Adam Pragier
Od prawej strony
Przewrót warszawski i rewolucja węgierska wskazują, jakie są mniej więcej granice wolności możliwe do osiągnięcia w podbitej przez Sowiety części Europy. W Polsce przewrót zatrzymał się tuż u samych granic, dlatego w ramach, jakie sobie wyznaczył, nie był całkiem bezowocny. Na Węgrzech próbowano je przekroczyć; skończyło się to klęską; usankcjonowała ją bierność Zachodu. W świetle doświadczeń zeszłorocznych można te granice określić dość dokładnie. A więc Sowiety mogą godzić się na przyznanie niektórym ze swoich satelitów pewnego zakresu autonomii wewnętrznej w stosunkach partyjnych oraz w administracji.
Nie osłabia to wcale dyktatury. Raczej na odwrót, wzmacnia ją i utrwala, przez pozór zbliżenia do masy rządzonych. Ten efekt uzyskuje się przez ustępstwa w sprawach dla ludności niezmiernie ważnych a dla dyktatury możliwych do zniesienia bez zmiany jej istoty (wolność religijna, swoboda słowa i druku, twórczość naukowa, sztuka, ulgi dla rolnictwa, ożywienie rzemiosła i drobnego handlu i in.). Wszystko dzieje się w ramach decyzji partii, w której ręku ma pozostać nienaruszony monopol myślenia i działania politycznego. Ten nowy stan rzeczy można, jeżeli się koniecznie chce, nazywać „liberalizacją”, ale trzeba przy tym zawsze mieć na uwadze, że nie oznacza to zerwania więzów nałożonych na kraj przez dyktaturę komunistyczną, ale tylko zmiany w sposobie działania jej władz.
Polityka sowiecka chce traktować sprawę Polski jako jedno z wielu zagadnień wewnętrznych swojego „bloku socjalistycznego” w podbitej części Europy. Z tej przyczyny przeszkadza wszelkiej polskiej akcji politycznej nie poddanej wskazaniom sowieckim. Od dawna propaganda komunistów warszawskich próbuje wedrzeć się różnymi sposobami do ośrodków politycznych emigracji, by je sparaliżować czy poddać swoim wpływom. Z początku te wysiłki były nieporadne i mało skuteczne. Wzywały do masowego powrotu, roztaczały obrazy pomyślności, w jakiej kraj żyje, straszyły nędzą i poniewierką tych, co „tułają się wśród obcych”. Obecna faza propagandy jest o wiele przebieglejsza. Nie każe już wszystkim powracać. Raczej na odwrót: mówi, że „Polska jest wszędzie, gdzie są Polacy kochający Ojczyznę”. Chce tych Polaków – tam właśnie, gdzie są – wziąć pod swoje skrzydła. Dowodzi, że Polska odzyskała teraz niepodległość, więc Polacy powinni zrozumieć, że jedynym ośrodkiem polityki polskiej stała się Warszawa i że jej kierownictwu powinni się poddać. Zaciera w tym celu różnice między Polską a jej administracją, każąc wierzyć, że kto kocha Polskę, ten musi słuchać tych, co nią dziś rządzą.
Na tle tej nowej linii propagandowej wytworzyła się w ostatnich czasach osobliwa formacja prokomunistyczna, całkiem, zdawałoby się, nieprawdopodobna – prawicowo-nacjonalistyczna. Nie ma ona żadnych powiązań z rzeczywistą prawicą polityczną na obczyźnie, choć powołuje się czasem na jej wielkie nazwiska, i naśladuje frazeologię. W fazie poprzedniej, na użytek emigracji, także co prawda niewiele mówiono o komunizmie i rewolucji, ale jednak tu i ówdzie przebąkiwano o postępie, ganiono bezduszny kapitalizm zachodni, wskazywano na nieunikniony rozwój ludzkości ku wyższej formie bytowania w „demokracjach ludowych”. Teraz to ustało. Widać przypomniano sobie, że od stu lat z górą istniały w Polsce w różnych odmianach prądy ugodowe wobec Rosji – tzw. realizm polityczny – i że ich korzenie mieściły się głównie na prawicy.
Główną osią tej dywersji publicystycznej jest rozszczepienie pojęć „narodu” i „państwa” i przekonywanie, że „państwo” jest wtórną raczej i niekoniecznie ważną formą życia „narodu”. Jest to zatem coś w rodzaju nacjonalizmu oderwanego od ziemi, przydatnego do zaspokajania pasji narodowych, a zarazem bezpiecznego dla stanu posiadania Sowietów w Europie; niemal że zbieżnego z formułą Stalina o „socjalistycznej treści i narodowej formie”.
Wedle tej doktryny, rzeczą najważniejszą, a raczej jedynie ważną, jest zachowanie i umacnianie „potencjału narodowego” we wszelkich warunkach. Zdarzyć się może, że walka narodu o własne państwo zbytnio wyczerpuje jego siły, więc z punktu widzenia „potencjału narodowego” nie opłaca się. W takim wypadku trzeba wyrzec się tej walki, godząc się z rzeczywistością, próbować uzyskiwać w istniejących warunkach tyle, ile można.
Ten paradoks „egoizmu narodowego” spojonego z ugodowością, wyrósł w Polsce, ściślej w zaborze rosyjskim, na tle rozczarowania popowstaniowego, w warunkach pomyślności gospodarczej, po otwarciu przemysłowi Królestwa niezmierzonych rynków rosyjskich. W taki sposób powstało podłoże dla pozytywizmu warszawskiego i doktryny „pracy organicznej”, która wedle słów Aleksandra Świętochowskiego miała przynieść narodowi „wewnętrzną niepodległość”. Na skrzydle socjalistycznym odpowiednikiem tego prądu była teoria Róży Luxemburg o „organicznym wcieleniu” Królestwa do Rosji, oparta na tezie Marksa o koncentracji i integracji kapitału w obrębie każdego państwa.
Nacjonalizm polski odrzucał zrazu te poglądy i kształtował się raczej jako ruch narodowo-rewolucyjny. W tym wczesnym okresie granica między nim a niepodległościową PPS nie była całkiem sztywna. Ale po roku 1905, w obliczu rewolucji rosyjskiej, a zwłaszcza po jej upadku, nacjonalizm dokonał naraz raptownego zwrotu i stal się czołowym rzecznikiem „niepodległości wewnętrznej”. Jego frazeologia była inna niż „postępowego” pozytywizmu, który nawiązywał raczej do polskiego oświecenia z XVIII w. Kładła główny nacisk na jaskrawość haseł „narodowych”; kulminacyjnym punktem była doktryna „egoizmu narodowego”. Z punktu widzenia tej doktryny traktowano nie tylko takie sprawy, jak stosunek do mniejszości narodowych (Żydzi, Ukraińcy), ale także stosunek do ruchu robotniczego (w owym czasie gl6wnej ostoi ruchu niepodległościowego), a nawet do demokracji. Pozwalało to na wyżywanie się instynktów nacjonalistycznych, jednakowoż bez następstw praktycznych, bo w owym czasie Polską rządziła Rosja. A właśnie w stosunku do Rosji „egoizm narodowy” nakazywał w imię zachowania „potencjału narodowego” unikanie wszystkiego, co by mogło Rosję drażnić. Więcej jeszcze. Uznano, że głównym nieprzyjacielem Polski są Niemcy, przeto w Rosji trzeba szukać przeciw nim sojusznika. Rosja, chociaż państwo rozbiorcze, stawała się przez to, z nieprzyjaciela i okupanta, niejako opiekunem i gwarantem.
Taką oto zawiłą drogą nacjonalizm polski, w aurze „egoizmu narodowego” zabłąkał się na bezdroże ugody. Bezdroże w znaczeniu dosłownym, bo ugoda z Rosją carską, mogącą naprawdę zapewnić Królestwu Polskiemu wzmaganie „potencjału narodowego”, nie miała nawet pozoru polityki realnej. Była bądź pogmatwaną tkanką złudzeń, bądź skrytą formułą kapitulacji. Ten epizod dziwacznego powiązania nacjonalizmu z ugodowością nie trwał zresztą długo. Zarysował się jeszcze dość wyraźnie w czasie wojny światowej, ale skończył się ostatecznie, gdy Rosję ogarnął bolszewizm i nie było już z kim się „ugadzać”. Mimo wszystko, istniała wszakże jedna okoliczność, dzięki której zabiegi rzeczników ugody nie musiały się wydawać z góry bezsensowne. Oto Rosja cesarska – nie była państwem totalnym. Była monarchią absolutną starego typu, o prymitywnej doktrynie państwowej i nieporadnej administracji. Do totalizmu była całkiem niezdolna i wcale nie umiałaby go sobie wyobrazić. Więc zabiegi „ugodowe” wobec takiego państwa, choć z natury rzeczy jałowe, były przecież teoretycznie do pomyślenia. A ponadto „ugodowość” nacjonalizmu z owego czasu była bez wątpienia niesmacznym żartem historii i złą polityką, ale w żadnej mierze nie była piątą kolumną moskiewską.
Dziś jest inaczej. Nie sama Polska tylko, ale cała środkowo-wschodnia Europa trzymana jest w klamrach przemocy imperium sowieckiego. Losy wszystkich podbitych krajów są ciągle z sobą powiązane. Państwo sowieckie jest sprawne i nade wszystko, w swojej najrdzenniejszej koncepcji – totalne. Wszelka próba „ugody” z takim państwem jest nie tylko beznadziejna (była beznadziejna także w stosunku do Rosji carskiej), ale jest wręcz sprzecznością samą w sobie. A ponadto trzeba wciąż pamiętać, że walka o władzę nad światem, która toczy się dziś między Sowietami a mocarstwami zachodnimi, nie jest tylko starciem dwu sił, ale takie konfliktem moralnym między totalizmem a demokracją. Mimo wszystkich swoich przywar i błędów, chwiejności i niezdecydowania, Zachód jest wciąż jedyną realnie istniejącą, jedyną możliwą do pomyślenia potęga, która skutecznie zagradza Sowietom drogę do opanowania globu.
Z tej właśnie przyczyny tak podejrzany wydaje się defetyzm dzisiejszych „neo-ugodowców”, którzy naraz zalecają Polakom, żeby poczęli się uważać za integralną część składową bloku sowieckiego i w jego obrębie próbowali urządzić się na stałe. Przynależność Polski do bloku sowieckiego jest dziś faktem, wynikłym z przemocy Sowietów i z przyzwolenia Zachodu na tę przemoc. Teraz dobrowolcy ugody zaczynają nas namawiać, abyśmy tę przemoc uznali za fakt nieodwracalny – z naszego własnego przyzwolenia. Ma się to dziać właśnie w imię utrzymania i pomnażania „potencjału narodowego”. Pisze się o tym w takich słowach: „Polska znalazła się w orbicie Rosji i z pozycji przeciwieństw rosyjsko-polskich przeszła na platformę współpracy między Rosją a Polską. Dojrzałość polityczna, do której Polska nareszcie doszła, zapewni nam pokonanie wszystkich trudności gospodarczo-administracyjnych i wzmocnienie potęgi państwa i narodu w takim stopniu, że w sojuszu z Rosją stanie się Polska głównym gwarantem pokoju w Europie”. Komunizmem w Polsce nie trzeba się też nadto przejmować: „Jeżeli komunizm w Polsce ma pozostać formą jej życia – będzie taki, jakim go ukształtuje potężna wola narodu polskiego, a nie obce doktryny. Jeżeli zaś wola narodu polskiego postanowi inaczej, komunizm przestanie być wyrazem wewnętrznego porządku polskiego, ponieważ nic nie może okazać się silniejsze ponad powszechność narodowego postanowienia”.
Jest więc wszystko jak najlepiej. Polska „przeszła” na, współpracę z Rosją, a z komunizmu zostanie w niej ostatecznie tyle, ile naród sam zechce. Więcej jeszcze, nowa sytuacja otwiera Polsce perspektywy pomyślności, o których przedtem nie można było marzyć! Trzeba więc nie tylko z nią się godzić, ale ze wszystkich sił podtrzymywać ją i umacniać. Takie wskazania przynosi polskiej emigracji politycznej „neo-ugoda”. Zaleca odwrócenie się od Zachodu nie tylko polityczne, ale i ideologiczne i krzątanie się już tylko nad „pogłębianiem roli” Polski w bloku sowieckim. Nakazuje także „przerzucić punkt ciężkości emigracyjnej publicystyki na linie walki przebiegające w kraju”. Trzeba to czynić oczywiście „z pozycji stanowiska, pozytywnego” w stosunku do ustroju. Trzeba przy tym brać przykład z pisarzy krajowych, ba! – ze stanowiska Kościoła („cały episkopat polski po Październiku poszedł drogą katolików postępowych na współpracę z komunistami”)...
Tak wygląda nowa ofensywa na politykę polską w wolnym świecie. Ta ofensywa nie operuje już argumentami „postępu”, „rewolucji polskiej” czy zgoła „nieuniknionym rozwojem dziejów ludzkości”. Uznano widać, że nie są one dość przekonywające dla Polaków za granicą. Nawiązano więc raczej do zwietrzałego epizodu „ugody” nacjonalizmu polskiego sprzed pół wieku, o którym nawet jego dawni rzecznicy chcieliby dziś zapomnieć. Zadanie to przypadło ciurom i zbiegom z różnych dawnych prawicowych formacji politycznych. Ci, co o tym decydują, uznali ich pewnie za najodpowiedniejszych do wskazywania Polakom na obczyźnie „własnej drogi do socjalizmu”.
Powyższy tekst pochodzi z książki Adama Pragiera „Puszka Pandory”, wydanej przez Polską Fundację Kulturalną w Londynie w roku 1969. Książka zawiera zbiór artykułów autora z londyńskich „Wiadomości Polskich” i „Wiadomości”, jednak nie podano w niej szczegółów dotyczących pierwodruku zebranych tekstów. Od tamtej pory artykuł nie był wznawiany. Uwspółcześniono pisownię wedle obecnych reguł.
Adam Pragier (1886-1976) – działacz socjalistyczny od roku 1904, żołnierz Legionów, doktor habilitowany – specjalista od kwestii budżetowych samorządu terytorialnego, członek najwyższych władz PPS, poseł na Sejm w latach 1922-30, więzień twierdzy brzeskiej, po wybuchu wojny na emigracji w Anglii, minister w londyńskich rządach Arciszewskiego i Komorowskiego. Niezłomny socjalista i demokrata, nigdy nie uznał legalności władz PRL-u.