopuszczając żadnej żywności – chcąc w ten sposób zmusić nas do opuszczenia fabryki. Przychodzą nam z pomocą robotnicy innych oddziałów – łapią wóz z chlebem na ulicy, przewracają i przerzucają do nas. Po dwutygodniowym strajku i całym szeregu konferencji postanowiono ograniczyć pracę do 1½ dnia w tygodniu. Ładna wróżba na cały rok. Groźba zamknięcia fabryki wisi jednak w powietrzu.
Ograniczam swój budżet do niemożliwych granic, wyrzucam wydatki na zapałki (reperuję starą zapalniczkę), naftę, mięso, chleb, cukier. Słodko mi się robi przy cukrze, podobno w Anglii świnie go jedzą. Jakże muszą się czuć prosięta szczęśliwe. Myślę o naszych dzieciach, lecz to nieprawda, nie wierzę. Z dwoma nałogami nie mogę sobie dać rady i zostawiam ich – machorkę, o tureckim przednim nawet nie marzę – i czytanie gazet. Dochodzę jednak i w wydatkach na powyższe do pewnej wprawy. „Kuriera Zachodniego” czytam codziennie, wywieszonego na tablicy koło filii redakcji i administracji – ul. Trzeciego Maja. Raz w tygodniu kupujemy ze znajomym 1 kg starych gazet. Tytuły są wycięte. Koszt po 10 groszy na jednego. „Kurierów Krakowskich” wchodzi 6-7. Bierzemy zazwyczaj cztery „Kuriery”, dwie „Polonie”, i jaką „Warszawską”. Znajomy mój idzie do Łachnika – sprzedawca gazet – i podczas prowadzonej z nim rozmowy stara się wybrać, by każda była z innego dnia. W ten sposób zdobywamy wiadomości tygodniowe. Maj
Fabryka zostaje zamknięta na czas nieograniczony. Sytuacja na tzw. rynku pracy przedstawia się katastrofalnie. O uzyskaniu pracy jakiejkolwiek w warunkach tych marzyć nie można. Prowadzone są jedynie roboty miejskie lub sejmikowe. Na razie pozostaje 13 tygodni ustawowego zasiłku. Po przeprowadzonej reorganizacji w moim budżecie – dostarczycielem pożywienia w letnich miesiącach staje się las i pole. Włóczę się po lesie, wypatrując ścieżek zajęczych. Worek cienki i sidła noszę za pasem. Gdy upatrzę odpowiednią chwilę i ścieżkę, stawiam oko – w przeciągu dwu dni zazwyczaj leży zając.
Plagą moją są leśni, psy i tacy sami bezrobotni, którzy chcą wykorzystać czyją pracę. Oszukasz leśnego – trzeba się skryć przed idącym bezrobotnym – który ogląda krzaki – na trawie czegoś szuka – wszystkim się zachwyca. Idziesz już na pewnego – tu stoi Curek – macha ogonem, już wie, że w sidle. Gdy taki przyjaciel, klnę po cichu i wyrzynam kij, mój przyjaciel nie czeka na rozmowę, tylko targa oko i w nogi. Raz spotkała mnie uczta. Spotkałem zająca napastowanego przez jastrzębia. Zapalczywszej walki nie oglądałem nawet w cyrku. Bek, sierść, pierze, krzak, pod który usiłował umknąć zając – wszystko to zdawało się koziołkować. Pospieszyłem z pomocą napastowanemu, dając parę razy w łeb jastrzębiowi, póki się nie uspokoił. Zająca w tym stanie też nie wypadało zostawić samego, zabrałem obydwóch. Jastrząb po urwaniu łba miał 12 funtów, rosół był z niego jak oliwa, zając 14.
Specjalnie lubię chodzić na młode wrony. Stare znają mnie do tego stopnia, iż na mój widok w lesie kraczą jak opętane. Biję kijem w drzewo, na którym są gniazda, a gdy młode się odezwą, włażę po nich. Siedzą w gnieździe jak w klubie dyrektorzy lub ziemianie, miny zuchowate – łeb goły, tylko czaszka świeci, kark pofałdowany, nos orli. Znać rasę i stary ród, brzuch okrągły, nalany tłuszczem – frak i garnitur zawsze ciemny – na nogach lakiery lub boks. Nigdy ich nie zrzucam, jak to czynią wiejskie chłopcy – lecz ostrożnie znoszę na ziemię, kładę na grzbiet i patykiem naciskam po brzuchu, gdy zaczną wrzeszczeć, to stare latają jak zwariowane – o mało co nie dotykają głowy mojej. Gdy już ledwo zipie – ściskam palcami za szyję, parę kłapnięć powiekami i gotowa, biorę drugą. Zwracam się raz do towarzysza mych wypraw z pytaniem, czego my te ptaki tak męczymy. Odpowiada mi, że istnieje prawo. Człowiek krzywdzony z przyjemnością drugiemu krzywdę wyrządza. Po chwili dodaje: a może zaprawiamy się do wymierzania sprawiedliwości.
Przechodząc koło pól biorę zazwyczaj po kilka marchwi, korpieli czy ziemniaków – z nastaniem jesieni znoszone porcje zaczynam powiększać celem zrobienia zapasów na zimę.
W wycieczkach tych nie jestem sam. Chodzą różni, patrzą na pola obrodzone – często jeden drugiego nie możemy przetrzymać w zachwycie nad urodzajem. Poznajemy się bardzo łatwo i wspólnie przystępujemy do dzieła.
Wracam raz z opisanej wycieczki do domu – zastaję siostrę zapłakaną. Co ci jest – pytam. Krzesła trzy zapisali z magistratu za podatek mieszkaniowy i poborca powiedział, że zabiorą, gdy nie zapłacimy. Idę na drugi dzień do magistratu, komisarz nie przyjmuje, tylko zastępca w tych sprawach. Przedstawiam, jestem bez pracy, zapomoga już na wyczerpaniu, nic nie pomaga, płacić muszę. Dostaję przy tym lekcję o kasie pustej, skarbie, że mieszkam w Polsce, a płacić nie chcę. Rezygnuję z oporu i płacę. Poszła tygodniowa zapomoga, drugą trzeba zanieść gospodarzowi za mieszkanie. Pozostaję dwa tygodnie bez grosza, gdyż niezapłacenie po sobie trzech następujących rat, bez żadnych komentarzy, czy oskarżony pobiera małą zapomogę, lub pracuje na 1½-2 dni – duża rodzina – pozostaje bez pracy – sąd oddala, następuje wyrok, zasądzający płacić, a w razie dalszego niepłacenia – groźba eksmisji w miesiącach letnich. Poznał sąsiad to na swej skórze. Długi czas był bez pracy, żonę miał chorą. Gdy tylko dostał się na roboty publiczne, gospodarz sprawę skierował do sądu, sąd zasądził jednorazowo płacić. Komornik położył mu areszt na rzeczy. Mieszka do marca, wyprowadzi się bez gratów.
Październik i listopad.
Pozostaję bez jakiejkolwiek zapomogi – pożywienie moje zaczyna się składać z samych ziemniaków, dobrze choć, że grzyby są. Piję kawę ze spalonego żyta, z domieszką żołędzi i herbatę z suszonych skórek jabłek. Wszystko to z letnich zapasów. Ostrużyny z ziemniaków sprzedaję na machorkę i proszki z kogutkiem na ból głowy dla matki. Spać kładziemy się o 6-7 celem oszczędzania światła i opału. Poznaje długość nocy zimowych. Sen nie przychodzi, a idą różne myśli. W głowie szum i trzask.
Na nic wszelka oszczędność. Pozostaje artykuł, który pochłonie całoletnie latanie. Ze strachu i szacunku dla niego, piszę dużymi literami: Węgiel. Tego w żaden sposób zastąpić lub oszczędzić nie można. Lato jeszcze możliwe, lecz zima od października do marca lub kwietnia – 5 miesięcy – to znaczy 12 lub 15 metrów – równa się 60-70 zł. Suma nie do zdobycia i zarobienia. Pozostaje wyjście – znowu kraść. Decyduję się na pójście do Łaz na sortownię. Wychodzimy zazwyczaj o godz. 10 wieczór, jak idzie dobrze powrót 6 rano. Źle, wracamy o 5-6 po południu. Przynoszę od 50 do 40 kg węgla. Po kilku turach klnę na cały świat i siebie. Obchodzić trzeba posterunki policji, przez lasy, karczowiska, strumyki, przychodzę przemarznięty i mokry – idąc nie wiadomo co pod nogami, śnieg, pniak czy dół. Jeżeli ktoś upadnie, żaden nie ogląda się na drugiego – do tego to ciągłe nasłuchiwanie: prędko krzykną stać! Wpaść w ręce policji z Łaz, trzeba odleżeć 2 tygodnie. Biją łeb nie łeb gumami, żadnych argumentów (na kobiety to są jeszcze możliwsi). Słynny przodownik policji M… – myślę nieraz, czy służbista taki, czy też co dostał w łapy od Rady Zjazdu Zagłębia Dąbrowskiego. Żyje w Zawierciu 300 do 400 osób z kradzieży węgla, a kradną? Wszyscy robotnicy.
Istnieją partie, które mają w swym gronie kobietę, ta oddaje się stróżom, kolejarzom, ci mają naszykowany węgiel lub ustawiony sygnał, że policja jest.
W Zawierciu i okolicy znajdują się pokłady węgla brunatnego, który przed wojną był używany przez biedniejszą ludność na opał, jako dużo tańszy. Dziś wydobywają go Poręba i Huldczyński w ograniczonej ilości. Cena jego jest jednak dosyć wysoką, jak mnie informowano, prawdopodobnie jest podatek nakładany dosyć wysoki, by węgiel ten nie konkurował z kamiennym – czy nie można by przyjść ludności z pomocą przez odpowiednie ustalenie cen. Konsument i tak zamieniony w złodziei, a premia jaką płacimy, gdzie idzie, na płace dla panów akcjonariuszy, zamieszkałych w Paryżu, Berlinie czy Włoszech. Znowu nie wierzę, by tak mogło istnieć u nas. Z braku funduszów przestaję kupować i na kilogramy stare gazety. Zaczynam chodzić na stację, wyczytuję wszystkie tytuły pism w kiosku „Roju”, czasem znajdę „Kuriera” lub kawałki pism ilustrowanych w koszu na śmieci. Przyzwyczajenia czytania nie mogę się pozbyć. Jednego dnia znajduję cały „Kurier” zamknięty w koszu. Chowam go prędko do kieszeni. W domu przy rozwijaniu wylatuje łeb, grzbiet i skóra ze śledzia. Mam ochotę zwrócić się do tych, którzy mogą sobie pozwolić na rzucanie całych „Kurierów”, by odpadki nie zawijali w gazety. Nie wiem jak to zrobić, lub w tych domach, gdzie są różne tygodniki i miesięczniki, też można by tak dla fantazji zmiąć i wyrzucić, zamiast palić. Myślę o bibliotece. Istnieją u nas Macierzy Szkolnej – zastaw 2 zł, opłata miesięczna 1 zł. Są jeszcze inne lub prywatne. Lecz w żadnej nie wypożyczą książki na legitymację P.U.P.P., ostemplowaną przez całą długość: „bez prawa do zasiłku”.
Wędrówki po mieście rozpoczynam od godz. 7 rano. Wlokę się pewnego dnia rano, zalatuje mnie znany zapach – chleb świeży. Przystaję bezwiednie. Ładują na wóz chleb z piekarni. Za chwilę wóz rusza, by stanąć przy następnym sklepie. Idę za zapachem – oglądam się, jest nas już kilku. Piekarz znosi do sklepu pieczywo, gdy zniknął za drzwiami, rzucamy się do chleba. Słyszę strzał jeden, drugi. Właściciel strzela w górę. Alarm jeszcze większy. Przyciśnięty do wozu, co wyjmę chleb, to mi go wyrwą z ręki. Łapię jeszcze raz bochenek chleba i próbuję uciekać. Znowu mi chcą wyrwać. Kopnąłem porządnie. – O rany boskie, zabił – krzyczy jakaś stara baba. – Puść – wrzeszczę, gdzie tam, pazury wbiła i trzyma jak w kleszczach. Słyszę gwizdek policji. Targam na pół bochenek i uciekam do domu (podaję adresy piekarzy, których to spotkało:… – można sprawdzić).
Popełniłem błąd nie do darowania przy redukcji. Chory jestem, mam 40 stopni gorączki, febrę i silny kaszel. Szczęściem, po obmywaniu octem wstaję. Wzorem innych bezrobotnych nie poszedłem do lekarza Kasy Chorych po zredukowaniu jako chory i nie powtarzałem tych wizyt co pewien okres czasu. Dziś nie mam lekarza i lekarstwa. Trzy miesiące minęło. Wizyty u lekarza Kasy Chorych są bardzo łatwe, gdyż wszystko z góry ułożone, naprzód numerek, później czekanie w ogonku u drzwi gabinetu. Gabinet tak urządzony, iż odległość biurka, przy którym urzęduje do drzwi – wymierzona tak dokładnie, by starczyła na opowiedzenie choroby. Lekarz, gdy ma coś ciekawego za oknem – patrzy w okno, słucha tylko – gdy kończysz mówić co ci jest – wyciąga rękę ku stosowi leżących papierów, wyciąga pasemko papieru – gotową receptę i podaje ze słowami: „trzy razy dziennie”. Powaga z jaką to czyni, przypomina mi ptaka ładnie upierzonego na katarynce, który wyciąga losy szczęścia dla wszystkich gotowe i każdemu prawdę mówi.
Są to skutki ustaw takich jak: musisz przyjść w ciągu dni 20 od daty zwolnienia; zabrać czas lekarzowi i sobie, lekarstwo wyrzucić na śmietnik, czynność powtórzyć tę parę razy, by w razie rzeczywistej choroby mieć lekarza i lekarstwo. Kto tego nie czyni, pomimo płacenia składek przez lat 5 czy 10 korzystać z lekarza nie może. Również z ambulatoryjnego leczenia, gdyż lekarz bada chorego dopiero w łóżku, gdy leży, lub w szpitalu. Są jeszcze mądrzejsze paragrafy. Chorobę przewidzianą co rok dla kobiety płaci się pełne 100% i urlop 6-8 tygodni. Suchoty nieprzewidziane u szlifierza w hucie szkła lub robotnika w przędzalni po opłaceniu składek przez lat kilkanaście – leczy Kasa Chorych w przeciągu 3-9 miesięcy, tak samo reumatyzm itp. choroby. Jeżeli się nie wyleczysz, to przychodzisz do lekarza Kasy Chorych, ten podaje ci katalog i wybierz sobie nową chorobę, gdyż na tę samą nie wolno, trzeba ją zmienić. Mając tak świetny sposób leczenia – nie wyzyskuje go nasza propaganda zagraniczna. Ogłośmy w Davos czy Riwierze, a setki kuracjuszy o różnych przewlekłych chorobach, przyjadą do Polski ich się pozbyć w ciągu 9 miesięcy lub zamienić na przyjemniejsze. Złoto popłynie do naszych kas pustych.
Lub też stwórzmy „Kasy prawne” dla robotników, w których będą urzędować adwokaci – gorsi od lekarzy nie są, tylko jeden z końca języka wszystko wie, drugi ciągnie za język pół godziny, do samego dna oka chce zajrzeć – a nie będziemy mieli pomyłek: iż jeden bezrobotny czy ubezpieczony Kasie Chorych ma lekarza 9 miesięcy, drugi 3, trzeci po miesiącu zwolnienia musi mieć zaświadczenie do lekarza Kasy Chorych z P.U.P.P., czwarty nie ma wcale korzystać – może z Opieki Społecznej, której fundusze są zawsze wyczerpane i lekarstwo trzeba samemu płacić.
Dziś idziemy do p. komisarza Z… celem rozmówienia się co do otrzymania pracy lub zasiłków. Po przyjęciu nas udziela nam lekcji o patriotyzmie, za dużym rozbudowaniu ubezpieczeń społecznych w Polsce. Chory – do magistratu, mieszkania nie ma – do magistratu, pracy – do magistratu. To się wszystko musi skończyć, trzeba samemu sobie radę dawać – funduszy nie ma na to. Krzyczy i kłania się – znak, by opuścić gabinet. – Panie komisarzu – wtrącam – może by pan był łaskaw zwolnić nas z podatków, płacimy mieszkaniowy, za który mają nam budować domy, Kasę Chorych, Ubezpieczenie, na artykułach spożywczych. – Ja nie od tego, macie swych posłów, to się do nich zwróćcie. Wychodzimy. Znowu pytanie, czy może istnieć instytucja prywatna, która by ubezpieczała na wypadek eksmisji i pobierała 3 zł kwartalnie z jednego mieszkania, a zobowiązań nie wykonała. Nie – prokurator, sąd i więzienie. Jeżeli państwu czy samorządom potrzebne są fundusze, niech je ściągają pod nazwą podatku, a żadnych zobowiązań nie robią. Damy ci mieszkanie, tylko zapłać 3 zł kwartalnie. Wyleczymy cię – dasz 2 złote na tydzień, będziesz bez pracy – otrzymasz zapomogę lub pracę, daj jeden złoty na tydzień. Za pięć lat bezrobocia nigdy pracy nie otrzymałem z P.U.P.P. Upływa drugi miesiąc jak pozostaję bez zasiłku. Żaden mi kawałka chleba nie podał.
Na drugi dzień idziemy do pana starosty K… Prosimy o zasiłki, pracę, lekarza, inni mówią o butach, odzieży, o dzieciach głodnych. Udziela nam odpowiedzi, nie mówi a rzuca słowami – zdaje się, należy do rodziny lekkoatletów. Najpierw ekonomia, prawo i umowy międzynarodowe. Skutki spadku funta angielskiego, marki niemieckiej, by cieszyć się ze złotego, który mocno stoi. Za cały ten czas grzeję się przy piecu i zaczyna mnie interesować porzucony niedopałek papierosa, leżący koło spluwaczki. Po kilku ruchach mam go w kieszeni. Nareszcie coś ciekawszego. Powstają obywatelskie komitety w Zawierciu też, na czele którego ma stanąć komisarz miasta, drugi pod patronatem p. starościny – tylko na razie czekać spokojnie, żadnych zgromadzeń, niezadowoleń, gdyż z całą energią to uspokoi. Przypominam sobie krwawy wielki piątek – w 1930 roku. Opuszczamy gmach starostwa. Cieszy mnie ten niedopałek, gdyż na ulicy takiego nie znajdę.
Nareszcie w drugim miesiącu mojego łażenia, otrzymuję 1 metr ziemniaków, są zakupione przez magistrat w Poznańskiem – na wagonie napis Kościan – najgłówniejsze, są dobre, równocześnie otrzymuję 2 metry węgla na grudzień i styczeń.
Grudzień.
Otrzymuje matka dalsze dwa metry ziemniaków, z których po przywiezieniu do domu, wybieramy 40 kg zupełnie zgniłych, sprzedaję ich po 2 grosze kg dla świń, 1 metr sprzedaję za 3 złote – też dla karmienia bydła, są zmarznięte, gniją bardzo szybko, o trzymaniu dłuższym w piwnicy nie ma mowy. Resztę wycieramy na placki. Ziemniaki te pochodzą z przydziału Obywatelskiego Komitetu i są ofiarowane przez Wielkich Ziemian, na wagonie napis – o ile się nie mylę – Tarnopol. Większa część bezrobotnych nie otrzymała kartofli. Z 120 wagonów, które przydzielił Komitet Obywatelski dla Zawiercia na papierze – połowa przyszła – coś nie bardzo się spieszą Wielcy Ziemianie. Przynoszą nam kwit na żywność. Na miesiąc grudzień 3 osoby otrzymują:
15 kg mąki żytniej
3 kg mąki pszennej,
1,5kg słoniny,
1 kg kaszy,
1 kg grochu,
1 kg grochu Wiktoria,
0,5 kg mydła,
- cukru,
wyraźnie: kreskę cukru. Nie znając takiej miary w Polsce idę, lecę do sklepu, tam okazuje się, iż cukru nic. Nie pytam, ale pewnie znowu jaka świnia zjadła (myślę o angielskiej).
Zachodzę często do magistratu. Przy roznoszeniu talonów żywnościowych, wydawaniu kartofli, pracują bezrobotni. Proszę p. Komisarza L… o pracę. Otrzymuję roznosić talony. Na trzeci dzień przychodzi federacja Obrońców Ojczyzny do Komisarza, celem zatrudniania tylko obrońców. Nazajutrz są wyznaczeni nowi, ja usunięty. Zarobiłem jednak 20 zł, z tych 10 niosę za mieszkanie. Zastanawiają mnie ci obrońcy.
Poszedłem w 1918 roku jako ochotnik do wojska polskiego, zwolniony w 1921 roku. Świadectwo mej służby brzmi:
Spełniał swoje obowiązki wzorowo, był zdolnym i pełnym inicjatywy pracownikiem – a także bardzo uczciwy i sumienny.
Dow. baonu Kajetanowicz.
Za zgodność: Witkowski, ppr. i adiutant.
Nazwiska prawdziwe. Ciekawym, jakie by mi dziś wystawili?Nie przypominam sobie dnia, w którym szedłbym czy walczył z bolszewikami przeciw Polsce. Jako bezrobotny w 1930 roku chodzę na kursy instruktorów i otrzymuję świadectwo jako instruktor i otrzymuję świadectwo jako instruktor kategorii II O. P. Gaz. z wynikiem zupełnie dobrym. Koszt książek, mapek, ponoszę ze swej kieszeni.
Przyglądam się tym, którzy mają pracę stałą. A to kto? – pytam znajomego. Odpowiada mi szeptem: F…, zasłużony przy rozbijaniu domu ludowego w Jaworznie, oraz pracował przy wyborach. A ten drugi R…, taki sam.
Ja w 1930 roku chodziłem na kursy O.P.Gaz.
Niech mi kto wytłumaczy.
Święta Bożego Narodzenia nadchodzą, kupuję za 1 zł 5 gr samego mięsa. Na rynku, gdzie czynię zakupy, stoją stoły zawalone samymi ryjami, ogonami i nogami świńskimi – towar z rzeźni katowickiej. Podchodzę, każę sobie dać pół kg ryjoszka.
Piętkę czy ucho – pyta rzeźnik. Piętkę – odpowiadam. Równocześnie pytam, może mi Sz. Pan powie, skąd tyle ryjów w Polsce. Jak to, to pan nie wie, grzbiety idą do Anglii, do tego nie wolno świni uderzyć, gdyż żaden Anglik nie kupi zbitego grzbietu. Nawet bezrobotny? A coś pan myślał.
Płacę 40 groszy i uciekam.
Jak sprytnie działa propaganda bolszewicka – raz cukier, węgiel, teraz te grzbiety. Co robi nasza defensywa? Po drodze biorę śledzionę za 25 groszy i wstępuję do jatki z koniną po kilo mięsa – kosztuje 40 gr. Po wyjściu pluję kilka razy na chodnik, jak to jest przyjęte u kupujących koninę. (Jatka przy ulicy Blanowskiej nr 1). Równocześnie daję przepis na sporządzenie klopsa, dowolnej wielkości, zależnie od objętości garnka lub familii, choć ten zawsze równa się familii. Bierze się śledzionę, obrzynki z ryjoszka, trochę koniny, dla smaku posolić i dodać parę ziarenek pieprzu, zemleć lub usiekać i dodać suchego chleba tartego do należytej wielkości, upiec na słoninie. Kości z ryja użytkować na krupnik.
Wigilia.
Od rana czekam na tradycyjny obiad. O głodzie wałęsam się po mieście. Jutro będzie chleb na śniadanie i klops. Coś we mnie z uciechy mruczy. Gwiazdy jak nie ma, tak nie. Nareszcie widzę jedną. Siadamy do stołu.
Pięć potraw.
Opłatek.
Zupa grochowa.
Kapusta z grzybami.
Po całym grzybie smażonym na oleju.
Herbata z cukrem.
Coś jednak jest, cały czas nie przemawiamy do siebie ani słowa.
Idę na pasterkę. Gdyż święta i niedzielę wychodzę z domu tylko o zmierzchu ze względu na swoją jesionkę i kamasze. Czuję wszystkie kamienie i gruz przez podeszwy. A wierzch? Są tylko trzy łaty, których w żaden sposób nie mogę doprowadzić do jednego koloru. Jedna z rękawiczki starej – ta zawsze ruda – druga z cholewy, stały kolor mat – dopiero trzeci błyszczy.
Boże Narodzenie.
Radość, słońce, wszystko pobieżało do Betlejem.
Nad okolicą całą chmury ciężkie, ołowiane, deszcz pada. Spędzam czas w domu i myślę. Jeżeli wytrzymam cudem do marca lub kwietnia, otrzymam pracę na publicznych na trzy dni po 6 godzin. Zarobek mój wyniesie 12 zł na tydzień. Po 20 tygodniach zwolnienie, gdyż wyrobię na zasiłek. Jak zapłacę zaległe mieszkanie, węgiel, pokryję bieżące wydatki, do tego buty i jesionka – matka też w kaloszach chodzi – choć nic nie mówi, ale widzę trzewików nie ma. Siostra? Zamykam oczy. Cyfry zaczynają przybierać formę liter dużych, czarnych, zaczynam ich sylabizować.
Wyrokiem Sądu Doraźnego został skazany.
Wyrok wykonano dnia… o godz. … Datę swej śmierci muszę wpisać sam. Ciężko, bo ciężko, lecz trudno, jeśli to przeznaczenie.
Przesyłam pracę swą w formie pamiętnika i proszę o łaskawe wybaczenie, tak błędów jak i papieru, na którym piszę, lub zbyt otwartych myśli, lecz bezrobotny – to człowiek, który różnie myśli – ukrywanie tego uważam za niewłaściwe i chybiające celu, do którego zamierza przystąpić Instytut.
Na wszystkie przytoczone rozmowy lub fakty, mogę służyć dalszymi szczegółami – są autentyczne.
Robotnik tkacki zamieszkały w Zawierciu (Andrzej Będor)
Zawiercie, dn. 4 stycznia 1932 r.
Powyższy tekst stanowi pokłosie konkursu zorganizowanego przez warszawski Instytut Gospodarstwa Społecznego. IGS był placówką naukowo-badawczą, związaną ze Szkołą Główną Handlową. Założyli go naukowcy o poglądach lewicowo-prospołecznych, zazwyczaj sympatyzujący z PPS; szefem Instytutu był prof. Ludwik Krzywicki. IGS zajmował się rozmaitymi badaniami, nierzadko pionierskimi w Polsce, dotyczącymi środowisk zazwyczaj pomijanych przez badaczy – robotników, bezrobotnych, chłopów itp., często sięgał po tematy trudne i „niewygodne” dla władz państwowych, obrazujące skalę różnych problemów społecznych. Jedną z inicjatyw IGS był konkurs na pamiętniki bezrobotnych, mający pozwolić zbadać warunki życia osób pozbawionych pracy. Konkurs ogłoszono pod koniec roku 1931, a więc w okresie kryzysu gospodarczego, gdy bezrobocie było problemem szczególnie dotkliwym.
Inicjatywa spotkała się z dużym odzewem – nadesłano 774 pamiętniki z całego kraju. W skład sądu konkursowego IGS powołał Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Tadeusza Szturm de Sztrema, Antoniego Zdanowskiego i Bronisława Ziemięckiego i Stanisława Stempowskiego, a współpracowały przy selekcji pamiętników Janina Ettingerówna, Wanda Korczakowa i Halina Krahelska. Sąd konkursowy przyznał nagrody pieniężne autorom kilkunastu najlepszych pamiętników. Następnie IGS podjął decyzję o wydaniu książki zawierającej 57 najlepszych pamiętników. Ukazała się ona w roku 1933 pod tytułem „Pamiętniki bezrobotnych”, zawierała nie tylko teksty pamiętników, lecz także przedmowę prof. Krzywickiego i statystyczną analizę zebranych materiałów konkursowych. Jedną z zamieszczonych prac był tekst podpisany w książce jako „Robotnik tkacki zamieszkały w Zawierciu” (pamiętnik nr 29), którego autorem po latach okazał się Andrzej Będor, mieszkaniec Zawiercia w Zagłębiu Dąbrowskim.
Opublikowanie „Pamiętników bezrobotnych” odbiło się szerokim echem w mediach i opinii publicznej – książka doczekała się kilkuset recenzji w prasie ogólnopolskiej i regionalnej, wywołała szeroką dyskusję o problemach społecznych w Polsce.